Demokracja nie jest za darmo

Tomasz Markiewka:


Na co nasze państwo wydaje najwięcej pieniędzy? Zdaniem Polaków – na administrację. W badaniach przeprowadzonych przez Polski Instytut Ekonomiczny takiej odpowiedzi udzieliło 31 proc. ankietowanych. Żadna inna spośród ośmiu kategorii wyodrębnionych przez PIE nie uzyskała tylu wskazań.

To całkowicie mylne wyobrażenie, bo w rzeczywistości administracja jest dopiero na siódmym miejscu – stanowi ledwie 6 proc. wszystkich wydatków publicznych (w mniemaniu ankietowanych – 18 proc). (…)

Wielu polityków i komentatorów lubi powtarzać, że możemy mieć lepsze usługi publiczne i wcale nie musimy podwyższać w tym celu obciążeń podatkowych najbogatszych Polaków. Ba, dałoby się je nawet obniżyć! Wystarczy skończyć z marnotrawstwem. A gdzież jest większe marnotrawstwo, jeśli nie wśród urzędników? W ten sposób administracja stała się w naszej zbiorowej wyobraźni miejscem nieprzebranych skarbów, dzięki którym dałoby się sfinansować całe mnóstwo rzeczy, gdyby tylko ktoś zrobił tam porządek. (…)

Za opowieściami o marnotrawnej administracji skrywa się jeszcze większy mit: mit sprawnego państwa za półdarmo. Wcale nie musimy zwiększać wpływów budżetowych, wcale nie musimy mieć wyższych nakładów na ochronę zdrowia czy edukację, wystarczy wydawać pieniądze efektywniej. (…)

Niech nam nie umknie ironia polegająca na tym, że największe „zasługi” w propagowaniu mitu taniego państwa mają polscy neoliberałowie. Czyli te same osoby, które na co dzień lubią wcielać się w rolę ludzi głoszących nieubłagane prawdy w rodzaju: nic nie ma za darmo. Najwyraźniej ta zasada przestaje działać, gdy mówimy o ochronie zdrowia, edukacji, transporcie publicznym czy polityce socjalnej – te wszystkie rzeczy można mieć zdaniem nadwiślańskich neoliberałów na wysokim poziomie za kilka procent PKB.

Demokracja nie jest za darmo

Źródło
Opublikowano: 2022-05-18 17:36:10

Między Zuckerbergiem a Putinem. O czym opowiada Juwal Noach Harari

Tomasz Markiewka:


Harari swoje krótkie rozważania o możliwych zagrożeniach stwarzanych przez cyfrowych gigantów kończy następującą puentą: „Przynajmniej obecnie, w marcu 2018 roku, wolałbym udostępnić swoje dane raczej Markowi Zuckerbergowi niż Władimirowi Putinowi”.

Czy to naprawdę cały nasz wybór? Albo miliarder władający naszymi danymi prywatnymi, albo zbrodniczy dyktator? Czy nie ma żadnych innych rozwiązań – czegokolwiek bardziej w duchu demokracji? To już Unia Europejska próbująca uregulować cyfrowe korporacje ma prawdopodobnie więcej wyobraźni politycznej.

Harari zdaje się w ogóle nie zauważać możliwości podjęcia działań politycznych w tej sferze.

Kiedy przyznaje w jednym z tekstów, że władze państwowe i korporacje mogą wykorzystywać algorytmy do „hakowania” nas, udziela rozbrajającej rady: „musisz być szybszy od algorytmów, szybszy od Amazona i władz państwowych – musisz poznać samego siebie, zanim oni to zrobią”.

Rada, że moglibyśmy się zmobilizować politycznie, by nie dopuścić do tego, żeby ktokolwiek miał nad nami taką władzę, nie przychodzi mu do głowy. Mamy się dostosować do świata, nie go zmieniać.

To uderzająca cecha opowieści snutej przez Harariego: łatwiej mu sobie wyobrazić stworzenie algorytmów, które zastąpią prawdziwych lekarzy i będą wybierały za nas kierunki studiów, niż demokratyczne reformy, które ukrócą władzę korporacji i sprawią, że nasza przyszłość nie będzie zależała tylko od odruchów serca Zuckerberga i mu podobnych miliarderów.

Między Zuckerbergiem a Putinem. O czym opowiada Juwal Noach Harari

Źródło
Opublikowano: 2022-05-13 08:32:53

Powracający paradoks naszej debaty publicznej: osoby, które najgłośniej krzyczą,

Tomasz Markiewka:


Powracający paradoks naszej debaty publicznej: osoby, które najgłośniej krzyczą, że potrzebujemy więcej edukacji ekonomicznej, najbardziej mącą ludziom w głowach w sprawach gospodarki.

Weźcie Leszka Balcerowicza. Powiada on na Twitterze tak: „Są dziedziny, wymagające finansowania przez podatki: obrona narodowa, policja, wymiar sprawiedliwości, administ. publiczna itp. Ale one łącznie pochłaniają kilka procent PKB. A w Polsce wydatki budżetowe po 7 latach PiS wynoszą ok. 42 % PKB. Dziwicie się, że podatki są wysokie?”.

42 procent! Wyobrażacie to sobie? A mogłoby być kilka…

Pod tweetem sporo słów poparcia, między innymi od pewnej emerytki, która ubolewa, że ludzie nie rozumieją „zależności ekonomicznych”. W tym zachwycie umknęło pani to, że Balcerowicz wśród rzeczy wymagających wydatków ze strony państwa NIE wymienił… emerytur. Tak samo zresztą jak ochrony zdrowia, edukacji, infrastruktury i transportu zbiorowego.

A gdyby uwzględnić wszystkie te rzeczy – na przykład upchnąć je w tym „itp.” z tweeta Balcerowicza – to czy dałoby się zamknąć wydatki w kilku procentach PKB? Nie bardzo. Jak od razu wyłapał Paweł Preneta, nie ma na świecie państwa, które wydawałoby tak mało. Najbliżej do ideału Balcerowicza takim krajom jak Kongo, Gwatemala czy Bangladesz, ale nawet one wydają kilkanaście procent PKB.

Czy te 42 procent, które wydaje Polska, to w ogóle dużo na tle innych państw rozwiniętych? Nie – znajdujemy się poniżej średniej unijnej, wynoszącej 45 procent. Niektóre państwa, jak Finlandia czy Dania, wydają powyżej 50 procent.

To jest ciągle powracająca fantazja u polskich neoliberałów – że można mieć rozwinięte państwo demokratyczne po taniości, wystarczy efektywniej wydawać. Otóż nie, nie można, a przekonywanie, że jest inaczej, ma więcej wspólnego z propagandą niż edukacją ekonomiczną.

Źródło
Opublikowano: 2022-05-07 14:23:32

Premiera 22 czerwca.

Tomasz Markiewka:


Premiera 22 czerwca.

