Robert Maślak:


„– My tu widzieliśmy bezbronnych i przerażonych ludzi, którzy mieli oczy zaszczutych zwierząt. Nikt nam nigdy nie groził, nie okradł nas. Prosi, żeby podkreślić, że nie byli jedynymi, którzy przyjmowali uchodźców do swoich domów. Jakiś czas temu zadzwoniła znajoma z Michałowa i powiedziała, że trzyma w piwnicy cztery osoby. – Dokładnie jak Polacy ukrywali Żydów w czasie wojny. Wprawdzie rozstrzelanie za to nie grozi, ale i tak robimy to w atmosferze strachu. W jakim świecie my żyjemy?”

20 czerwca to Światowy Dzień Uchodźcy. W cieniu wielkiej fali migracyjnej z Ukrainy pozostają ci, którzy próbują pokonać granice polsko-białoruską i ci, którzy niosą im pomoc.

„Pomagaliśmy, bo nie było innego wyjścia. Trudno tu mówić o wyborze: albo się człowieka zostawia w lesie na pewną śmierć, albo się go bierze do domu – mówi mieszkaniec strefy stanu wyjątkowego na Podlasiu.

Nie chce podać imienia ani nazwiska, choć nie robi niczego nielegalnego. Ale boi się, że i on, i jego partnerka mogliby zostać oskarżeni o przemyt ludzi, były już takie przypadki. A poza tym Straż Graniczna i policja wzięłyby ich pod lupę, nie mogliby pomagać ludziom z granicy, jak się tutaj nazywa uchodźców. A wciąż są im potrzebni.

W ostatnich tygodniach ludzi z granicy znowu jest więcej, przecinają płot z zasiekami z drutu, robią podkopy, próbując się przedostać do Polski i dalej, na Zachód. – Polacy są teraz zajęci straszną wojną na Ukrainie, ale na polsko-białoruskiej granicy też trwa dramat, wcale się nie skończył – tłumaczy mężczyzna.

Pierwsza trafiła do nich babcia, ją wszyscy nazywali. Potem okazało się, że jest jezydką z Iraku, ma ponad 60 lat. Początek grudnia, zima i śnieg, a przeszła z grupą uchodźców przez granicę. Młodsi i silniejsi poszli dalej, a ją zostawili w lesie, bo za nimi nie nadążała. Utknęła na bagnach. Na szczęście to było już niedaleko zabudowań, więc ktoś ją znalazł, wyciągnął z bagna i zaprowadził do znajomej, która mieszka na skraju wsi. Tam babcia spędziła pierwszą noc. Potem trzeba było ją przerzucić dalej, bo tamto miejsce nie było bezpieczne.

– Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli trafi na pograniczników, to zostanie wywieziona na płot na granicy. A jak wróci na ten płot, to już tam prawdopodobnie zostanie i umrze. Nie było wyboru, naprawdę. Gdybyśmy postąpili inaczej, mielibyśmy ją na sumieniu. Że nie wyciągnęliśmy do niej ręki i przez nas zmarła. była w takim złym stanie, że ledwie chodziła. Nogi miała spuchnięte, dreptała kilkadziesiąt metrów i koniec – opowiada mieszkaniec Podlasia.

– Kiedy wzięliśmy babcię do domu, myśleliśmy, że to potrwa dzień, najwyżej dwa. Wyglądało na to, że ma szansę dostać ochronę tymczasową, która wstrzymuje procedurę wydalenia z Polski. Okazało się jednak, że to nie był dzień ani dwa, tylko grubo ponad tydzień. No i co mieliśmy zrobić? Jak już babcia była w naszym domu, tkwiliśmy w tym po uszy – dodaje jego partnerka.

Na dodatek trudno się było z nią porozumieć, bo mówiła tylko w języku kurdyjskim, nawet arabskiego nie znała, angielskiego też nie. – Dlatego nie znamy jej historii, nie wiemy, czy była już wcześniej odstawiana na granicę. Dowiedzieliśmy się tylko przez tłumacza, że ma syna w Niemczech, chce do niego dotrzeć. była z innego świata. Wszystko było dla niej nowe: korzystanie z łazienki, lodówki, czajnika elektrycznego. Trzeba jej było tłumaczyć, co do czego służy. Jedzenie chowała pod poduszką, zresztą wszystkie swoje rzeczy trzymała blisko siebie. Pamiętam, jak pytaliśmy ją, czego potrzebuje. Okazało się, że spódnicy, koniecznie długiej. Nie mieliśmy takich, więc jedna z koleżanek oddała jej swoją – wspomina kobieta.

