Być może najciekawsze w „Don’t Look Up” są dyskusje i polemiki, które wywołuje ten film. Ja tylko krótko z głosem polemicznym wobec wpisu Tomasza Stawiszyńskiego, który uznał film za słabą metaforę naszych problemów z kryzysem klimatycznym.
Jednym z zarzutów Stawiszyńskiego jest to, że wbrew temu, co sugeruje film, naszym problemem nie jest zamykanie oczu na apokalipsę, ale nadmiar „apokaliptyzmu”. „Tymczasem klimatolodzy zgadzają się co do tego, że dyskurs apokaliptyczny jest w odniesieniu do kwestii katastrofy klimatycznej po prostu przeciwskuteczny” – pisze Stawiszyński.
To zdanie mnie uderzyło, bo trochę tekstów klimatologów w ostatnich latach czytałem, z kilkoma nawet rozmawiałem i zazwyczaj nie spotykałem się z opinią, że mamy nadmiar apokaliptyzmu. Przeważało raczej zdanie, że ludzie, a nade wszystko politycy, media i firmy paliwowe, nadal lekceważą skalę ryzyka klimatycznego. „Można panikować” – głosi tytuł filmu o Szymonie Malinowskim, fizyku atmosfery. „Będą lokalne końce świata” – mówił mi Marcin Popkiewicz, fizyk i popularyzator nauki, w rozmowie dla „Dwutygodnika”.
Nawet w odniesieniu do samego „Don’t Look Up” wielu klimatologów mówi: jest tak, jak pokazują twórcy filmu. Peter Kalmus, amerykański klimatolog pracujący dla NASA, napisał w „Guardianie”: „Jako klimatolog robiący wszystko, co w mojej mocy, aby obudzić ludzi i uniknąć zniszczenia planety, uważam, że to najtrafniejszy film o przerażającym braku reakcji społeczeństwa na załamanie klimatu, jaki widziałem”.
Skąd więc ta pewność, że klimatolodzy uważają dyskurs apokaliptyczny za przeciwskuteczny?
Stawiszyński nie podaje przykładu, przywołuje za to książkę Michaela Schellenbergera „Apocalypse Never”. Ale Schellenberger nie jest klimatologiem, raczej dziennikarzem czy pisarzem środowiskowym i przedstawicielem nurtu zwanego ekomodernizmem (mówiąc najogólniej, chodzi o pogląd, że zbawi nas rozwój techniczny). I choć Stawiszyński nazywa jego książkę znakomitą, to wzbudziła ona spore kontrowersje. Peter H. Gleick, hydroklimatolog, napisał bardzo krytyczną recenzję, w której oskarżył Schellenbergera o wybiórcze stosowanie danych, argumenty ad hominem, błędy logiczne i nadmierną emocjonalność. Kiedy Schellenberger opublikował artykuł w „Forbesie”, gdzie streszczał tezy ze swojej książki, sześcioro naukowców oceniło jego wiarygodność. Wnioski? „Autor miesza trafne i nietrafne stwierdzenia na poparcie wprowadzającej w błąd i nadmiernie uproszczonej argumentacji dotyczącej zmiany klimatu”.
Innymi słowy, Schellenberger nie jest najlepszym przykładem tego, czy klimatolodzy zgadzają się w jakiejś kwestii. Nie mówię, że nie ma klimatologów podzielających stanowisko o przeciwskuteczności apokaliptycznego języka (zresztą to jest dosyć rozmyta kategoria, mogąca znaczyć różne rzeczy), chodzi mi tylko o to, że zdania są co najmniej podzielone.
Piszę o tym wszystkim, bo choć podzielam wiele tez Stawiszyńskiego – na przykład o złożonym, systemowym charakterze kryzysu klimatycznego – to nie zgadzam się z jego wnioskami, szczególnie wtedy, gdy przeciwstawia „emocjonalne uniesienia” apokaliptyków „racjonalnej rozmowie”. Sama ta opozycja jest dla mnie problematyczna, bo jak widać pozornie racjonalny Schellenberger też potrafi podporządkować swoje argumenty emocjonalnej tezie, że aktywiści klimatyczni szkodzą sprawie.
Przyznaję, że za tym wszystkim, co piszę, stoi obawa, że zarzuty o „emocjonalność” i nawoływania do „racjonalnej rozmowy” stały się jeszcze jednym wybiegiem do opóźniania walki z zagrożeniem klimatycznym. To nie jest zarzut wobec Stawiszyńskiego, ale pewnych środowisk, które chętnie sięgają po taki język. Ci sami ludzie, którzy jeszcze kilka lat temu pisali, że globalne ocieplenie to efekt naturalnych przyczyn (jak eksperci z FOR-u), dziś przerzucili się na mówienie: ok, to człowiek, ale bez alarmizmu, bez emocjonalnych dzieci!
Pisałem już wielokrotnie, że największy plan inwestycji klimatycznych w historii USA został zablokowany przez senatora Joe Manchina, który bardzo lubi stylizować się na racjonalnego pana, wiecie, takiego, co to nie bierze udziału w wojnach tożsamościowych, tylko szuka porozumienia ponad podziałami. Zapewne bez znaczenia jest to, że prywatnie zarabia 500 tysięcy dolarów rocznie na udziałach w firmie węglowej i jest sponsorowany przez przemysł paliwowy.
Tego typu przykłady nasuwają mi myśl, że to nie nadmiar emocji ani niedomiar „racjonalnej rozmowy” jest naszym problemem, ale potężne grupy interesów blokujące już od kilkudziesięciu lat potrzebne reformy.
Źródło
Opublikowano: 2021-12-30 18:39:01