Bardzo się cieszę, że książka wychodzi – dużo pracy i serca w nią włożyłem. To nie jest tylko opowieść o babci, ale też o jej świecie – świecie kilkusetosobowej wsi (a nawet dwóch). O tym, jak wyglądało ostatnie niemal sto lat z perspektywy ludzi zamieszkujących takie miejsca. Jak i gdzie pracowali, z czego się śmiali, czego obawiali, o co kłócili, co do nich przenikało z „wielkiej historii”, z jakiej perspektywy sami na to wszystko patrzyli. No i jak splatali, nitka po nitce, swoją własną historię.


Źródło
Opublikowano: 2022-05-04 09:22:40

Czy platformy społecznościowe mogą być politycznie neutralne? Elon Musk wierzy,

Tomasz Markiewka:


Czy platformy społecznościowe mogą być politycznie neutralne? Elon Musk wierzy, że tak. Proponuje nawet swoją definicję „neutralności politycznej”. Jak pisze, oznacza ona „irytowanie w równym stopniu skrajnej prawicy i skrajnej lewicy”.

Z filozoficznego punktu widzenia to słaba definicja. Lepsza byłaby: irytowanie w równym stopniu skrajnej prawicy, skrajnej lewicy, prawicy, lewicy i centrystów. Ale nawet takie podejście niekoniecznie oznaczałoby „neutralność polityczną”.

Po kolei.

Musk popełnia stary błąd centrystów. Wydaje mu się, że jeśli w jakimś sporze nie opowiadasz się po żadnej ze stron postrzeganych jako skrajności, to w magiczny sposób twoje stanowisko staje się apolityczne. Tak nie jest. Jeśli na przykład ktoś twierdzi „Nie popieram ani zakazu praw wyborczych dla kobiet, ani parytetów na listach wyborczych” albo „Nie popieram ani zniesienia podatków dochodowych, ani stawki 75% dla najbogatszych”, albo „Nie popieram ani homofobii, ani wokizmu” to takie stanowiska mogą być słuszne lub niesłuszne, ale z pewnością są stanowiskami politycznymi: wynikają z przywiązania do określonych wartości, są częścią sporu politycznego, przekładają się na preferencje wyborcze.

Już samo definiowanie, czym są skrajności, jest wyrazem poglądów politycznych. Żeby to zrozumieć, wystarczy przyjąć perspektywę historyczną. Demokracja, prawa wyborcze dla kobiet, zakaz niewolnictwa – wszystkie te poglądy uchodziły kiedyś za skrajne.

„Irytowanie w równym stopniu skrajnej prawicy i skrajnej lewicy” oznacza więc nie „polityczną neutralność”, ale zajęcie politycznego stanowiska zwanego najczęściej centryzmem.

A co z moją próbą przeformułowania definicji Muska? To nadal byłoby stanowisko polityczne, tylko że chwiejne lub niewpisujące się w dotychczasowe podziały na prawicę, lewicę, centrum, itd.

No to jak w takim razie Twitter czy inne platformy społecznościowe mają stać się „politycznie neutralne”? Otóż rzecz właśnie w tym, że nie mogą, a każda próba uczynienia ich takimi jest ściemą. Niezależnie od tego, jakie decyzje podejmie Musk, zarządzając Twitterem, będą to decyzje polityczne i jako takie powinny być oceniane.

Źródło
Opublikowano: 2022-04-28 08:42:07

Sławomir Mentzen wygłosił laudację na temat Elona Muska – nie dość, że genialny

Tomasz Markiewka:


Sławomir Mentzen wygłosił laudację na temat Elona Muska – nie dość, że genialny miliarder za chwileczkę zabierze nas na Marsa, to jeszcze teraz, po zakupie Twittera, ochroni wolność słowa.

Wiara w to, że skupienie głównych platform komunikacyjnych w rękach garstki miliarderów przyczyni się do rozwoju wolności słowa, to jak wiara w to, że skupienie najważniejszych urzędów państwowych w rękach garstki polityków jednej partii przyczyni się do rozwoju demokracji.

Mentzen jest członkiem partii, której prezes głosi tezę o wyższości monarchii nad demokracją, więc oligarchizacja społeczeństwa pewnie mu nie przeszkadza. Ale zwolennikom demokracji powinna.

Patryk Wachowiec zarzucił mi, że krytykując z góry Muska za zakup Twittera, dyskryminuję go ze względu na status majątkowy. To dobra okazja, żeby przypomnieć dwie rzeczy:

– Współcześni miliarderzy są prawdopodobnie najbardziej uprzywilejowaną grupą w historii naszej planety. Nie chodzi tylko o to, że mają mnóstwo pieniędzy, za które mogą sobie kupować odrzutowce, jachty czy liczne domy. Rzecz w tym, że te pieniądze przekładają się na władzę: mogą lobbować polityków, mogą unikać podatków, mogą podejmować decyzje, od których zależy przyszłość naszego świata. Wszystko to bez demokratycznego mandatu. Jakby tego było mało, niektórzy z nich – Musk doskonałym przykładem – cieszą się statusem celebrytów, który zapewnia im rzesze oddanych fanów.

– Czy nam się to podoba, czy nie (mnie się nie podoba), Twitter to jedno z głównych miejsc prowadzenia debaty publicznej. Teraz jest prywatną własnością najbogatszej osoby na Ziemi i zależy od widzimisię tej osoby.

Tak, przyznaję, że krytykuję z góry Muska, nie wiedząc jeszcze, jakie dokładnie decyzje podejmie. Tak samo jak krytykowałbym z góry monarchę, nie wiedząc jeszcze, czy będzie on bardziej jak Aragorn z „Władcy Pierścieni”, czy Joffrey z „Gry o tron”. W jednym i drugim przypadku uważam bowiem, że nikt nie powinien mieć takiej władzy.

Źródło
Opublikowano: 2022-04-26 07:54:03

Elon Musk o włos od kupna Twittera. Zarząd serwisu poparł transakcję

Tomasz Markiewka:


Najtrafniej skomentowała to Shoshana Zuboff, autorka słynnego „Wieku kapitalizmu inwigilacji”. Cała dyskusja o tym, czy Musk zachowałby, czy zniósłby reguły dotyczące propagowania dezinformacji, czy wpuściłby Trumpa z powrotem na Twittera, czy walczyłby z mową nienawiści, a może uznałby ją za dopuszczalną, jest świadectwem podstawowego problemu: odpowiedź na te wszystkie zasadnicze pytania zależy od widzimisię jednej osoby.

„Nagłówki dotyczące Muska/Twittera to wariacje na temat pytania »co zrobi Elon?«. To sygnał, jak bardzo jesteśmy zagubieni. Pogrążamy się w obsesji na punkcie jednego człowieka i jego kaprysów, ponieważ nie mamy jeszcze demokratycznych rządów prawa potrzebnych do zarządzania naszymi przestrzeniami informacyjnymi” – napisała Zuboff.