O tym, jak babcia w końcu złożyła wniosek o ochronę tymczasową, nie chce opowiadać. Ale wszystko się udało, a po jakimś czasie dostali od niej wiadomość, że dotarła do syna w Niemczech. Jaka to była dla nich ulga, jaka radość, że jest bezpieczna. I wciąż pamiętają, jak im przed rozstaniem dziękowała, jak ta ponad sześćdziesięcioletnia próbowała ich całować po rękach.

Dla nich kryzys na Podlasiu zaczął się wczesną jesienią ubiegłego roku. – Wrzesień był jeszcze spokojny, nie było wielu prób przejść przez granicę, ale już w październiku było ich tyle, że nikt nie ogarniał. Na początku, kiedy Polacy widzieli uchodźców, dzwonili po Straż Graniczną, bo myśleli, że im pomoże. Szybko się jednak zorientowali, że taki telefon oznacza, że ci ludzie wylądują na granicznym płocie. Więc przestali dzwonić – opowiada mieszkaniec Podlasia.

Jego partnerka pamięta dzień, gdy po raz pierwszy znajomy zadzwonił z prośbą o pomoc. Byli akurat na imprezie, a on mówi, że pod lasem siedzi grupa uchodźców, czy mogliby przyjechać? – Podjechaliśmy, ale tam już była Straż Graniczna i policja, nie dopuścili nas do nich. Powiedzieli, że wezwali karetkę. Rzeczywiście za chwilę przyjechała, zabrali jedną kobietę – opowiada. Czuła się wtedy bezsilna, bo nic nie mogła zrobić. Patrzyła tylko z oddali, jak ci ludzie siedzą bez ruchu, wykończeni.

Jakiś czas później zadzwonił inny znajomy, że jest człowiek w lesie, nie może iść dalej. Zapytał: pomożesz? Pojechała, znalazła dwóch młodych mężczyzn, jeden był w ciężkim stanie, więc zdecydowali, że trzeba go zabrać do szpitala. A już wiedziała, że musi dalej pomagać.

Potem wszystko się potoczyło jak lawina. Razem z innymi mieszkańcami strefy stanu wyjątkowego stworzyli magazyn z rzeczami dla uchodźców, podzielili się zadaniami, nauczyli się, jak załatwiać sprawy formalne związane z wnioskami azylowymi czy tzw. interim measures, czyli środkiem tymczasowym, który powstrzymuje wydalenie z Polski.

– Szybko się wypalaliśmy, bo byliśmy tu sami. Do strefy stanu wyjątkowego nikt nie mógł wjechać, nikt nie mógł nam pomóc. Na psychikę siadało nam to, że byliśmy tutaj odcięci od świata. I to, że choć nie naruszamy żadnych przepisów, to Straż Graniczna i policja próbują nas zastraszyć, zniechęcić do pomagania. Te ciągłe kontrole na checkpointach, pytania, co wieziemy w bagażniku. Tyle tylko, że po jakimś czasie przestaliśmy się przejmować. Jak policjanci nas zatrzymywali, mówiliśmy, że wieziemy rzeczy dla potrzebujących. I co nam mogli zrobić? Nic. Ale strach wciąż jest – mówi mężczyzna.

W lutym przyjęli do domu kolejnych ludzi z lasu. – To było jeszcze przed wybuchem wojny w Ukrainie, znowu zaczęło przechodzić przez granicę więcej uchodźców. Koleżanka zadzwoniła, że spotkała trzy osoby. Zmarznięte, przerażone, przemoczone, bo wtedy akurat strasznie lało. No więc przyprowadziła je do naszego domu, za chwilę kolejne trzy i następne dwie. I ledwie się spostrzegliśmy, już było ich w sumie 14 – wspomina mężczyzna.

Tej nocy, kiedy się pojawili, miał pociąg do Gdyni, a jego partnerka była w pracy. Kiedy weszła rano do domu, zobaczyła tłum kotłujących się ludzi, głównie mężczyzn, przebierających się, jedzących, rozmawiających. Pomyślała wtedy: matko boska, ja nie dam rady. I zaraz potem: muszę dać radę. Oni już są w moim domu, muszę im pomóc.

Pamięta ten widok: wszędzie leżały buty, stare ubrania i wory z nowymi, bo koleżanka, która ich przyprowadziła, zdążyła już zmobilizować znajomych. Ktoś przygotował pościel, ktoś inny pojechał do magazynu po ubrania. Bo te ubrania, które ludzie z lasu mieli na sobie, były na wpół zgniłe, strasznie śmierdziały.

– Na szczęście dziewczyny, które były akurat w domach, zajęły się gotowaniem, bo trzeba było tych ludzi nakarmić. Nie można było po prostu pojechać na zakupy. Gdybym nagle kupiła klika bochenków chleba i parę kurczaków, to od razu by było wiadomo, że coś się u nas dzieje. Trudno udawać, że jest impreza, bo przecież mieszkamy w strefie stanu wyjątkowego, nie można do nas przyjeżdżać – opowiada.

