Najpierw trzeba było sprawdzić czy nazwisko wyborcy wraz z numerem dowodu widniało na liście wywieszonej przed lokalem wyborczym. Następnie wkraczał on do lokalu i odciskał umoczony w tuszu kciuk na liście obecności. Przy kolejnym stanowisku tzw. podkowy przewodniczący komisji wyjaśniał zasady głosowania elektronicznego. Wyposażony w tę wiedzę obywatel podchodził do maszyny i za osłoną z kartonu naciskał guziki. Aby się upewnić, że nie ma błędu sprawdzał wynik głosowania na ekranie. Jeżeli jednak wkradł się błąd mógł go jeszcze naprawić dotykając ekranu, który jest aktywny. Następnie zatwierdza głos przyciskiem i z maszyny wychodzi kartka z jego głosem. Miał na to trzy minuty. Jeżeli się pogubił dostawał jeszcze jedną trzyminutową szansę. Następnie głos (kartkę) wrzucało się do urny i podchodziło do ostatniego stanowiska wyborczej podkowy, gdzie członek komisji pomagał zanurzyć mały palec w niezmywalnym przez wiele dni tuszu. Tak, aby wykluczyć możliwość ponownego głosowania.
Tego dnia, 23 listopada 2008 r. ubrudzone tuszem palce miało ponad 65% Wenezuelczyków. Wybory samorządowe były kolejnym etapem zmagań pomiędzy prawicową opozycją, a zapowiadającym budowę socjalizmu XXI wieku prezydentem Hugo Chavezem i jego zwolennikami.
Skład komisji dobierano drogą losowania. W losowaniu jak i w pracach komisji w dniu wyborów udział wzięli mężowie zaufania wszystkich sił politycznych, które wystawiły swoich kandydatów. Przed lokalami w San Cristobal stolicy stanu Tachira ustawiły się długie kolejki. Na widok zagranicznych obserwatorów wybuchały oklaski, a nawet skandowanie: „Chcemy głosować!” Najaktywniejsi byli ci w białych koszulach, zwłaszcza studenci. Oni przyszli tu dopilnować, aby im nie „ukradziono głosów”. Ślamazarne tempo, w jakim posuwały się kolejki uznano za część operacji „morocoy”, co w miejscowym dialekcie oznacza żółwia. „Opóźniają, żebyśmy nie zdążyli zagłosować”. Na widok obserwatorów zwolennicy opozycji podnoszą głos, zaczynają wiecować. Maszyny do głosowania się psują ( w sumie trzeba było wymienić ponad dziesięć procent maszyn). Ludzie, zwłaszcza starsi, gubią się stając sam na sam z maszyną do głosowania. Teoretycznie osoby niepełnosprawne i starsze mogą korzystać z pomocy osoby towarzyszącej. Gdy ich jednak nie ma do pomocy rwą się mężowie zaufania. Podchodząc do maszyny łamią zasadę tajności. To jednak politycy, a pochodzący z losowania szeregowi członkowie i szefowie komisji nie zawsze mają dość odwagi i autorytetu, aby ich pohamować.
Czerwona kartka dla „czerwonych”
Dla obozu rządowego były drugim po przegranym jednym procentem referendum konstytucyjnym znakiem ostrzegawczym. Dla opozycji i światowej opinii publicznej stały się dowodem, że demokratyczne reguły gry są w Wenezueli przestrzegane i to skrupulatniej niż gdziekolwiek indziej. Mimo całkowicie skomputeryzowanego systemu głosowania wyniki z 53% urn są liczone ręcznie i porównywane z wynikiem elektronicznym.