Wracając raz jeszcze do metafory Twittera jako placu miejskiego – co to za plac miejski, który jest czyjąś prywatną własnością? I to w dodatku własnością miliardera, który udowodnił wcześniej, że lubi wykorzystywać media społecznościowe do promowania agendy politycznej sprzyjającej jego interesom klasowym.

Kiedy dyskutujemy o wolności słowa czy pluralizmie debaty publicznej, dotykamy złożonego tematu. Możemy na przykład rozmawiać o tym, jak są traktowane osoby mające dostęp do największych kanałów komunikacji. Możemy też zadać inne pytanie: kto jest w ogóle dopuszczany do tych kanałów i kto ma nad nimi kontrolę? Z oczywistych względów Musk niechętnie podejmuje ten drugi temat, bo zamiast wcielać się w rolę czempiona wolności słowa, musiałby zacząć odpowiadać na niewygodne pytania związane z władzą nad współczesnymi „placami miejskimi”.

Elon Musk o włos od kupna Twittera. Zarząd serwisu poparł transakcję

Źródło
Opublikowano: 2022-04-25 14:55:51

Na zakończenie wątku o tzw. cancel culture i woke culture.

Tomasz Markiewka:


Na zakończenie wątku o tzw. cancel culture i woke culture.

Często słyszę ten sam argument: jak możesz sugerować, że te zjawiska nie istnieją? Nie słyszałeś o tym, tym i jeszcze tamtym przypadku?

Ależ oczywiście, że istnieje zjawisko nadmiernego nakręcania emocji w internecie, grupowego rzucania się na ludzi czy toczenia inb o pierdoły, które nie zasługują na większą uwagę.

Tylko że ten problem dotyczy wszystkich – nie da się go zredukować do nowej lewicowej religii, jak chcieliby niektórzy.

Jakiś czas temu pewna sieć komórkowa zrezygnowała ze współpracy z Barbarą Kurdej-Szatan – wszystko w kontekście internetowej nagonki ze strony prawicy po tym, jak wypowiedziała się ona na temat straży granicznej i sytuacji uchodźców.

Gdzie wtedy były te wszystkie dyskusje o cancel culture?

Przeciwnicy woke zarzucają często lewicy, że ta wywołuje moralne wzmożenie wokół rzeczy, które powinny być prywatną sprawą grupki osób.

Fajnie, tylko że jedno z największych uniesień moralnych na polskim Twitterze w 2021 roku wywołała nie lewica, ale liberałowie, którzy tygodniami nie mogli przeboleć, że pewna aktywistka zorganizowała dobrowolną zbiórkę na laptopa.

Gdzie wtedy były te wszystkie narzekania na woke culture?

Jeśli ktoś stawia tezę, że listonosze mają poważny problem z przeklinaniem, to nie wystarczy pokazać jednego, dwóch czy nawet stu listonoszy, którzy przeklinają, i obwieścić triumfalnie: widzicie, widzicie, mamy rację. Trzeba by jeszcze porównać częstotliwość ich przeklinania z innymi grupami społecznymi.

Znam dwa badania, które starają się ująć zjawisko cancel culture od strony statystycznej. Oba dotyczą amerykańskich uczelni – w jednym sprawdzano zjawisko odwoływania wykładów pod wpływem protestów studenckich, w drugim zwalniania akademików za poglądy polityczne. Wnioski były dwa: obie rzeczy się zdarzają, ale dalece rzadziej niżby to wynikało z medialnej otoczki wokół tematu, a poza tym okazuje się, że dotykają także lewicę – w przypadku zwolnień z pracy, to właśnie posiadanie lewicowych poglądów najbardziej naraża na ryzyko utraty stanowiska.

A przypominam, że my rozmawiamy o tym wszystkim w Polsce. W kraju, gdzie jeden Łukasz Warzecha ma większą obecność medialną niż wszystkie osoby transpłciowe razem wzięte, w kraju, gdzie minister edukacji jest na wojnie z „neomarksizmem” i „ideologią gender”, w kraju Ordo Iuris, regresywnego systemu podatkowego i innych rzeczy mających niewiele wspólnego nie tylko z lewicą, ale nawet z europejskim centryzmem.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mamy odrobinę inne problemy niż – jak powiadają niektórzy – bolszewizm i jakobinizm lewicy.

Źródło
Opublikowano: 2022-02-16 08:26:24

Przeczytałem tekst Wojciecha Engelkinga na temat woke culture. Mam z nim jeden z

Tomasz Markiewka:


Przeczytałem tekst Wojciecha Engelkinga na temat woke culture. Mam z nim jeden zasadniczy problem. Słowo „woke” („woke’owcy”, „woke’owe”) pada w nim ponad 70 razy, ale nie pojawia się ani jeden konkretny przykład, który tłumaczyłby, co to właściwie znaczy i kim są ludzie wyznający tę podobno iście religijną ideologię.

Najbardziej znaczące są te miejsca, gdy już, już wydaje się, że padnie jakiś przykład, ale jednak nie. Pisze Engelking: „ spójrzmy, chociażby, kto i za co zostaje poddany kulturze anulowania (niebędącej wobec woke synonimiczną, lecz pozostającej z nią w symbiozie, jako narzędzie, którym posługuje się woke – w jakim celu: niżej)”.

Po czym nie podaje żadnego przykładu.

Pisze tylko, że cancellowanie dotyka ludzi za „wyrażenie wątpliwości co do roszczeń osób transpłciowych”. Ale kogo konkretnie? Jakich wątpliwości? Na czym polega to wykluczanie? Czy jeżeli skrytykujemy kogoś za jego poglądy na temat osób transpłciowych, to już jesteśmy tym woke, czy trzeba spełnić jakieś dodatkowe warunki? Czy jak ktoś pisze negatywne rzeczy o osobach transpłciowych, jest za to krytykowany, ale stale ma dostęp do przeróżnych kanałów komunikacyjnych o milionowym zasięgu, to został już scancellowany, już jest ofiarą woke, czy trzeba czegoś więcej?

W innym miejscu tekstu Engelking niby definiuje cechy woke, ale w bardzo ogólnikowy sposób – wybiera często spotykane postawy, ale do każdej dodaje przymiotnik mający podbić ich natężenie. Tak więc woke’owcy przejawiają „olbrzymią” niechęć do elit, „radykalną” empatię do grup dyskryminowanych i „obsesyjne” przywiązanie do różnic genderowych, seksualnych, itd.

Powiem wam szczerze, że to mi niewiele tłumaczy. Czy jak Ocasio-Cortez, która miga na chwilę w tekście Engelkinga, proponuje od lat wprowadzenie wyższych podatków dla amerykańskich miliarderów i multimilionerów to już jest „obsesyjna” niechęć do elity, czy po prostu niechęć bez przymiotnika? A może po prostu polityka zalecana przez wielu ekonomistów?

Nie mówię już o oddawaniu choćby na chwilę głosu komuś, kto zaliczałby się do tych woke’owców. Tego w ogóle w tekście Engelkinga nie znajdziecie. Tak samo jak refleksji nad tym, kto spopularyzował to słowo, i dlaczego posługują się nim głównie przeciwnicy tzw. woke culture.

