Miałam się nie wypowiadać, bo żadna rytualna awantura nie przeraża mnie tak dale

Adriana Rozwadowska:


Miałam się nie wypowiadać, bo żadna rytualna awantura nie przeraża mnie tak dalece, jak ta wokół czytelnictwa (obie uczestniczące w niej drużyny), więc koniec końców właśnie dlatego postanowiłam się wypowiedzieć, choć od wczoraj wciąż i wciąż uciekałam z Facebooka żałośnie skomląc.

Kiedy niespełna dziesięć lat temu przyjechałam do Warszawy i zaczęłam poznawać tutaj nowych ludzi, ustawicznie spotykała mnie pewna sytuacja, a mianowicie na pewnym etapie zawiązywania znajomości opowiadaliśmy sobie to i owo o swoich rodzinach i miejscach, z których pochodzimy. I wtedy następowało:

– Jak to? To ty nie jesteś z Warszawy!?

Jeden z rozmówców podał nawet dokładną lokalizację, skąd – jego zdaniem – miałam być: z Mokotowa. Zdradził też, że wyobrażał sobie, że pochodzę z profesorskiej rodziny, wychowałam się w kamienicy z sufitami na wysokości siedmiu metrów i tak dalej. Bo tak, podobno i zdaniem niektórych, wyglądam (zwłaszcza z profilu, to nie żarty).

Dowiedziałam się wtedy, że jest we mnie coś, co powoduje, że uważa tak całkiem sporo osób. Najpierw, ale tylko za pierwszym razem, rozbawiło mnie to, potem jednak coraz bardziej zapadałam się w siebie i nie potrafiłam już ukrywać to złości, to rozpaczy.
Nie była to rozpacz z powodu braku ww. backgroundu, ale czegoś innego, czegoś, co taka profesorska według moich rozmówców implikowała: intelektualnych tradycji, tych półek uginających się pod ciężarem książek, tej takiej zielonej bibliotecznej lampki, która jarzy się aż rażąc intelektualną spuścizną przodków, kiedyś Prousta, dziś pewnie Tokarczuk.

Czułam, że moja maska – której zresztą wcale nie przywdziewałam, ale była mi zakładana – spadała, tusz ściekał mi z rzęs, szminka się rozbabrywała i tak dalej. Jednym słowem obnażano mnie i czuto się rozczarowanym moim negliżem. Przecież chciano rozmawiać z Dziennikarką Ważnego Dziennika, a tu taki klops.

To nie jest tak, że nie lubię czytać. Lubię. Czytałam sporo jako dziecko, a dysponując dość żywą wyobraźnią bujałam w tych światach równoległych jak na obłoczkach, do dzisiaj zresztą znacznie zawyżam średnią czytelniczą, nijak mam się jednak do kolegów i koleżanek z rozmaitych redakcji i wydawnictw. Nie przebrnęłam przez nic Tokarczuk, a „Kordian” wciąż myli mi się z „Konradem Wallenrodem” (czego się nie wstydzę), nie przebrnęłam też przez masę innych autorów, których nie wymienię (bo akurat tego się wstydzę). Nie bardzo mam cierpliwość do beletrystyki. Mam jakiś taki drajw, że muszę się dowiadywać rzeczy, bo jak się nie dowiaduję, to mam ten czas za stracony – więc czytam reportaże. Nie pogadacie ze mną na pożądanym przez Was poziomie o Wielkiej Literaturze.

Mój problem ma podłoże neurologiczne – mam na to nawet papiery: kiedy czytam, literki podskakują, linijki falują, akapity zamieniają się miejscami. Słowem czy też trzema: posiadam deficyt koncentracji uwagi. Oznacza on także, że jeśli już dostanę na jakimś punkcie obsesji, to przeczytam na ten temat wszystko, jeśli jednak coś mnie nie interesuje (Lipińska, Tokarczuk i, naprawdę, Bernhard), to nie przebrnę, choćby miało od tego zależeć wiele.

Przez wiele lat odczuwałam z tego powodu wstyd, wstyd, który potrafił nie dawać spać w nocy. Wstyd, na którym żerować postanowił nawet jeden z moich byłych („A „Rękopis znaleziony w Saragossie”? Ty nawet tego nie!””). I widywałam ten wstyd: rozmawiałam kiedyś ze znakomitą skrzypaczką, która „Wiesz, nigdy nie przeczytałam nic Tokarczuk” wypowiedziała szeptem, choć byłyśmy same we dwie tylko.

No i tak stoisz przed takim zamurowanym, zasmuconym tobą jegomościem, który spodziewał się, że powymieniacie się uwagami na poziomie, i co masz robić? Wyciągnąć papiery na swoje deficyty? Zacząć gorączkowo zapewniać: „Ale słuchaj, no może i nie czytam Tokarczuk i podobnych jej frazą, ale za to mam wiele innych zalet!”? No nie no, ty tylko w ten wstyd.

Swoją drogą niedawno zaszły w moim życiu zmiany, i musiałam pozbyć się części książek, żeby zrobić miejsce na cudze. Wyrzuciłam – tj. nie tak dosłownie, kładzie się je na trzepaku koło śmietnika, i one w chwila moment znikają – i „W skórze reportera” Ryszarda Czarneckiego, i „Dom wszystkich Polska” Aleksandra Kwaśniewskiego, i „Biegunów” Tokarczuk. Druga osoba wywaliła dzieła zebrane Dukaja.

Odczułam wielką ulgę, bo „Bieguni” stali tak i śmiali się ze mnie latami, a wstyd wyzuwa z kreatywności, podobnie jak te wszystkie „Na pewno jeszcze przeczytam!” zaśmiecają niepotrzebnie głowę. Więc jeśli macie takie książki, wyrzućcie je natychmiast. Zróbcie miejsce na lepsze, albo na wazonik retro.

Kończąc to przydługie wyznanie, podczas pisania którego oczywiście – co poradzić – bardzo się wstydzę, chciałabym zwrócić się do drużyny Intelektualistów. Pedagogika wstydu – że tak zaczerpnę z prawicowej frazeologii – nie sprawdza się w przypadku czytania. Bo ja naprawdę bywa, że lubię czytać. Dopóki nikt mi tego czytania nie spaskudzi poczuciem obowiązku, nie stoi nade mną z batem, nie szydzi. Poczytajcie o tym (ja czytałam (sic!)) jakieś pozycje. Jest całkiem sporo książek psychiatrów, którzy z sukcesami uczą dzieci z dysleksją czytania – i wcale nie robią pasem ani wstydem.

PS. A same słowa Tokarczuk mną nie wstrząsnęły, jak się człowiek odrobinę zaprze, to nie takie straszne, jak je malują.

Źródło: fb
Opublikowano: 2022-07-19 16:44:41