Wydarzenie owo – organizowane przez oficjalną stronę Roberta Biedronia w charakterze żartu (ahahahah!) – przypomniało mi, jak to otóż z jakieś 5-7 lat temu, kiedy Andrzej Saramonowicz niczym ten ubarberowany taran przebił się do mainstreamu komentatorskiego, w warszawskich autobusach – na siedzeniach i szybach – pojawiły się malutkie wlepki.
Każda wlepka zawierała rysunkowe oblicze pana Andrzeja, jakiś króciutki z niego bonmot oraz adres jego fanpejdża.
Nigdy już potem czytając cokokwiek tego osobnika, nie potrafiłam wyzbyć się obrazu pozującego na intelektualistę dorosłego typa z poważną brodą, który wsiada w 185, łyp w lewo, łyp w prawo, i szuruszuru, kleimy. W innej wersji: robiącego "psssyt, pssssyt!" do jakichś dzieciaków na podwórku i wręczającego im dychacza, żeby zrobiły to za niego.
Już nigdy nie wyzbędę się takoż obrazu Roberta Biedronia, który w nowej, sprezentowanej piżamce w renifery, i z gładkim, bo zadowolonym z wymyślonego konceptu obliczem (- Krzysiek! Już wiem! <perliste> Hahaha!), wymyśla to oto remedium na ostatnio niewielką obecność w socialmediach.
I tylko tych wolontariuszy_ek wciąż mi żal.

Źródło
Opublikowano: 2019-12-28 19:45:43