Zamiast tego mamy upupiające stwierdzenia poparte nie wiadomo czym w rodzaju: „Największym pragnieniem tych, którzy są woke, jest pozostać dzieckiem: takim, które w zaciszu swego wnętrza nie musi mierzyć się z problemami praktycznymi, toteż może oddać się czystemu projektowaniu rzeczywistości”.

Engelking pisze o logosie, Marcinie Lutrze, Summa angelica i filozofii Kołakowkiego, ale w swoim naprawdę długim tekście nie znalazł miejsca ani na skonkretyzowanie, o czym właściwie mowa, ani na skonfrontowanie się z choćby jednym argumentem tych strasznych woke’owców, ani na odniesienie się do szerokiej dyskusji, która toczy się w zachodnich mediach na temat samego słowa i zjawiska, do którego miałoby ono odsyłać.

Mam nieodparte wrażenie, że woke’owcy to po prostu wszyscy ci ludzie o szeroko rozumianych lewicowych poglądach, z którymi Engelking pokłócił się w ciągu ostatnich kilku lat na Twitterze.

Źródło
Opublikowano: 2022-02-15 19:43:22

Wiem, że nie jest to sprawa najwyższej wagi, ale jako fan książek Tolkiena mam k

Tomasz Markiewka:


Wiem, że nie jest to sprawa najwyższej wagi, ale jako fan książek Tolkiena mam kilka przemyśleń na temat ostatniej burzy internetowej.

Jak można było przewidzieć, wiele osób jest bardzo niezadowolonych z tego, że w nowym serialu opartym na twórczości Tolkiena pojawią się elfy, krasnoludy i hobbici o ciemniejszym kolorze skóry. Czytam o wciskaniu na siłę poprawności politycznej, ingerowaniu w oryginalny zamysł twórcy czy braku szacunku dla przesłania książki.

W ogóle mnie to nie przekonuje. Z kilku powodów.

Kwintesencją popkultury jest ingerowanie w oryginalne opowieści i przerabianie ich tak, by pasowały do bieżącego kontekstu społecznego. Zawsze tak było. Porównywaliście kiedyś klasyczne filmy animowane Disneya do ich książkowych oryginałów? Jakiś czas temu w „New Yorkerze” ukazał się ciekawy tekst na temat tego, jak się ma „Bambi” do książki, na której oparto film. Zdradzę wam, że nie była to bynajmniej wierna adaptacja, która uwzględniałaby społeczny kontekst czy przesłanie powieści Felixa Saltena.

Mam wrażenie, że ta czułość, by szanować „oryginalne źródła”, jest cokolwiek wybiórcza. Część ludzi z jakiegoś względu nie ma problemu, że wzięta z mitologii nordyckiej postać Thora biega po Nowym Jorku u boku Kapitana Ameryki i walczy z kosmitami, ale już pokazanie w filmie czarnej Amazonki to dla nich straszna polityczna ingerencja w oryginalne podania greckie. Ludzie, którzy rozpaczają teraz z powodu zmiany koloru skóry tolkienowskich postaci, nie mieli większego problemu, gdy Peter Jackson zmieniał postać Froda – z hobbita w średnim wieku z pokaźnym brzuszkiem zrobił szczupłego młodzieniaszka.

Nie bardzo też rozumiem, w jaki sposób czarne elfy czy krasnoludy miałyby niszczyć przesłanie twórczości Tolkiena. Prawdę mówiąc, kolor skóry jest całkowicie nieistotny dla stworzonych przez niego opowieści. Zróbcie mały eksperyment. Wyobraźcie sobie, że w ekranizacji Petera Jacksona postać Legolasa jest grana przez czarnego aktora. Czy w związku z tym musiałaby się zmienić jakakolwiek rzecz w fabule tych filmów? Nie, wszystkie sceny i kwestie mogłyby zostać dokładnie takie same, bo biały kolor skóry nie jest kluczowy dla tej postaci.

A już całkowicie niepoważne są pojawiające się gdzieniegdzie sugestie, że to niszczenie tolkienowskiego dziedzictwa, porównywalne z cenzurą czy paleniem książek. Tak naprawdę ludzie, którym zależy na szacunku do dzieł Tolkiena – jestem ciekaw, ilu z nich przeczytało „Silmarilliona” – powinni się cieszyć. Premiera serialu wpłynie na to, że sięgną po nie osoby, które w innym przypadku mogłyby nawet o nich nie usłyszeć. Książki Tolkiena będą się miały lepiej niż dobrze.

Źródło
Opublikowano: 2022-02-15 10:05:52

Powiada Wojciech Maziarski tak: „Żeby prawdy oczywiste i banały pozostały prawda

Tomasz Markiewka:


Powiada Wojciech Maziarski tak: „Żeby prawdy oczywiste i banały pozostały prawdami oczywistymi i banałami – trzeba je w kółko powtarzać. A więc powtórzmy: racją istnienia sklepów są klienci, a nie pracownicy. Sprzedaż jest (a właściwie powinna być) prowadzona wtedy, kiedy klienci chcą kupować, a nie kiedy personelowi jest wygodnie”.

Maziarski pisze to w tekście o zakazie niedzielnego handlu, ale ponieważ ubiera swoje rozważania w szaty ogólnych prawd, to pozwolę sobie je tak potraktować.

Wiele korporacji namawia nas dziś do przyjęcia postawy typu: nie martwcie się pracownikami, zobaczcie, co zyskujecie jako klienci. Mamy się cieszyć, że możemy jednym kliknięciem zamówić na jutro paczkę, i nie myśleć o tym, że ktoś tam musi sikać do butelek, bo nie ma przerwy na toaletę. Mamy się cieszyć, że możemy zamówić tanią podwózkę w aplikacji, i nie zastanawiać się nad tym, że jej właściciela nie obowiązuje prawo o płacy minimalnej. Mamy się cieszyć tańszymi produktami i nie dumać na tym, czy ludzi, którzy je produkują, stać na podstawowe dobra.

Postęp wygód konsumenckich często żywi się regresem praw pracowniczych.

To się wydaje całkiem atrakcyjny deal. Szczególnie jeśli ktoś ma to szczęście, że zajmuje dobrze płatne stanowisko, chronione różnymi prawami pracowniczymi. Gorzej dla wszystkich tych, którzy są narażeni na to, że w końcu ten trend dopadnie także ich miejsca pracy.

Zdaje się, że w Polsce takich osób jest nadal całkiem sporo. Bo choć trudno to czasem wywnioskować na podstawie debat medialnych, to większość dorosłych Polaków jest nie tylko klientami, ale także pracownikami.

I kiedy uświadomimy sobie tę „prawdę oczywistą i banał”, łatwiej będzie też zrozumieć, że może jednak warto się czasem zastanowić nad „wygodą” personelu, a nie tylko klientów.