Zwolennicy „rewolucji boliwariańskiej” przegrali w pięciu spośród 22 stanów i w samym Caracas. Zamożna, naftowa Zulia była zawsze prawicowa, ale w równie ludnych stanach Miranda i Carabobo „chaviści” musieli oddać władzę. Opozycja tylko pozornie bardzo się w tych stanach umocniła. Zwycięstwa nie były miażdżące, a różnica nie przekraczała 2-3 punktów procentowych. W poprzednich wyborach regionalnych prawica przegrała nawet w stanach gdzie miała przewagę, bo tak głośno lansowała tezę o fałszowaniu wyborów, że jej zwolennicy zostali w domu. Przyznaje to wybrany teraz prawicowy gubernator stanu Miranda Henrique Radonski. Teraz oskarżenia o fałszowanie wyborów zastąpiły wypisywane na białych koszulkach studentów hasła w stylu: „Twój głos się liczy, idź głosować!” Zmieniła się też retoryka opozycyjna. Frontalne oskarżanie najpopularniejszego w kraju polityka, Chaveza o wszystkie możliwe zbrodnie; opowieści o tym jak to będzie się rodzicom odbierać dzieci by je przerobić na małych kubańskich komunistów, zastąpiła merytoryczna krytyka rzeczywistych błędów lokalnej władzy, której przedstawiciele lepiej radzili sobie z potępianiem imperializmu niż z rozwiązywaniem codziennych problemów przeludnionych aglomeracji. Szczególnie bolesna była porażka w Petare, największej dzielnicy slumsów w Ameryce Łacińskiej położonej na wzgórzach wokół Caracas. W dziesięć lat od dojścia do władzy Chaveza ci ludzie wciąż mieszkają w ruderach. Budowlany dorobek rad komunalnych finansowanych bezpośrednio z kasy prezydenckiej to kropla, która rozbudziła nadzieje trudne do zaspokojenia. Opozycja skoncentrowała się więc na kwestii mieszkaniowej i problemie bezpieczeństwa.
W Ameryce Łacińskiej w takich dzielnicach jak Petare, policja najpierw strzela, a potem pyta, bo każdy nędzarz jest „podejrzany i niebezpieczny”. Ucywilizowanie aparatu represji, konsekwentne stosowanie domniemania niewinności, rezygnacja z prewencyjnych zatrzymań bez nakazu sądowego. Wszystko to co czyni z Europy oazę praworządności i praw człowieka, w Caracas i innych ludnych miastach Wenezueli zaowocowało wzrostem ilości przestępstw przeciwko zdrowiu, życiu i mieniu. Opozycja umiejętnie wyzyskała ten wzrost poczucia zagrożenia, posługując się modnym hasłem o „nie cackaniu” się z przestępcami. Nowością natomiast jest sięganie przez prawicę po retorykę, która dotychczas stanowiła monopol obozu rządowego. Kandydujący, bez powodzenia na fotel burmistrza śródmiejskiej dzielnicy Libertador, Stalin Gonzalez (nie to nie pomyłka w druku, kandydat prawicy rzeczywiście ma na imię Stalin) mówił o walce z wykluczeniem społecznym. Opozycja chwaliła też wiele „misji” społecznych inicjowanych przez Chaveza, stwierdzając jednak, że oni by to przeprowadzili lepiej i efektywniej. Ze szczególną zaciekłością atakowano natomiast ideę władzy ludowej, tuj. Zarządzania przez rady komunalne (złożone z mieszkańców/ sąsiadów) funduszami i projektami takimi jak budowa przyzwoitych domów mieszkalnych w dzielnicach nędzy, doprowadzenie wodociągów, czy zakładanie kanalizacji.
Dotknął władzy, nie pieniędzy
Wiarygodność tych deklaracji obniża jednak cała seria decyzji nowo wybranych władz samorządowych, które w wygranych przez opozycję stanach i miastach odbierają misjom społecznym, szkołom, przychodniom lekarskim, placówkom kulturalnym lokale i skromne środki finansowe. Jednak zmiana języka, przejmowanie haseł postępu społecznego przez siły polityczne reprezentujące miejscowa elitę finansową, świadczy o tym jak potężnie okres rządów Chaveza, tzw. Rewolucji boliwariańskiej przeorał świadomość Wenezuelczyków.
