Maciej Konieczny:

Dokładnie 50 lat temu, 14 grudnia 1970 robotnicy ze Stoczni Gdańskiej żądając cofnięcia podwyżek odmówili podjęcia pracy. Rozpoczął się jeden z największych i najbardziej tragicznych protestów społecznych w historii PRL.

Dwa dni wcześniej władze ogłosiły gwałtowne podwyżki cen artykułów pierwszej potrzeby. Z dnia na dzień o kilkanaście procent podrożały nabiał, mięso, mąka czy węgiel. Społeczeństwo było oburzone zarówno skalą podwyżek, jak i tempem ich wprowadzenia. W poniedziałek 14 grudnia gdańscy stoczniowcy zamiast pracować decydują się na protest. Tłum kilku tysięcy osób idzie pod Komitet Wojewódzki PZPR. Wieczorem na ulicach dochodzi do starć z milicją, są pierwsi ranni i aresztowani.

Następnego dnia stoczniowcy idą pod Komendę Wojewódzką MO, domagają się wypuszczenia zatrzymanych poprzedniego dnia kolegów. Milicjanci odpowiadają gazem i pałkami. Padają też strzały z broni palnej. Jedna z kul trafia w szyję 26-letniego Józefa Widerlika. Jest pierwszą śmiertelną ofiarą protestów. Niestety, nie ostatnią. Starcia na ulicach są coraz gwałtowniejsze, wieczorem robotnicy podpalają budynek Komitetu Wojewódzkiego. Starcia między robotnikami a milicją przeciągają się do nocy. Są kolejne ofiary śmiertelne. Aresztowani są katowani na prowizorycznych posterunkach i komisariatach. Protesty trwają też w innych miastach. W Szczecinie dochodzi do gwałtownych starć. W Gdyni stoczniowcy swoje postulaty przekazują władzom miasta. Żądają dostosowania płac do ostatnich podwyżek cen, podniesienia pensji minimalnej, w szczególności najmniej zarabiającym kobietom czy stuprocentowego zasiłku chorobowego.

W środę rano na ulicach jest już wojsko. W Gdańsku stocznia, w której trwa strajk okupacyjny, zostaje otoczona, żołnierze nie pozwalają robotnikom opuścić zakładu, wojsko otwiera ogień. Giną dwie osoby, kilkanaście jest rannych. Władza wysyła do protestujących sprzeczne komunikaty. Z jednej strony chce na kilka dni zamknąć stocznie, tak, żeby robotnicy nie mogli się organizować, z drugiej wicepremier Stanisław Kociołek w specjalnym telewizyjnym wystąpieniu wzywa robotników do powrotu do pracy. To gotowy przepis na tragedię.

W czwartek rano zgodnie z apelem Kociołka robotnicy z gdyńskiej stoczni im. Komuny Paryskiej jadą rano do pracy. Nie wiedzą, że zakład jest zablokowany przez wojsko i milicję. Rzeka ludzi wylewa się z pociągów Szybkiej Kolei Miejskiej. Kiedy stojący pod bramą stoczni czołg oddaje salwę ostrzegawczą wybucha panika. Z wąskiego wiaduktu prowadzącego do stoczni nie ma dokąd uciec, żołnierze otwierają ogień. Ginie kilkanaście osób, kilkadziesiąt jest rannych. Robotnicy ruszają w kierunku centrum miasta. Na drzwiach niosą zwłoki osiemnastoletniego Zbyszka Godlewskiego. Dochodzi do gwałtownych starć w Trójmieście, a strajk rozlewa się na całą północ kraju. Reszta kraju ma niewielkie pojęcie o tym, co od kilku dni dzieje się na Wybrzeżu. Blokada informacyjna jest szczelna. W ciągu niecałego tygodnia ginie 45 osób, ponad tysiąc jest rannych, ponad trzy tysiące lądują za kratami.

Grudzień 1970 roku jest dzisiaj często stawiany w szeregu innych wystąpień przeciwko władzy w PRL. Prawica lubi je wrzucać do worka z napisem “walka o wolność”, jednocześnie pozbawiając je treści politycznej. Oddając pamięć ofiarom wydarzeń sprzed pół wieku, należy pamiętać, że był to przede wszystkim zryw w walce o godną pracę, godną płacę, bezpieczeństwo socjalne i sprawiedliwość społeczną. Nieprzypadkowo stoczniowcy idąc na Komitet Wojewódzki śpiewali i Mazurka Dąbrowskiego, i Międzynarodówkę. Dosyć przygnębiające jest też, że część postulatów z grudnia’ 70 – jak na przykład stuprocentowy zasiłek chorobowy – do dzisiaj nie została zrealizowana.


Źródło
Opublikowano: 2020-12-14 20:43:29