W ramach powyborczej traumy powróciła fantazja, że „krajami powinni rządzić ludzie wykształceni, wybierani przez wykszta

Tomasz Markiewka:

W ramach powyborczej traumy powróciła fantazja, że „krajami powinni rządzić ludzie wykształceni, wybierani przez wykształconych” (cytat za użytkownikiem Kondominium). Wiem, że mało kto bierze te pomysły na serio, to tylko kolejny sposób na wyrażenie swojej frustracji, ale ta fantazja nie jest przypadkowa. Wpisuje się bowiem w szerszy trend lekceważenia systemowych, społeczno-ekonomicznych, uwarunkowań polityki. Dlatego może to dobry moment, żeby przypomnieć, dlaczego wyborcze uprzywilejowanie wykształconych (jak rozumiem: wykształconych ponad jakiś poziom) jest fatalnym pomysłem.

1. Na początek warto zdać sobie sprawę z tego, że kryterium wykształcenia było już stosowane w niektórych demokracjach i służyło do jawnej dyskryminacji. Na przykład wiele południowych stanów w USA używało testów na piśmienność, żeby odbierać prawo głosu afroamerykańskim obywatelom. Powiecie, że to nie ma zastosowania do Polski. Nie w takiej skrajnej postaci, ale na przykład ekonomista Michał Brzeziński udostępnił ostatnio na Twitterze wyniki, które wskazują, że od końca lat 90. maleją szanse dzieci rodziców z wykształceniem podstawowym na pójście na studia. Niestety nasz system edukacyjny jest nadal nierówny, a szanse na dobre wykształcenie są przynajmniej do pewnego stopnia dziedziczone (wraz z kapitałem społeczno-kulturowym). Gdybyśmy połączyli kryterium wykształcenia z kryterium praw wyborczych, oznaczałoby to, że możliwość pełnego uczestnictwa w demokracji, a więc bycia pełnoprawnym obywatelem/obywatelką też będzie do pewnego stopnia dziedziczona. A to już krok w stronę społeczeństwa kastowego.

2. Wcale nie jest pewne, że wykształceni podejmowaliby lepsze decyzje od niewykształconych. Wiemy przecież, że wszyscy – bez względu na nasze wykształcenie – podatni na szereg błędów poznawczych i wszyscy mamy tendencję do uprzywilejowywania swoich interesów. Tak więc lepiej wykształceni (którzy byliby też z reguły zamożniejsi od mniej wykształconych) najpewniej faworyzowaliby rozwiązania, które sprzyjają im, a nie społeczeństwu jako całości. Co więcej, politycy nie mieliby żadnej motywacji, aby troszczyć się o interesy gorzej wykształconych, bo po co zabiegać o sympatię ludzi, którzy nie mają żadnych praw wyborczych i nie mogą na nas zagłosować? Kolejny krok w stronę społeczeństwa kastowego.

3. No i wreszcie wielu filozofów zwraca uwagę, że tak naprawdę nie mamy twardych kryteriów tego, jakie decyzje polityczne są lepsze, a jakie gorsze. to nie ścisła – rola wartości jest zbyt duża, aby ustalić niezależne od opinii społecznych kryteria poprawności. David Estlund zwraca uwagę, że często nie możemy się porozumieć ze sobą już na etapie ustalania, kto miałby być ekspertem od podejmowania „poprawnych decyzji”. Cały więc pomysł na to, że pewna grupa społeczna wie lepiej od innej grupy społecznej co jest dobrą decyzją polityczną, a co złą, opiera się – przynajmniej z filozoficznego punktu widzenia – na kruchych podstawach.

Źródło
Opublikowano: 2020-07-18 11:45:07