Wszystko trzeba było robić w tajemnicy: wchodzić do domu boczną furtką, żeby ludzie nie widzieli, że tyle osób się kręci, nie włączać światła na piętrze.

– A ludzie z lasu nie rozumieli, o co chodzi z tą strefą. Niby wiedzieli, że nie wolno wychodzić z domu, ale trzeba im było zabrać telefony, bo mieli pomysły, by wysyłać pinezki ze swoją lokalizacją. Jeden z mężczyzn chciał dzwonić i trzeba mu było tłumaczyć, że to niebezpieczne, może zostać namierzony – wspomina kobieta.

Musiała być twarda, wydawać polecenia. – To były trzy różne grupy i zaczęły się między nimi jakieś dyskusje, gierki, kłótnie. Trudno było nad tym zapanować. Oni nie chcieli starać się o azyl w Polsce, niemal każdy miał kogoś na Zachodzie, w Niemczech, w Szwecji, i tam chciał dotrzeć. Wyobrazili sobie, że ktoś po nich przyjedzie i zawiezie do Niemiec. Pokazywali nam na mapie trasy, jakieś bezpieczne wyjścia z puszczy. Ktoś im narysował, że przejdą półtora kilometra i tam będzie na nich czekał samochód. Ale ta trasa wiodła wprost na policyjny checkpoint. Trzeba im było tłumaczyć, że nie przejdą, bo tam jest policja. Tamtą trasą też nie, bo rzeka. Będą musieli przejść kilka kilometrów przez las, nocą, żeby wyjść ze strefy – opowiada.

Największym problemem było to, jak uchodźcy mają dotrzeć ze strefy stanu wyjątkowego w takie miejsce, skąd mogliby rozpocząć pieszą wędrówkę do punktu, w którym ktoś będzie na nich czekał i zawiezie dalej, na Zachód. Oboje okropnie się wtedy bali, że coś się nie uda, uchodźcy zostaną zatrzymani i opowiedzą, kto im pomagał.

– I że trafimy na jakiegoś prokuratora, który zechce się wykazać i nas zamęczy. Będzie nam udowadniał, że przemycaliśmy ludzi. Pewnie sąd nas nie skaże, ale będziemy miesiącami ciągani na przesłuchania, będzie z tego mnóstwo stresu. Nie chcieliśmy tego. Za udzielanie pomocy przy przekraczaniu granicy grożą trzy lata więzienia, ale za nieudzielenie pomocy komuś, kto jej potrzebuje, też są trzy lata. Jaki to jest wybór? – mówią dzisiaj.

Wypuszczali tych ludzi z domu przez dwie kolejne noce po dwie osoby, żeby jak najmniej rzucali się w oczy. – Drugiej nocy byłam z koleżanką. Kiedy ostatni uchodźca pożegnał się i wszedł do lasu, najpierw wpadłyśmy w dygot, a potem poczułyśmy wielką ulgę, że się udało. Poszli sobie. Wróciłam do domu i nie wiedziałam, w co ręce włożyć. To była demolka. I wtedy sobie pomyślałam, że na dłuższy czas mam dosyć pomagania – mówi ona.

Nie wie, jak dałaby radę, gdyby nie ci wszyscy ludzie wokół, którzy wtedy rzucili się do gotowania, prania, zakupów. Jeszcze wiele dni po wywózce, jak nazwali całą akcję, robiła zdjęcia garnków i patelni i wysyłała do znajomych z pytaniem, czy rozpoznają swoje.

Jakiś czas później dowiedzieli się, że ponad połowie z tych ludzi udało się dotrzeć na Zachód. Reszta wróciła na granicę. – to jest z tym pomaganiem na Podlasiu: próbujesz w taki czy inny sposób i wszystko idzie na marne, bo ten człowiek wraca na płot – mówi z goryczą on.

Czasem robi sobie wyliczenia: budowa muru w Puszczy Białowieskiej ma kosztować ponad półtora miliarda złotych, do tego ściągnięcie tu wojska, policji, zamknięcie firm i biznesów ludzi żyjących z turystyki. A wszystko po to, by partia rządząca zyskała kilka punktów procentowych w sondażach pod hasłem obrony polskich granic. I dzięki straszeniu uchodźcami, którzy rzekomo przyjdą i zgwałcą polskie kobiety?

– My tu widzieliśmy bezbronnych i przerażonych ludzi, którzy mieli oczy zaszczutych zwierząt. Nikt nam nigdy nie groził, nie okradł nas. Baliśmy się tego, a nic się nie stało. Można było uniknąć wielu ludzkich dramatów, a my mogliśmy się jako naród zachować godnie i być z tego dumni – mężczyzna znowu wzdycha.

