Dyskusja o miliarderach jest cały czas naznaczona pewnym nieporozumieniem. Zarów

Tomasz Markiewka:


Dyskusja o miliarderach jest cały czas naznaczona pewnym nieporozumieniem. Zarówno wtedy, gdy wychwala się ich za szczodrość (Zobaczcie, co nam ufundował Bill Gates!), jak i gdy krytykuje się ich za chciwość (Ci pazerni właściciele klubów chcieli zniszczyć piłkę nożną!). Te dwie opowieści – o szczodrości i chciwości – mogą się wydawać przeciwstawne, ale łączy je jedno: skupiają się na cechach charakteru miliarderów.

To błąd. Nas, obywateli i obywatelki demokratycznych krajów, powinien obchodzić nie charakter tych ludzi, lecz władza, jaką sprawują.

Może analogia do władzy królewskiej będzie pomocna. Gdybyście spytali mnie, z kim wolę spędzić popołudnie: szlachetnym Aragornem z „Władcy Pierścieni” czy okrutnym Joffreyem z „Gry o tron” – bez wahania wybrałbym tego pierwszego. Ale jeśli pytanie brzmiałoby „Kogo z nich mamy mianować na monarchę absolutnego?”, to odpowiadam: nikogo. Bo nikt nie powinien mieć dużej władzy, która w dodatku jest poza demokratyczną kontrolą.

Podobnie jest z miliarderami. No pewnie, że Gates jest sympatyczniejszy od takiego Charlesa Kocha. Tylko co z tego? Problem pozostaje ten sam – zbyt duża władza. A nie miejcie złudzeń, miliarderzy wpływają na mnóstwo rzeczy. Od czasu do czasu nawet Krzysztofowi Stanowskiemu zaświta w głowie myśl, że być może ich władza sięga zbyt daleko. Gdy jeden tweet Elona Muska wystarczył do wstrząśnięcia rynkiem bitcoinów, Stanowski komentował zdezorientowany: „Ale gość może swobodnie huśtać tą łajbą, momentalnie się bogacąc i jednocześnie momentalnie rujnując innych. To chyba nie powinno wyglądać”.

Ano może, a to tylko czubek góry lodowej, jeśli chodzi o wpływy miliarderów. Jak napisał kiedyś ekonomista Joseph Stiglitz: „Praktycznie wszyscy amerykańscy senatorowie i większość członków Izby Reprezentantów należy do najbogatszego jednego procenta Amerykanów, utrzymują stanowiska dzięki pieniądzom od tego jednego procenta i wiedzą, że jeśli będą mu dobrze służyć, to zostaną przez niego nagrodzeni”.

Wprawdzie do owego procenta, o którym pisze Stiglitz, należą także milionerzy, ale ogólna zasada pozostaje taka sama: pieniądze dają władzę polityczną. W teorii każdy obywatel demokratycznego państwa ma taki sam wpływ na jego kształt, w praktyce miliarderzy dzięki lobbingowi i sieci relacji towarzysko-biznesowych mogą więcej.

Nawet szczodre gesty filantropijne okazują się często przejawem tej władzy. Bo dla miliarderów to kolejna inwestycja biznesowo-polityczna.

Po pierwsze, kupują sobie za to dobry PR, który pomaga odwrócić uwagę od niewygodnych pytań na temat działań biznesowych. I to działa. W swoim niedawnym felietonie Zbigniew Hołdys beształ Adriana Zandberga za to, że ten chce opodatkować miliarderów, a przecież Dominika Kulczyk daje tyle pieniędzy na szczytne cele. Kiedy felietoniści bronią twoich miliardów przed opodatkowaniem, to wiesz, że inwestycja w filantropię nie poszła na marne.

Po drugie, dzięki swoim datkom kupują kontrolę nad tym, jak będzie kształtowany nasz świat – na przykład, jak dokładnie ma wyglądać walka z biedą, z katastrofą klimatyczną czy jakimkolwiek innym globalnym problemem. Często ceną za szczodrość miliarderów jest dalsze urynkawianie naszego świata. „Datki charytatywne stają się kolejnym interesem opartym na rozwiązaniach rynkowych” – piszą Peter Bloom i Carl Rhodes. W efekcie kontrola nad wspólnymi dobrami zostaje przeniesiona z instytucji demokratycznych w ręce garstki bogaczy. Bo „urynkowienie” oznacza najczęściej „uzależnienie od wpływów międzynarodowych korporacji”.

Każdy, kto traktuje wartości demokratyczne na serio, a nie jako puste hasełko, powinien być tym wszystkim zaniepokojony, niezależnie od tego, jak bardzo sympatyczni czy niesympatyczni wydają mu się poszczególni miliarderzy.

Źródło
Opublikowano: 2021-06-08 10:25:58