Źródło
Opublikowano: 2022-02-01 11:57:46

„Apolityczne” podejście do kryzysu klimatycznego to woda na młyn radykalnej prawicy

Tomasz Markiewka:


Polityka klimatyczna administracji prezydenta Bidena nadal jest zakładniczką senatora z jego własnej partii: Joe Manchina.

Związek zawodowy górników z Wirginii Zachodniej wydał oświadczenie, w którym wzywa senatora do poparcia planu klimatycznego. Jakkolwiek irytujące i dołujące nie byłoby zachowanie Manchina, nie powinien nam umknąć optymistyczny akcent całej tej historii. Jak to się właściwie stało, że górnicy popierają plan, który ma przyspieszyć transformację energetyczną i zamknąć ich dotychczasowe miejsca pracy? Bo został on połączony z zapisami, które zwiększają ich prawa pracownicze i gwarancję bezpieczeństwa finansowego.

Zwolennicy Zielonego Nowego Ładu i innych pomysłów utrzymanych w podobnym duchu są czasem krytykowani za mieszanie kwestii klimatycznych z agendą polityczną. Taki zarzut postawił im choćby Robert P. Murphy, ekonomista związany z tzw. szkołą austriacką: „tak naprawdę nie chodzi o zmianę klimatu. To tylko pretekst do fundamentalnej transformacji każdego aspektu społeczeństwa i kultury w sposób, który forsowała lewica, zanim jeszcze ludzie zaczęli mówić o globalnym ociepleniu”.

Błąd tej argumentacji tkwi w przekonaniu, że kryzys klimatyczny to tylko problem techniczny, który można rozwiązać apolitycznie, bez wciskania nikomu lewicowej, prawicowej czy liberalnej agendy. To cokolwiek absurdalna przesłanka. Apolityczna to może być decyzja o remoncie kuchni i kolorze ścian, a nie globalna transformacja energetyczna, która wpłynie na setki milionów miejsc pracy, ceny prądu i paliw, podatki, inwestycje, przepływ środków publicznych i całe mnóstwo innych rzeczy.

Jeśli transformacja energetyczna nie zostanie upolityczniona w duchu socjalnym, czyli z uwzględnieniem sprawiedliwości społecznej, będzie to wspaniały prezent dla skrajnej prawicy, która upolityczni transformację w duchu nacjonalistycznym.

„Apolityczne” podejście do kryzysu klimatycznego to woda na młyn radykalnej prawicy

Źródło
Opublikowano: 2022-01-24 08:15:00

Eliza Michalik postanowiła się odnieść do kłopotów ludzi wykończonych pracą po k

Tomasz Markiewka:


Eliza Michalik postanowiła się odnieść do kłopotów ludzi wykończonych pracą po kilkanaście godzin dziennie. Kilka słów komentarza, bo przemówił przez nią popularny, a zarazem bardzo niebezpieczny pogląd, który nazywam „prywatyzacją systemowych problemów”.

„Przepraszam, ale to nie praca was wykończyła, to wyście sami się wykończyli, bo nie potrafiliście zadbać o swój dobrostan psychiczny i fizyczny” – mówi Michalik. I kontynuuje, że przecież to są problemy, które dotykają zarówno milionerów, jak i kasjera w Biedronce. A jak kogoś nie stać na pomoc fachowca, to spokojna głowa, bo – powiada Michalik – „na YouTubie jest mnóstwo darmowych nagrań rozmaitych kołczów, psychologów”.

Po kolei.

Z tymi problemami zdrowotnymi, które dotykają na równi wszystkich, to jest trochę jak z pandemią. Obostrzenia, zamknięte sklepy i szkoły niby dotyczą każdego, ale niektórzy przeczekiwali pandemię w wielkich apartamentach, a inni w małych klitkach; jedni liczyli kolejne zyski, bo ich akcje poszły w górę, inni zastanawiali się, co zrobić, bo zwolniono ich z dnia na dzień; jedni przechodzili odnowę duchową, inni zapierdzielali z narażeniem życia i zdrowia przy kasach, w magazynach albo szpitalach.

A mówiąc ogólniej, całe mnóstwo badań potwierdza, że osoby mniej zamożne mają więcej problemów zdrowotnych niż osoby bogatsze. Nie dlatego, że jest z nimi coś indywidualnie nie tak, ale z powodu większego przepracowania i stresu połączonego z mniejszym dostępem do kompleksowej opieki lekarskiej.

I nie, obejrzenie sobie na YouTubie jakiegoś kołcza, to nie to samo co opieka pod okiem specjalisty. Nie rozwiąże problemów osoby wykończonej psychicznie bądź fizycznie swoją pracą. Tym bardziej, jeśli ta osoba nie bardzo ma gdzie znaleźć lepsze zatrudnienie.

To są rzeczy, które powinny być oczywiste dla każdej dorosłej osoby. Ale problem jest głębszy i polega na założeniu, że to „wyście sami się wykończyli”. Innymi słowy, szukajcie zarówno źródeł problemu, jak i rozwiązania w sobie.

A co jeśli jedno i drugie jest na zewnątrz? Co jeśli źródłem problemu jest to, jak organizujemy pracę jako społeczeństwo, i jaką presję nakładamy na ludzi za pośrednictwem różnych kulturowych trendów? Może nie chodzi o naprawianie siebie, tylko o naprawianie społeczeństwa? Może bardziej od filmiku na YouTubie pomoże ci zapisanie się do związku zawodowego, który będzie walczył o godniejsze warunki w twoim miejscu pracy? Albo głosowanie na polityczki i polityków, którzy nie mają w czterech literach praw pracowniczych? Albo domaganie się lepszego dostępu do fachowej opieki zdrowotnej?

Chcę nieśmiało zwrócić uwagę, że generalnie tak dokonywało się to, co nazywamy w skrócie postępem. Przez zmienianie społeczeństwa, a nie siebie. Możemy tylko dziękować poprzednim pokoleniom, że biły się o powszechną ochronę zdrowia, o ośmiogodzinny dzień pracy, o płatne urlopy i inne tego typu rzeczy. Gdyby zamiast tego każdy i każda z nich zajęli się sobą, idąc do jakiegoś XIX-wiecznego kołcza, mieszkalibyśmy w dużo gorszym świecie.

Źródło
Opublikowano: 2022-01-06 10:47:50

Nie, wolny rynek nie uratuje planety. Rzekome „prawa” ekonomii przegrają z prawami fizyki

Tomasz Markiewka:


Trudno się oprzeć wrażeniu, że część ekonomistów, a także dziennikarzy ekonomicznych – szczególnie tych o skrajnie wolnorynkowych poglądach – ufa bardziej „prawom” ekonomii niż prawom fizyki. Stając przed wyborem: albo lekceważymy ostrzeżenia ekspertów od klimatu, albo porzucamy ekonomiczne dogmaty, wybierają bramkę numer jeden.

Ten sam raport FOR-u, który zawiera nieprawdziwe informacje na temat naturalnych przyczyn zmiany klimatu, straszy czytelników nadmiernymi regulacjami unijnymi.