Nie sposób się też temu dziwić, Te dziesięć lat to nie tylko porażka w zarządzaniu przeludnionymi miastami, które zrodziła mieszanka nędzy interioru i boomu naftowego. To nie tylko szalejąca przestępczość, wiecznie zakorkowane miasta i rzucająca się w oczy nędza mieszkaniowa. W Wenezueli coraz większa część pracowników otrzymuje umowy o pracę. Już ponad 60%. A płaca minimalna wynosi tu 500 dolarów i jest najwyższa w Ameryce Południowej. Minimalna emerytura została niedawno zrównana z płacą minimalną. W przeciwieństwie do sąsiedniej Kolumbii skąd do Wenezueli przybywają co roku dziesiątki tysięcy emigrantów, Wenezuela zapewnia dzieciom bezpłatne szkolnictwo podstawowe, średnie i wyższe. W Kolumbii do bezpłatnej szkoły podstawowej uczęszcza zaledwie ok. połowy dzieci.
Właśnie na kolumbijskim pograniczu, tu w stanie Tachira wyborcza walka była szczególnie zacięta. Rodolfo jest przedsiębiorcą. Zaprasza na kawę do swego baru. Przez pierwsze 6 lat rządów wspierał Chaveza. Teraz jednak ma dość. Nie neguje dorobku. Kubańscy lekarze w przychodniach położonych w biednych dzielnicach to jest O.K. , ale dlaczego w całym stanie jest tylko jeden szpital, który z braku środków przestaje móc skutecznie leczyć? Dlaczego gubernator z ramienia Chaveza nie dokończył autostrady, która zaczęto budować 33 lata temu? Ludzie mają dość wmurowywania przez prezydenta kolejnych kamieni węgielnych. Chcą rezultatów. Pytają gdzie są te wszystkie projekty? Według niego Chavez powinien się zająć rozwiązywaniem problemów swego kraju, a nie mówić innym jak mają rządzić.
Socjalizm XXI? Rodolfo uśmiecha się ironicznie. Chavez nie dotknął pieniędzy. Tylko władzy. Nowa elita władzy bogaci się jak ich poprzednicy, a za afery i korupcję w obozie rządowym jeszcze nikogo nie posadzono.
Godzinę drogi od stolicy stanu San Cristobal jest Cucuta. Azyl partyzantów z FARC i prawicowych szwadronów śmierci (tzw. oddziałów paramilitarnych), tuż za gorącą granicą, która nigdy nie śpi. W przygranicznym San Antonio, po wenezuelskiej stronie głosuje dwa razy więcej osób niż jest tam uprawnionych. To mieszkający w Kolumbii zwolennicy opozycji, mający zwykle podwójne obywatelstwo przechodzą na wenezuelską stronę, aby głosować. To właśnie oni mogli przesądzić o zaledwie jednoprocentowym zwycięstwie opozycyjnego Cesara Pereza Vivas na gubernatora stanu. Tak przynajmniej twierdzi brat lokalnego kandydata na burmistrza, który specjalnie na wybory przyleciał w rodzinne strony z Caracas. Jednak prawica ma inne zdanie. Uważają, że przepisy imigracyjne są zbyt liberalne, a Chavez rozdaje Kolumbijczykom wenezuelskie dowody osobiste, aby w ten sposób zyskać dodatkowe głosy. Miejscowa elita jest przeciwna napływowi kolumbijskich imigrantów. Pewna dama w luksusowym samochodzie terenowym skarży się międzynarodowym obserwatorom wyborów, że jej ledwie umiejąca czytać kolumbijska służąca została członkiem komisji wyborczej. Do czego to doszło? I to ma być demokracja?
Yabary Amaru Araujo Villegas jest tłumaczem. Dla przyjaciół Tupac. Tłumaczy dla Kerry, nowojorskiej Afroamerykanki, jednej ze 130 obserwatorów międzynarodowych, którzy przyjechali na wybory. Jego angielski jest nieskazitelny, chociaż nigdy nie wyjeżdżał dalej niż do Brazylii. Jest jednym z tych, którzy wykorzystali stworzoną przez Chaveza szansę bezpłatnego kształcenia. Jego dziadek był komunistą. Pamięta jak kiedyś dziadek wyjechał do Moskwy, skąd wróciły już tylko jego walizki, bo dziadek trafił do więzienia. Tupac nie należy do nowej stworzonej przez prezydenta Wenezuelskiej Zjednoczonej Partii Socjalistycznej. Za dużo w niej karierowiczów. Choć niezrzeszony identyfikuje się z Komunistyczną Partią Wenezueli, która wspiera Chaveza, ale krytycznie, z lewicowych pozycji. Jest chłopakiem z biednej dzielnicy, któremu się udało. Takich jak on najbardziej złoszczą błędy prezydenta. Bo jemu zależy i ma wiele do stracenia. Kiedy przegraliśmy referendum konstytucyjne poszedłem do moich przyjaciół z uniwersytetu, zwolenników opozycji i powiedziałem: Mówiliście, że to dyktatura, a Chavez bez dyskusji uznał wyniki i pogratulował zwycięzcom. Przyznali mu rację. Nie spodziewali się, że prezydent tak fajnie się zachowa. Nie minął jednak tydzień, a prezydent po spotkaniu ze swoją generalicją, ogłosił, że to pyrrusowe, gówniane zwycięstwo. Po co on to zrobił,? Co ja mam im teraz powiedzieć?
