Robert Maślak


Patrzy na mnie z wdzięcznością i mówi, że chciałby zapłakać, ale z jego kulturze mężczyźni nie płaczą, więc nie umie. Ale oczy mu się szklą ze wzruszenia. Teraz już każdy mocno mnie obejmuje i ściska rękę S. Na koniec N. długo trzyma moje dłonie w swoich i mówi, że jestem jego darem od nieba. Że nigdy mnie nie zapomni.
„Moja koleżanka (której kiedyś podziękuję publicznie) opowiada:
„22.00. Pisze do mnie sąsiad, przyjaciel:
– Mogę wpaść?
– Jasne – odpisuję.
Ma blisko, jest za kilka minut. Siada przy stole i patrzy na mnie posępnie.
– Chyba są ludzie w moim lesie. – mówi.
– Skąd wiesz?
– Widziałem ślady.
– Dobra, – odpowiadam – idziesz ze mną?
Kiwa głową.
Zabieramy przygotowany wcześniej plecak z jedzeniem, robimy świeżą herbatę. Nie mamy daleko. Jest tak ciemno, że kiedy wysiadamy z samochodu, nie widzimy siebie nawzajem. W oddali błyskają światła samochodu. Przyglądamy się dłuższą chwilę. To myśliwi.
Ruszamy w las. Nie szukamy długo. S. szybko znajduje ludzi. Jest ich ośmiu. Leżą na ziemi, na plecakach. Nie boją się nas, ale nie rozumieją, co się dzieje ani kim jesteśmy.
Jeden z nich, N., mówi dość dobrze po angielsku. To sympatyczny gaduła. Dużo opowiada. O podróży, o tym, czego chcą, o czym marzą, dokąd idą. Muszę mu przerywać, żeby wytłumaczyć, w jakiej są sytuacji. Próbuje zapisać imiona pozostałych chłopaków, ale ma zbyt zgrabiałe palce.
Dajemy im herbatę i jedzenie. Dalej nie rozumieją, dlaczego. A. pyta: – Sister, are you muslim? Pytam, czego potrzebują. Nadal nie wiedzą, o co mi chodzi. Tłumaczę, że przyniosę suche ubrania i buty. – Nie trzeba – mówią zaskoczeni – na pewno ktoś inny będzie ich potrzebował bardziej, skąd masz wziąć tyle rzeczy.
Wyjaśniam, że takich osób, jak my, jest więcej. Że mam w domu ubrania i jedzenie, że to od dobrych ludzi właśnie dla nich. Przez chwilę nic nie mówią, patrzą po sobie zadziwieni. – Dlaczego to robicie? – dopytują. Nie wiem, co odpowiedzieć. Bo tak trzeba? Bo chcemy pomóc? Bo nikt nie powinien marznąć w nocy w lesie? Bo mamy tyle, że możemy się podzielić?
W końcu pokazują mokre spodnie, rozwalające się, przemoczone buty. Szli 3 dni. Nikogo dotąd nie spotkali. Są przemarznięci. Boją się – słyszeli strzały. Pytają, czy strzelano do ludzi. Tak po prostu pytają, ze strachem, ale bez przerażenia. Bo strzały w ich kraju były codziennością…
Robię listę potrzebnych rzeczy, S. jedzie po nie, ja zostaję z chłopakami. Nie, nie boję się. Kucam na ziemi, rozmawiamy, w pewnym momencie prawie się przewracam. Wiele rąk troskliwie pomaga mi wstać. Pytam o ich imiona, wiek, o to, jak dostali się do Polski. Są trochę nieogarnięci. Dzwonią do kogoś, głośno rozmawiają, chyba się trochę kłócą, świecą latarkami. Ale kiedy słyszymy samochód, nagle zamierają, gaszą wszystko, są cichusieńko.
Po chwili widzę w ciemnościach poruszenie. N. tłumaczy mi, że się boją i chcą iść dalej. Rozumiem ich. Oddalają się, ale N. zostaje, szuka czegoś wytrwale. Omiata latarką okolicę, wyrzuca rzeczy z porwanej torby. Jest zdenerwowany. Przepakowuje się do plecaka, który przyniosłam, ale jednej rzeczy nie może znaleźć. To szara torebka z czymś dla niego cennym. Obiecuję, że przyjdę rano i jej poszukam. I że jakoś się odnajdziemy, jak już będzie bezpieczny.
Patrzy na mnie z wdzięcznością i mówi, że chciałby zapłakać, ale z jego kulturze mężczyźni nie płaczą, więc nie umie. Ale oczy mu się szklą ze wzruszenia.
Po chwili znów słyszymy samochód. To S. z rzeczami. Biegnę do drogi i po chwili wracam z torbami. Reszta naszej nieogarniętej grupy nie mogła się zdecydować, czy nam ufa czy jednak nie, więc choć się nieco rozproszyli, zostali w okolicy. Po chwili znów się schodzą i zszokowani oglądają ciepłe kurtki, ocieplane kalosze, plecaki, bluzy i spodnie. Piją gorącą herbatę i przebierają się.
A., który chciał wiedzieć, czy jestem muzułmanką, pyta: – Can I hug you? Obejmuję go i czuję, jak wtula się we mnie, cały mokry. Pomagam mu zdjąć kurtkę, znajduję bluzę. Pytają, co z ich rzeczami, które mokre leżą na ziemi. Odpowiadam, że przyjdę rano je pozbierać, upiorę i dam następnym osobom. Uśmiechają się.
N. przypomina mi o swojej zgubie, ale przecież pamiętam.
Jeszcze się żegnamy. Teraz już każdy mocno mnie obejmuje i ściska rękę S. Na koniec N. długo trzyma moje dłonie w swoich i mówi, że jestem jego darem od nieba. Że nigdy mnie nie zapomni. I że na pewno się odezwie. Potem sprawdzam, że jego imię po arabsku znaczy „światło”.
Odchodzą w ciemność. Jest 1 w nocy.
Rano znów idziemy do lasu. Zbieramy rzeczy. Buty, skarpetki, spodnie. Są dwie kurtki marki „Aarmani”, pewnie prosto z białoruskiego bazaru, ale też wiele razy cerowany waciak, tak nasiąknięty wodą, że ledwo go niosę. W rozwalonym plecaku znajduję miodowy szampon, paczkę waty, ekologiczne patyczki kosmetyczne, mydło, drobne i lusterko.
Starannie przeszukujemy okolicę, aż w końcu znajdujemy niedużą szarą torebkę N. Ze środka wypada szydełkowa sukienka z koralikami”.”

Tekst: Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Fot. Grzegorz Dąbrowski/Agencja Gazeta


Źródło
Opublikowano: 2021-10-18 23:43:32