Podobnie jest ze stanowiskiem Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Nonszalanckim stwierdzeniom, że wzrost gospodarczy nie jest ograniczany przez prawa fizyki, towarzyszą ostrzeżenia przed ingerowaniem w mechanizmy rynkowe.

W 1994 roku Nordhaus poprosił ekspertów z różnych dziedzin o oszacowanie, jak ich zdaniem różne poziomy ocieplenia klimatu wpłyną na PKB. Jak przyznał sam Nordhaus, przedstawiciele nauk przyrodniczych przewidywali dwudziesto-, a nawet trzydziestokrotnie większe skutki negatywne zmiany klimatu niż ekonomiści głównego nurtu. Jak zareagował Nordhaus na tę różnicę zdań? W następnym badaniu uwzględnił już tylko opinie ekonomistów.

W 1983 roku Narodowa Akademia Nauk z USA opublikowała raport na temat zmiany klimatu. Część napisana przez przedstawicieli nauk przyrodniczych zawierała ostrzeżenia na temat dramatycznych skutków dalszego spalania paliw kopalnych. Ekonomiści natomiast opowiadali się przeciw zdecydowanym działaniom, uważając, że konsekwencje zmiany klimatu wcale nie będą tak poważne.

Przemysł paliwowy czasem wprost zwracał się do wybranych ekonomistów, by ci dostarczyli im odpowiednich danych, czyli takich, które zaniżyło ryzyka związane z ocieplającym się klimatem

Nie, wolny rynek nie uratuje planety. Rzekome „prawa” ekonomii przegrają z prawami fizyki

Źródło
Opublikowano: 2022-01-01 10:28:37

Najlepszą książką, jaką przeczytałem w 2021 roku, jest „Listowieść” Richarda Pow

Tomasz Markiewka:


Najlepszą książką, jaką przeczytałem w 2021 roku, jest „Listowieść” Richarda Powersa. Nie chodzi mi tylko o „najlepszą powieść”, ale książkę w ogóle.

Powers lubi powtarzać, że są trzy rodzaje konfliktów w literaturze. 1. Konflikt wewnętrzny, gdy bohaterowie zmagają się ze swoimi traumami, ograniczeniami, przesądami. 2. Konflikt polityczny, gdy stają przeciwko osobom wyznającym inne wartości. 3. Konflikt między człowiekiem i światem pozaludzkim. Jego zdaniem wiele tradycyjnych opowieści, np. mitów, dotyczyło tego ostatniego tematu, ale w ostatnich dekadach literatura przerzuciła się mocno na pierwszy typ opowieści. „Listowieść” jest próbą przesunięcia akcentu z powrotem na narrację numer trzy.

To książka o napiętych relacjach między ludźmi i drzewami. Jedną z jej największych zalet jest to, że przyznaje ona sprawczość obu tym bohaterom. Sprawczy są ludzie, ale sprawcze są także drzewa – obserwujemy świat z perspektywy jednych i drugich. Powersowi udało się to bez uciekania do technik w rodzaju: drzewa wstają niczym Enty, zaczynają mówić, chodzić po świecie i dosłownie biją się z ludźmi (choć, jak przyznaje, Enty z „Władcy Pierścieni” były dla niego inspiracją).

Kiedy czytałem tę książkę, cały czas z tyłu głowy miałem refleksje Amitava Ghosha, hindusko-bengalskiego pisarza. Jego zdaniem współczesna kultura ma problem z takimi tematami jak kryzys klimatyczny, bo nie da się ich opowiedzieć dobrze w trybie indywidualistycznym, do którego jesteśmy najbardziej przyzwyczajeni. Potrzebna jest narracja, która skupia się na zbiorowości – która oddaje złożone interakcje między różnymi aktorami, nie tylko ludzkimi.

„Listowieść” robi to świetnie.

To jest też książka o nieadekwatności naszego języka, naszych przyzwyczajeń i strategii radzenia sobie ze światem do czasów kryzysu środowiskowego. Kolejna rzecz, która ciągle mi się nasuwała w trakcie lektury, to pomysły niektórych ekonomistów, by traktować naturę jako jeszcze jeden element obiegu rynkowego, tyle że wyjątkowo drogi. Skoro mechanizmy rynkowe niszczyły do tej pory przyrodę, bo była ona w pewnym sensie dla nich niewidzialna, to przylepmy cenę do każdej rzeki, każdego lasu, każdego zagrożonego gatunku i traktujmy je jako kolejny rodzaj aktywów finansowych. To jest podejście typu: mechanizmy rynkowe mają niepożądane skutki uboczne, więc w celu rozwiązania tego problemu wprowadźmy jeszcze więcej mechanizmów rynkowych.

Powers proponuje odwrotny kierunek. Zamiast wciskać całą przyrodę w ciasne ramy kalkulacji ekonomicznych, uczmy się słów, opowieści, języków, które wychodzą poza takie kategorie. Które nie traktują wszystkiego jako bardziej lub mniej cennego towaru. Ścieżka proponowana przez Powersa jest trudniejsza, ale moim zdaniem też znacznie mądrzejsza, a na pewno warta poznania.

Źródło
Opublikowano: 2021-12-31 12:21:51

Być może najciekawsze w „Don’t Look Up” są dyskusje i polemiki, które wywołuje t

Tomasz Markiewka:


Być może najciekawsze w „Don’t Look Up” są dyskusje i polemiki, które wywołuje ten film. Ja tylko krótko z głosem polemicznym wobec wpisu Tomasza Stawiszyńskiego, który uznał film za słabą metaforę naszych problemów z kryzysem klimatycznym.

Jednym z zarzutów Stawiszyńskiego jest to, że wbrew temu, co sugeruje film, naszym problemem nie jest zamykanie oczu na apokalipsę, ale nadmiar „apokaliptyzmu”. „Tymczasem klimatolodzy zgadzają się co do tego, że dyskurs apokaliptyczny jest w odniesieniu do kwestii katastrofy klimatycznej po prostu przeciwskuteczny” – pisze Stawiszyński.

To zdanie mnie uderzyło, bo trochę tekstów klimatologów w ostatnich latach czytałem, z kilkoma nawet rozmawiałem i zazwyczaj nie spotykałem się z opinią, że mamy nadmiar apokaliptyzmu. Przeważało raczej zdanie, że ludzie, a nade wszystko politycy, media i firmy paliwowe, nadal lekceważą skalę ryzyka klimatycznego. „Można panikować” – głosi tytuł filmu o Szymonie Malinowskim, fizyku atmosfery. „Będą lokalne końce świata” – mówił mi Marcin Popkiewicz, fizyk i popularyzator nauki, w rozmowie dla „Dwutygodnika”.

Nawet w odniesieniu do samego „Don’t Look Up” wielu klimatologów mówi: jest tak, jak pokazują twórcy filmu. Peter Kalmus, amerykański klimatolog pracujący dla NASA, napisał w „Guardianie”: „Jako klimatolog robiący wszystko, co w mojej mocy, aby obudzić ludzi i uniknąć zniszczenia planety, uważam, że to najtrafniejszy film o przerażającym braku reakcji społeczeństwa na załamanie klimatu, jaki widziałem”.

