Mamy problem z opisem polskiego społeczeństwa na najbardziej ogólnym poziomie. N

Tomasz Markiewka:


Mamy problem z opisem polskiego społeczeństwa na najbardziej ogólnym poziomie. Na przykład dwie bardzo często używane kategorie – „klasa średnia” i „lud” – wprowadzają podział, który gubi całe mnóstwo mieszkańców tego kraju.

Teoretycznie „klasa średnia” powinna być w krajach rozwiniętych szeroką kategorią, która uwzględnia ludzi znajdujących się – jak sama nazwa wskazuje – pośrodku. Ani bogacze, ani biedacy. W niektórych państwach tak właśnie jest. Pew Research Center przyjęło w badaniach z 2018 roku, że do amerykańskiej klasy średniej należą gospodarstwa domowe, których zarobki wahają się między 2/3 mediany a jej dwukrotnością. W sumie dało to 52% mieszkańców USA.

Na pozór w polskiej debacie publicznej jest podobnie. Przykładowo Dominika Wielowieyska używa w jednym z tekstów pojęcia „klasy średniej” zamiennie ze słowem „średniacy”. Co wskazywałoby, że rzeczywiście mówimy o ludziach kręcących się w okolicach mediany zarobków – w 2021 roku wynosiła ona 5 700 PLN brutto. Kiedy jednak przechodzimy do konkretów, jak dyskusja o podatkach, nagle się okazuje, że sprawy mają się inaczej. Propozycje, które byłyby korzystne dla większości ludzi zarabiających w okolicach mediany, są przedstawiane jako „zarzynanie klasy średniej”. Czemu? Bo dotykają ludzi wyciągających powyżej 20 tysięcy złotych miesięcznie. Mieliśmy w ostatnich miesiącach całe mnóstwo okładek i tekstów o kłopotach klasy średniej, z których wynikało, że typowy przedstawiciel tej klasy to osoba należąca do 5-10% najlepiej zarabiających ludzi w tym kraju.

Z „ludem” problem polega na tym, że z jednej strony to kategoria szeroka – bo przeciwstawiana często elitom, kategorii z definicji wąskiej – z drugiej do końca wiadomo, kogo ona ma współcześnie obejmować. Tradycyjnie „ludem” określano ludzie ze wsi, potem też pracowników fizycznych – tych najsłabiej wykształconych i, domyślnie, zarabiających raczej marnie. Ale jeśli tak, to czy ludem są te wszystkie osoby z większych i średnich miast, często po studiach, pracujące w biurach, usługach, budżetówce?

Weźmy nauczycielkę z Warszawy. Z kilkoma tysiącami na rękę raczej jest tą „zarzynaną klasą średnią”, która traci na wyższym opodatkowaniu zarobków powyżej dwudziestu tysięcy. Ale ze swoim wyższym wykształceniem, jako mieszkanka stolicy, nie jest też chyba ludem? To samo z pielęgniarkami, ratowniczkami medycznymi, całą masą ludzi zajmujących niższe stanowiska korporacyjne albo pracującymi w administracji. Wykładowcy akademiccy też zresztą nie łapią się do żadnej z tych dwóch, tak zarysowanych, kategorii.

To jest tylko problem czysto językowy. Cała ostatnia o podatkach pokazała, że przez tak źle zaprojektowany podział mamy trudność, żeby sensownie rozmawiać na ten temat. wiem, jak z tego wybrnąć. Pewnie najsensowniej byłoby urealistycznić pojęcie klasy średniej, tak żeby jej typową przedstawicielką stała się osoba zarabiająca w okolicach 6 tysięcy brutto, a nie 20 i więcej. Ale mam wrażenie, że to byłoby mocno nie na rękę ludziom, którzy z jednej strony bardzo chcą być w czołówce najlepiej zarabiających mieszkańców tego kraju, z drugiej – woleliby, żeby w debacie publicznej traktować ich jako głos „średniaków”.

Źródło
Opublikowano: 2022-07-30 10:57:43