Piotr Ikonowicz:

Dlaczego nie zostałem doradcą Tuska

Kiedyś ktoś mnie zapytał, co doradziłbym premierowi Donaldowi Tuskowi, gdyby ten z jakichś przyczyn był skłonny słuchać moich rad. Odpowiedziałem, że nic bym mu nie doradził, bo premier Tusk i nie byłby w stanie moich rad wprowadzić w życie. A gdyby zaczął wprowadzać. Gdyby zwiększył obciążenia podatkowe dla najbogatszych, opodatkował korporacje, uruchomił środki budżetowe na tanie budownictwo mieszkaniowe, pomoc społeczną, wprowadził ubezpieczenie od bezrobocia to natychmiast przestałby być premierem. Przeciwko rządowi realizującemu dla odmiany pro społeczne, a nie antyspołeczne reformy natychmiast mobilizują się osławione rynki finansowe. Rząd, który przerywa proces bogacenia się bogatych i ubożenia biednych ma jak w banku, że finansowanie deficytu budżetowego robi się nagle niezwykle drogie, bo inwestorzy mają niezawodny instynkt klasowy i tylko rosnący, a nie malejący wyzysk ich przyciąga. Mniej chętnie kupowaliby, a nawet zaczęliby gwałtownie wyzbywać się polskich obligacji skarbowych, co zmusiłoby rząd do podniesienia ich oprocentowania. Dodatkowo ludzie pokroju filantropa George’a Sorosa zaczęliby atak spekulacyjny na polską walutę. W wyniku gwałtownego spadku kursu złotego import podrożałby tak, że produkcja krajowa straciłaby opłacalność, co z kolei załamałoby eksport, który ma decydujący wpływ na PKB.
Gdyby ktoś jednak wątpił w prawdziwość mego wywodu, wystarczy aż nadto przykładów. Kiedy w 1982 roku socjalistyczny rząd Francois Mitteranda rozpoczął ambitny program denacjonalizacji części przemysłu, kurs franka spadł na łeb na szyję, a rząd musiał się ze wszystkich socjalistycznych pomysłów wycofać. Fakt, że był to zorganizowany atak spekulantów na francuską walutę potwierdza szczerze jeden z głównych architektów owego ukarania Francuzów za zuchwałość, George Soros. Kapitał, który kiedyś musiał posługiwać się CIA, wysyłać marines i wspierać wojskowe przewroty, dziś może się ograniczyć do uruchomienia rynków finansowych, aby obalić niewygodne rządy, które próbują służyć ludziom, swoim wyborcom, swemu krajowi, a nie interesom międzynarodowych korporacji, spekulantom i lichwiarzom.
Żeby się przekonać czy prezydent, premier, nowy rząd ma akceptację rynków wystarczy zauważyć czy kampania wyborcza pochłania wielkie sumy. Dlatego szybko prysnęły nadzieje związane z Barackiem Obama, którego kampania wyborcza pochłonęła najwięcej środków w historii USA. Kampanie Platformy Obywatelskiej też są bizantyjsko bogate, dlatego wiadomo, że to władza dla rynków przewidywalna, stabilna, antyspołeczna. Kiedy jednak jakaś siła polityczna, ruch, lider idzie do władzy poparciem masowego ruchu, a nie wielkich pieniędzy, jeżeli dochodzi do władzy na fali masowych aspiracji niezamożnej większości, to wiadomo, że rynki, inwestorzy, spekulanci zrobią wszystko, żeby takiej władzy, politykowi ściąć głowę.
Mechanizm jest prosty. Trzeba dostać najwięcej głosów w wyborach, ale nie sposób rządzić bez akceptacji rynków czyli w interesie tych, którzy mają przeciwko tym, którzy nie mają, albo mają mało, nie dość dużo. Taki Tusk znajduje się więc w pułapce. Dostając masowe poparcie musi robić rzeczy całkowicie sprzeczne z interesem większości swoich wyborców. Wije się więc między posłuszeństwem wobec swego prawdziwego pana – kapitału, a potrzebą udawania, że dobrze ludziom życzy.
Ostatnio mieliśmy klasyczny przykład tego tragicznego dylematu. Reforma emerytalna, wzorowana na tej, która w Chile już zbankrutowała, polega na tym, że rząd zmusił obywateli do wpłacania składek do prywatnych firm – funduszy emerytalnych. Ci zamiast inwestować te pieniądze w gospodarki i pomnażać, pożyczają nam nasze składki na wysoki procent lokując je w obligacjach skarbu państwa. W normalnym obiegu gospodarczym, rynkowym pomysł, że jeden podmiot da drugiemu pieniądze do zainwestowania, a ten zamiast je zainwestować pożyczy mu je na wysoki procent, czyli będzie się bogacił na odsetkach od powierzonych mu pieniędzy, płaconych przez tego kto mu je powierzył, jest nie do pomyślenia. Bo nikt nie jest głupi, żeby robić tego rodzaju interesy. Jednak do tego interesu zmusiła obywateli władza państwowa. Dają się skubać pod przymusem. Kiedy więc wyszło na jaw, że emerytury, które miały być wyższe od -owskich będą znacząco niższe, premier Tusk zapowiedział częściowe wycofanie się państwa z wymuszania na obywatelach, aby dawali się dalej okradać. Było słychać i widać jak Donald Tusk błaga kanciarzy z OFE, żeby kradli mniej. Kanciarze jednaki warknęli, a premier poszedł dokona z podwiniętym ogonem.
Wcześniej rząd braci Kaczyńskich zapowiadał budowę 3 milionów mieszkań pod wynajem i skończyło się identycznie. Trudno sobie, bowiem wyobrazić, żeby banki i deweloperzy, którzy praktycznie kontrolują władzę państwową pozwolili na takie psucie interesów. Gdyby jakiś program budownictwa mieszkaniowego sprawił, że ludzie mogą niedrogo wynajmować mieszkania, to popyt na kredyty hipoteczne i drogie mieszkania stawiane przez deweloperów uległby drastycznemu ograniczeniu. Nikt bowiem nie skacze do wody z kamieniem młyńskim u szyi jeżeli nie musi. Dziś olbrzymia liczba wybudowanych już mieszkań stoi pusta, bo deweloperzy zarobili już dosyć i mogą poczekać na koniunkturę, a zjawiska głodu mieszkaniowego i bezdomności narastają, bo ani rząd, ani żaden samorząd nie odważą się podskoczyć deweloperom i bankom rozwiązując problemy mieszkaniowe obywateli poprzez tanie budownictwo czynszowe.
Po co więc chodzić na wybory skoro premier, prezydent, ministrowie, radni i posłowie to tylko marionetki w rękach ludzi trzymających władzę, bo posiadających kapitał, który dzięki kontrolowaniu rządzących stale pomnażają kosztem interesów społeczeństwa? No właśnie, po co?


Źródło
Opublikowano: 2013-08-23 09:30:00