Kiedy zaczynali pomagać, bali się też sąsiadów. Ukrywali przed nimi to, co robią. Ale na szczęście nie spełniły się obawy, że sąsiad będzie donosił na sąsiada, że go wyda Straży Granicznej albo policji. – Ludzie tutaj zachowywali się przyzwoicie. A przecież musieli wiedzieć, co robimy – mówią.

Ostatnio przyszło im do głowy, że jak zmieni się władza, to się okaże, że przecież można było uchodźcom pomagać. Nikt nikomu tego nie utrudniał. – A z pomagających zrobią sprawiedliwych, wytrą sobie nimi gęby, będą się chwalić, że wszyscy Polacy tacy byli. Polacy zawsze pomagają. A może jeszcze nas oskarżą, że my tu, na Podlasiu, odwracaliśmy oczy od tragedii. I gdyby oni wiedzieli, co się tutaj dzieje, toby wszyscy przyjechali pomagać – ironizują.

Bardzo ich boli to, że polscy pogranicznicy nie traktują uchodźców jak ludzi. – Zamiast przyjąć ich deklarację, że ubiegają się o azyl w Polsce, przepychają ich na białoruską stronę. Na pewną śmierć – mówią.

Boli ich też to, że Polacy nie chcieli słuchać, co się na Podlasiu dzieje. Nadal nie chcą. – Bo musieliby zająć stanowisko, gdyby przyjęli do wiadomości, jakie straszne rzeczy tutaj się działy. O wiele łatwiej jest to wyprzeć i mieć święty spokój. Polacy wyparli Podlasie. Trudno jest wytłumaczyć ludziom z innych rejonów kraju, co tu się dzieje, co my robimy. Nie rozumieją, że tutaj uchodźcy umierają. Myślą, że to się już dawno skończyło. Ale dla nas, żyjących w tej matni, ludzie z lasu to bardzo realna sprawa – tłumaczą.

Te ostatnie lata były dla nich bardzo trudne. – Najpierw była wycinka drzew w puszczy, potem pandemia, myśleliśmy, że już nic gorszego nie może nas spotkać, a tu spadł na nas kryzys humanitarny. I wszystkie te ludzkie dramaty i nasz strach, czy jakiś człowiek przeżyje, czy nie. Czy ma szanse na inne życie w kraju, do którego desperacko próbuje się dostać – mówi on.

Najgorsze, że nie wiedzą, kiedy to się skończy. Wiadomo, że do końca czerwca strefa stanu wyjątkowego będzie zamknięta, ale nic nie wskazuje, że potem ją otworzą. Nie mają nadziei, że życie wróci do normalności, dlatego starają się nie myśleć o przyszłości. Wolą się cieszyć małymi rzeczami: tym, że rodzina z dziećmi, której udało się dotrzeć do Niemiec, dostała szansę na lepsze życie. I że ich babcia jest bezpieczna u swojego syna.

– Kiedy pokazaliśmy koledze, który się na początku nią zajmował, zdjęcie, jakie przysłała, to się popłakał. Patrzył, jak siedzi otoczona krewnymi, w chustce na głowie i długiej spódnicy, i płakał z radości, że jej się udało – opowiadają.

Oni też płakali.

Kryzys migracyjny na wschodnich granicach Unii Europejskiej zaczął się latem 2021 roku. Przywódca Białorusi Aleksandr Łukaszenka zaczął wówczas sprowadzać do siebie uchodźców i imigrantów z Iraku, Afganistanu, Syrii. Przyznał, że wspieranie nielegalnej migracji do Unii to element odpowiedzi na sankcje wymierzone w Białoruś.

Większość z tych osób była przekonywana w swoich krajach, że przylot do Europy jest pewnym sposobem dostania się do Niemiec i innych państw Zachodu. Ludzie sprzedawali całe majątki i przylatywali do Mińska zorganizowanymi przez państwo Łukaszenki transportami. Na procederze zarabiają zarówno władze Białorusi, jak i wielu wyspecjalizowanych przemytników, którzy różnymi metodami próbują przeprowadzić migrantów do Polski, Litwy i Łotwy. Wszystkie te kraje blokują możliwość dostania się uchodźców do UE z terenów Białorusi.”

Fragment z tekstu: https://www.newsweek.pl/polska/spoleczenstwo/uchodzcy-kim-sa-ludzie-ukrywajacy-uchodzcow-z-polsko-bialoruskiej-granicy/3kdw8fk

Fot. Eliza Kowalczyk


Źródło: Robert Maślak
Więcej w kategorii: Robert Maślak
Opublikowano: 2022-06-20 23:54:29