Taksówkarz, Jacobo Leiva należy do Partii Komunistycznej. Był marynarzem, pływał pod niemiecką banderą. Teraz, popołudniami studiuje by zostać adwokatem. Bezpłatnie, w ramach „Mision Sucre”. Ostrzega mnie, cudzoziemca przed paradowaniem w kamizelce obserwatora międzynarodowego po niebezpiecznym centrum Caracas. By nie przerywać rozmowy zabiera ze sobą w kurs, gdy wsiadają pasażerowie. Jacobo nie zgadza się z amnestią dla puczystów. Zamiast kandydować w wyborach powinni siedzieć. A odbieranie niektórym biernego prawa wyborczego za machlojki źle wygląda, bo wiadomo, że to za udział w puczu. Machlojki oczywiście też robili, ale któż ich u nas nie robi? A ten budynek to siedziba centrali związkowej. Kiedy był tu Wałęsa związkowcy nadjechali swoimi limuzynami i Wałęsa pytał czy są ministrami. Takich my tu mamy związkowców. To oni właśnie zorganizowali strajk mający obalić Chaveza.
Oj nieładnie, Patrycja…
Nieładnie Patricia, mówi prezydent do korespondentki hiszpańskojęzycznej CNN. Wyjęłaś moje słowa z kontekstu. Ja wiem, że musiałaś. Inaczej by cię zwolnili. A może to tylko z pośpiechu? Wy dziennikarze, zawsze się tak spieszycie. Na powyborczej konferencji prasowej Hugo Chavez „ćwiczył” tak Patrycję ze dwadzieścia minut. Bo ogłosiła światu, że jak przegra wybory, to wyciągnie czołgi na ulice. A on mówił tylko, że już raz musiał wysłać czołgi, aby zdobywały koszary policji w Caracas, kiedy miastem rządził opozycyjny burmistrz. Bo wtedy 15 000 uzbrojonych po zęby policjantów strzelało do bezbronnego tłumu w ramach zamachu stanu w 2002 r. I prezydent przestrzegał przed pokusą powtórzenia tego scenariusza.
Cześć opozycji już wie, że kolejne próby zamachu i konfrontacyjna retoryka mogą tylko umocnić Chaveza. Prezydent uważa jednak, że miodousty Stalin Gonzalez, zatroskany biedą i społecznym wykluczeniem, to jak wielu mu podobnych, wilk w owczej skórze. Dlatego po wyborach prezydent zamienił czerwoną koszulę na mundur. „Kohabitacja” dysponującej pieniędzmi naftowymi władzy centralnej z rządzonymi przez opozycję najludniejszymi stanami będzie, jeżeli nie niemożliwa, to bardzo trudna. Nowi gubernatorzy i burmistrze niewiele zrobią bez rządowych pieniędzy. Ludzie ich szybko rozliczą z obietnic, a oni w odróżnieniu od poprzedników nie będą mieli „papy Chaveza”, żeby ich ochraniał. Dlatego zaraz po wyborach zapewniali o chęci konstruktywnej współpracy z rządem dla dobra ludzi. Jednak zaplecze opozycji, mieszkańcy bogatych dzielnic, przedsiębiorcy, latyfundyści i część klasy średniej, dyszą żądzą zemsty.