Skąd więc ta pewność, że klimatolodzy uważają dyskurs apokaliptyczny za przeciwskuteczny?

Stawiszyński nie podaje przykładu, przywołuje za to książkę Michaela Schellenbergera „Apocalypse Never”. Ale Schellenberger nie jest klimatologiem, raczej dziennikarzem czy pisarzem środowiskowym i przedstawicielem nurtu zwanego ekomodernizmem (mówiąc najogólniej, chodzi o pogląd, że zbawi nas rozwój techniczny). I choć Stawiszyński nazywa jego książkę znakomitą, to wzbudziła ona spore kontrowersje. Peter H. Gleick, hydroklimatolog, napisał bardzo krytyczną recenzję, w której oskarżył Schellenbergera o wybiórcze stosowanie danych, argumenty ad hominem, błędy logiczne i nadmierną emocjonalność. Kiedy Schellenberger opublikował artykuł w „Forbesie”, gdzie streszczał tezy ze swojej książki, sześcioro naukowców oceniło jego wiarygodność. Wnioski? „Autor miesza trafne i nietrafne stwierdzenia na poparcie wprowadzającej w błąd i nadmiernie uproszczonej argumentacji dotyczącej zmiany klimatu”.

Innymi słowy, Schellenberger nie jest najlepszym przykładem tego, czy klimatolodzy zgadzają się w jakiejś kwestii. Nie mówię, że nie ma klimatologów podzielających stanowisko o przeciwskuteczności apokaliptycznego języka (zresztą to jest dosyć rozmyta kategoria, mogąca znaczyć różne rzeczy), chodzi mi tylko o to, że zdania są co najmniej podzielone.

Piszę o tym wszystkim, bo choć podzielam wiele tez Stawiszyńskiego – na przykład o złożonym, systemowym charakterze kryzysu klimatycznego – to nie zgadzam się z jego wnioskami, szczególnie wtedy, gdy przeciwstawia „emocjonalne uniesienia” apokaliptyków „racjonalnej rozmowie”. Sama ta opozycja jest dla mnie problematyczna, bo jak widać pozornie racjonalny Schellenberger też potrafi podporządkować swoje argumenty emocjonalnej tezie, że aktywiści klimatyczni szkodzą sprawie.

Przyznaję, że za tym wszystkim, co piszę, stoi obawa, że zarzuty o „emocjonalność” i nawoływania do „racjonalnej rozmowy” stały się jeszcze jednym wybiegiem do opóźniania walki z zagrożeniem klimatycznym. To nie jest zarzut wobec Stawiszyńskiego, ale pewnych środowisk, które chętnie sięgają po taki język. Ci sami ludzie, którzy jeszcze kilka lat temu pisali, że globalne ocieplenie to efekt naturalnych przyczyn (jak eksperci z FOR-u), dziś przerzucili się na mówienie: ok, to człowiek, ale bez alarmizmu, bez emocjonalnych dzieci!

Pisałem już wielokrotnie, że największy plan inwestycji klimatycznych w historii USA został zablokowany przez senatora Joe Manchina, który bardzo lubi stylizować się na racjonalnego pana, wiecie, takiego, co to nie bierze udziału w wojnach tożsamościowych, tylko szuka porozumienia ponad podziałami. Zapewne bez znaczenia jest to, że prywatnie zarabia 500 tysięcy dolarów rocznie na udziałach w firmie węglowej i jest sponsorowany przez przemysł paliwowy.

Tego typu przykłady nasuwają mi myśl, że to nie nadmiar emocji ani niedomiar „racjonalnej rozmowy” jest naszym problemem, ale potężne grupy interesów blokujące już od kilkudziesięciu lat potrzebne reformy.

Źródło
Opublikowano: 2021-12-30 18:39:01

Jak miliarderzy ukradli nam postęp

Tomasz Markiewka:


Amazon to jedna z tych firm, które szczycą się swoją innowacyjnością. W podtrzymaniu tej reputacji pomagają często media. W internecie znajdziecie całe mnóstwo tekstów wychwalających postępowość firmy Jeffa Bezosa. Na przykład artykuły o innowacjach, dzięki którym Amazon „zmienił świat” – od usługi Prime po Alexę. Albo poradniki, jak uczyć się innowacyjności od Amazona. Niektórzy przyznają Amazonowi tytuł innowatorów roku. Sam Bezos włączył się zaś do wyścigu kosmicznego miliarderów, co – jak przekonuje „Forbes” – ma wspomóc rozwój ludzkości.

Czy za tą otoczką innowacyjności nie kryją się jednak rozwiązania stare jak kapitalizm?

Tak uważa choćby Sarah Jaffe, autorka książki Work Won’t Love You Back, czyli „Jeśli kochasz swoją pracę, to bez wzajemności”. Jak pisze, u podstaw modelu biznesowego Amazona leżą nie jakieś nowatorskie rozwiązania czy technologie, ale ogromny wysiłek szeregowych pracowników.

Chodzi o to, żeby wycisnąć z pracowników każdą minutę ich czasu. Ktokolwiek śledził w ostatnich latach doniesienia na temat warunków pracy w Amazonie, wie, jak to wygląda w praktyce. Pracownicy narzekający na zbyt mało przerw w pracy i kulturę nadzoru, która sprawia, że czują się jak w więzieniu, czy kierowcy sikający do butelek – to szczególnie głośne historie z kilku ostatnich lat.

„Zysk dodatkowy, jaki można osiągnąć przez nadmierną pracę – pisał Karol Marks – wydaje się wielu fabrykantom tak wielką pokusą, że nie mogą się jej oprzeć”. Marks nazywał to „drobnymi kradzieżami” kapitału. Nawet wyrwanie pracownikom kilku minut z przerwy na posiłek, jeśli tylko ten proceder odbywa się regularnie i na dużą skalę, przynosi wymierne zyski.

Ten opis XIX-wiecznego kapitalizmu niepokojąco przypomina praktyki obecnych „innowatorów”.

Jak miliarderzy ukradli nam postęp

Źródło
Opublikowano: 2021-12-28 08:23:41

„Chcecie ocalić ziemię?” – pyta amerykański publicysta Thomas L. Friedman. Jest

Tomasz Markiewka:


„Chcecie ocalić ziemię?” – pyta amerykański publicysta Thomas L. Friedman. Jest sposób: „Potrzebujemy więcej Elona Muska”. To tytuł jego tekstu. W środku przeczytacie, że to „Ojciec Zysk” i wspaniali innowatorzy, których ten ojciec napędza, a nie aktywiści są rozwiązaniem kryzysu klimatycznego. „W skrócie: potrzebujemy mniej Gret Thunberg, więcej Elonów Musków” – podsumowuje Friedman.

Widzę sprawę zupełne odwrotnie.

