Natomiast dzisiaj serdecznie zalecam ten oto dokument o dwóch gigantach amerykańskiego dziennikarstwa. Siłą rzeczy opowieść o Breslinie i Hamillu jest zarazem opowieścią o burzliwej, brutalnej historii Ameryki ostatnich kilkudziesięciu lat, warsztacie pisarskim, Nowym Jorku – zwłaszcza Nowy Jorku, skandalach towarzyskich, etyce zawodu i powolnym upadku branży. No i o tym dziwnym praczasie, kiedy gwiazdy żurnalistyki trzymały stronę zwykłych ludzi, i pisały o nich, o zwykłych ludziach, próbujących dać sobie jakoś radę w okrutnym, niełatwym świecie, w trzewiach Gotham.

Wspaniała rzecz. Wzruszająca, pożywna. Omal wyzbyta łatwej nostalgii, przez którą rozumiem gloryfikację przeszłości i uskarżanie się na pustotę współczesnych. Ale i oddająca niepowtarzalny urok tamtej epoki. Gigantyczne, szemrzące redakcje, telefony z ebonitu, niewyjściowe marynarki reporterów, „ekstrawaganckich anarchistów z talentem do bluzgów i picia”, ich spektakularne baki, programy telewizyjne, do których zaprasza się elokwentnych, ciekawych ludzi, by ci przez godzinę spierali się na istotne tematy, ostentacyjnie paląc przy tym cygaretki.

Kodeks dziennikarski Breslina i Hamilla nie zawierał nazbyt wielu punktów. Rozliczać elity. Oddać sprawiedliwość i głos średniakom. Pisać z ulicy, nie zza biurka. Iść do szatni przegranych. Być wszędzie.

Bo taki Breslin znał speluny i winkle w niebezpiecznych dzielnicach, nocne linie, odpokoleniowe sklepiki, wystawne gawry mafiosów, ale kiedy zastrzelono Malcolma X siedział piętro niżej w palarni, gdzie czekał na wywiad z nim. Hamill z paroma innymi osobami obezwładnił Sirhana Bishara Sirhana, zabójcę Roberta Kennedy’ego i przez całe życie pisał o tych, którzy wylądowali w underclass. A prócz tego o Wietnamie, Nikaragui, Diego Riverze czy wrześniowym wtorku, kiedy uciekał w tumanie dymu, pyłu i ludzkich prochów, bo właśnie upadły Wieże.

Przenikanie się krańcowych warstw społecznych – i jako metoda narracyjna, i dowód na to, że społeczeństwo ma skomplikowaną fakturę, pełną nieoczywistych relacji, pęknięć, miejsc wspólnych – najlepiej widać w tym zupełnie niezwykłym kawałku Breslina o pogrzebie JFK. Pisząc o pogrzebie JFK przekornie i świadomie nie pisze o zbytkownej ceremonii, kondukcie, licznych dostojnikach i narodowej tragedii, ale o ubogim czarnoskórym grabarzu – o tym, że wczoraj rano zjadł on na śniadanie jajecznicę, a przez resztę dnia kopał grób dla zamordowanego prezydenta najpotężniejszego państwa na ziemi.

Obaj byli właściwie samoukami. Uważali dziennikarstwo za rzemiosło, którego można się nauczyć. Fach oparty na kilku zasadach, w którym od dyplomów prestiżowych uczelni i erudycyjnego zaplecza ważniejsze są odwaga, prawość, refleks, wyczucie rytmu zdań i ochota na wysłuchanie tych, których nikt nie słucha.

Hamill relacjonował zamieszki doby Johnsona i Nixona, chwalił potencjał imigrantów, upominał się o mieszkańców gett i ganił wybuchy zbiorowej paranoi i nawoływania do przemocy, jak ten po gwałcie na biegaczce w Central Parku w 1989, który z premedytacją podsycał Donald Trump. Nienawiść jest tylko kolejnym luksusem, na który może sobie pozwolić i w nim się pławić, ostrzegał. Braslin z kolei wstawiał się za czarnoskórymi nastolatkami-chuliganami, których z automatu zaliczano do grona morderców, tłumaczył ukryte przyczyny rozruchów w Crown Heights, bronił bezdomnych. Był też jednym z pierwszych, który o chorych na aids nie opowiadał z irracjonalnym strachem i pogardą. Widział w nich chorych ludzi, ofiary epidemii. W 1986 dostał za to Pulitzera.

Co najciekawsze pisali o tym wszystkim nie w kwartalnikach politologicznych, lewicowych zinach bądź tytułach lokalnych, ale na łamach najpopularniejszych w Stanach gazet codziennych i tabloidów o astronomicznych nakładach. Dzięki swoim rubrykom stali się idolami, wzorami do naśladowania przez młodszą generację reporterów i pismaków. Niejako przy okazji zrewolucjonizowali też samo dziennikarstwo, prezentując fakty za pomocą technik rodem z beletrystyki. Gazetową bieżączkę nasycali poezją, prowadzili równolegle kronikę Nowego Jorku, portretowali Amerykanów, czytelnikom spowiadali się z własnych upadków i wad.

„Breslin i Hamill: Mistrzowie reportażu” to wyjątkowy dokument o przemijającej sztuce, niedzisiejszej ciekawości dziennikarskiej, odruchowym stawaniu w obronie słabszych i mówieniu w twarz trudnej, niechcianej prawdy. Kiedy w telewizji prezenter-gamoń zastanawiał się na głos, czy postrzelenia czterech czarnoskórych nastolatków przez białego mogło być aktem przemocy na tle rasowym, Breslin natychmiast wyjaśnił:

– Nie. Chodziło o geranium.

(fragmenty w tłumaczeniu J. Jasieńskiego)


Źródło
Opublikowano: 2019-04-07 20:46:25