Dotychczasowy, chavistowski gubernator stanu Tachira w ramach programu „Piękne Tachira” nakazał, aby urzędnicy samorządowi, raz w miesiącu brali miotły w dłoń i sprzątali ulice. Jak to?, skarży się zadbana, elegancka pani w średnim wieku, my ludzie po studiach mamy sprzątać? Co za wstyd! I tego oczywiście, jak i kolumbijskiej służącej zasiadającej w komisji wyborczej, Chavezowi nie darują. Tuż po wyborach zaczęło się wywlekanie z punktów medycznych i przychodni kubańskich lekarzy, zastraszanie i znieważanie. To oczywiste błędy, bo ludzie takich zdobyczy jak opieka medyczna czy bezpłatna oświata, będą bronić. W jednym w miasteczek do obrony punktu medycznego stanęło kilkunastu rezerwistów. Innych bronili po prostu sąsiedzi. Nowy, konstruktywny, inteligentny dyskurs części opozycji wyraźnie tez kontrastuje z językiem agresywnych, prywatnych stacji telewizyjnych, tych, które bez wyjątku wsparły pucz i podżegały do przemocy w jego kluczowej fazie.
Ale tu znowu prezydent popełnia kardynalne błędy. Najgorętsi zwolennicy rewolucji boliwariańskiej są przekonani, że stację RCTV należało zamknąć za udział w puczu. Skoro jednak nie można było tego zrobić, bo była prawie równie winna jak pozostałe, to nie przedłużenie jej koncesji było dobrym posunięciem. Po co jednak na 6 miesięcy wcześniej Chavez odgrażał się, że ją zamknie? To dało opozycji i opozycyjnym mediom pół roku na kampanię propagandową.
Chavez: wymiatamy!
Prezydent wydaje się przekonany, że opozycja nie zamierza czekać jeszcze czterech lat, jakie mu pozostały do końca kadencji. Przystępuje, więc do kontrataku. Przygotowuje kolejne referendum konstytucyjne na styczeń. Dąży do uzyskania prawa do reelekcji. W odróżnieniu od wielu swoich nieudolnych przedstawicieli we władzach lokalnych, on sam cieszy się nadal wielkim poparciem. To ich, a nie jego chcieli ukarać wyborcy. Nawet jednak, jeżeli część z nich chciała pokazać czerwoną kartkę swemu przywódcy, choćby po to by staranniej dobierał sobie ludzi, Chavez wydaje się tego nie dostrzegać. Jego żywiołem jest walka. Oczywiście wyborcza. Jakie ma szanse?
Część jego zaplecza chce pójść dalej i szybciej w budowie socjalizmu. Stąd walki strajkowe i przejmowanie fabryk. Aby utrzymać w ryzach armię prezydent musi jednak paktować z częścią narodowej burżuazji. Stąd w jego retoryce boliwariański internacjonalizm miesza się z nacjonalistycznymi pomrukami, tak wyraźnymi w konflikcie z Kolumbią. Socjalizm XXI wieku kontrastuje z ponadklasową konstrukcją rządzącej PSUV (Partido Socialista Unido de Venezuela).
Chavez silny człowiek, żołnierz, rzecznik uciśnionych, rozdający pomoc i świadczenia społeczne dzięki naftowej bonanzie, to ktoś na kształt wenezuelskiego Juana Perona. To Chavez w mundurze, postać nie kontrowersyjna. Ale jest przecież Chavez w czerwonej koszuli, chcący niczym kiedyś Bolivar wpływać na losy kontynentu i świata. Sojusznik Rosji i Chin, główny wróg Ameryki. Projektodawca Banku Południa, gazociągu od Patagonii po dorzecze Orinoko. Wizjoner otaczający się intelektualistami z Europy, który co tydzień opowiada w telewizji narodowi o swych lekturach, planach i odkryciach. Tego pierwszego jednak być może historia ukarze za pychę i odsunie od władzy. Drugi, ma szanse przejść do historii. Jak Peron. A to najwyższa stawka.
Piotr Ikonowicz
Tekst ukazał się w „Le Monde Diplomatique” nr 2 (36) luty 2009

Źródło
Opublikowano: 2013-03-07 07:59:59