To piękne marzenie, że już za chwileczkę, już za momencik powstanie jakaś Cudna Innowacja, która upora się z kryzysem klimatycznym, a kapitalistyczna pogoń za zyskiem ocali świat. Uff, nie musieliśmy niczego zmieniać w systemie, wystarczyło po prostu więcej tego samego. Co robi człowiek, który rozpędził się tak bardzo, że zmierza na czołowe zderzenie z najbliższą przeszkodą? Oczywiście, że przyspiesza, żeby przebić ją niczym w hollywoodzkim filmie.

Powiedzmy sobie szczerze kilka rzeczy:

Innowacje są super, ale nie ma na horyzoncie takiej, która sama w sobie pozwoliłaby osiągnąć cele klimatyczne. Zostało nam góra kilkanaście lat, więc marne szanse, że się takowa pojawi. Wiara w Musków ma pozory wiary w potęgę nauki, w rzeczywistości bliżej jej do religijnych dogmatów. Bo nauka nie polega na przekonaniu, że co prawda nie ma żadnego sensownego rozwiązania, ale na pewno, na pewno coś się pojawi – i zrobią to ci genialni miliarderzy. Trzeba być osobą głęboko religijną, żeby wierzyć tak uparcie w innowacyjną moc wolnego rynku.

Wizja innowacji jako tej rzeczy, którą wytwarzają Muskowie, jest cokolwiek naiwna. Sam Musk jest napędzany miliardami dolarów z rządowej kasy. Dla mnie nie jest symbolem innowatora, tylko egocentryka, któremu woda sodowa uderzyła do głowy. Ostatnio uznał, że zorganizuje sondę twitterową na temat tego, czy powinien sprzedać część swoich udziałów w celu zapłacenia podatków. Wiecie, zwykli śmiertelnicy płacą podatki, bo takie jest prawo, ale nie Geniusz – On sam decyduje, na jakich warunkach to zrobi. Jeśli więc mowa o innowacjach, to potrzebujemy więcej rządowych inwestycji w badania i rozwój, a nie technologicznych oligarchów. Grupka amerykańskich polityków blokuje właśnie inwestycje klimatyczne, a jeden z ich argumentów brzmi, że pogłębiłyby one deficyt budżetowy. Cóż, sposobem na pokrycie kosztów podobnych planów, byłoby porządne opodatkowanie takich ludzi jak Musk.

Problem zmiany klimatu to nie jest problem techniczny, ale polityczny. Bo dotyka podstawowego pytania w polityce: jak chcemy zorganizować nasze społeczeństwa? Tego pytania nie da się obejść za pomocą innowacji. Ostatecznie wszystko będzie się rozbijało o to, co zawsze: jakie prawa stworzymy i w czyim interesie będą one działały. Takie osoby jak Thunberg są potrzebne do mobilizowania społecznej presji na rządzących, którzy te prawa uchwalają. Zgodnie ze słynnym stwierdzeniem Roosevelta: „Zgadzam się z wami, chcę to zrobić, teraz musicie mnie do tego zmusić”. Mniej Thunberg oznacza w praktyce mniej obywatelskiego zaangażowania, to zaś doprowadzi do tego, że jedyną presją, jaką będzie odczuwała władza, będzie ta wywierana przez pieniądze ludzi, którym nie opłaca się walka z kryzysem klimatycznym.

Nie ufajcie ludziom, którzy mówią wam: dajcie sobie spokój, wracajcie do domów, załatwimy ten problem w wąskim gronie władzy i geniuszy. Tak wygląda przepis na technokratyczną oligarchię, a nie ocalenie świata.

Źródło
Opublikowano: 2021-11-17 09:03:27

Nie ma wątpliwości, że media poczyniły ostatnimi czasy ogromne postępy, jeśli ch

Tomasz Markiewka:


Nie ma wątpliwości, że media poczyniły ostatnimi czasy ogromne postępy, jeśli chodzi o temat kryzysu klimatycznego. Jeszcze kilkanaście lat temu traktowały to jako kwestię marginalną, dziś wiele liczących się gazet i portali ma odrębne działy poświęcone klimatowi. Ale ten postęp ciągle natrafia na mur starych przyzwyczajeń i nieaktualnego opisu rzeczywistości.

Weźcie „New York Timesa” – mają tam naprawdę świetne teksty na temat klimatu, jedne z najlepszych. Bez owijania w bawełnę piszą, że mamy do czynienia z globalnym kryzysem, a dotychczasowe działania najbogatszych państw są dalece niewystarczające.

Tylko coś niepokojącego dzieje się, gdy NYT przeskakuje z działu „klimat” do działu „polityka”.

Pisałem już, że w Stanach Zjednoczonych toczy się debata na temat planu inwestycji prezydenta Bidena. Plan jest popierany przez większość społeczeństwa (jakieś 60% poparcia) i zdecydowaną większość Partii Demokratycznej (ponad 90%), ale brakuje głosów niektórych Demokratów. Przede wszystkim senatora Joe Manchina, który nie chce się zgodzić między innymi na inwestycje klimatyczne. On sam ma udziały w firmie węglowej.

I teraz pytanie: jak gazeta, która w dziale „klimat” pisze niemal codziennie o „katastrofie klimatycznej”, może zareagować na sytuację, gdy jeden senator w imię własnych interesów blokuje niezbędne inwestycje klimatyczne? Inwestycje popierane, przypominam raz jeszcze, przez Bidena, większość społeczeństwa i większość Partii Demokratycznej.

Jakiś tydzień temu, kiedy kandydat Partii Demokratycznej przegrał wybory na gubernatora, redakcja NYT napisała, że Demokraci przesunęli się za bardzo na lewo i pora wrócić do centrystycznej polityki. W praktyce oznaczałoby to kapitulację przed Manchinem, który jest konsekwentnie określany w mediach jako – jakżeby inaczej – „centrysta” i przedstawiciel „umiarkowanego skrzydła Partii Demokratycznej”. Redakcja pisze też, że pora wrócić do projektów budowanych ponad partyjnymi podziałami. Dokładnie tego chce również Manchin. Piękny postulat, prawda? Dopóki nie uzmysłowicie sobie, że to oznacza porzucenie przez USA jakichkolwiek ambicji klimatycznych, bo Partia Republikańska uważa, że są one szkodliwym dla kraju socjalizmem, więc nie ma mowy, by je poparła.

Mamy więc dwa NYT. W jednym walka z kryzysem klimatycznym jest priorytetem, w drugim nazbyt lewicowym pomysłem, który najlepiej porzucić w imię starego dobrego centryzmu.

Jeśli media będą wkładały odbiorcom do głowy przesłanie, że lekceważenie zagrożeń klimatycznych to przejaw „umiarkowania” i „centryzmu”, to marne są nasze szanse na uporanie się z tym problemem. Niezależnie od tego, ile słusznych działów środowiskowych te media jeszcze utworzą.

Źródło
Opublikowano: 2021-11-15 12:28:10

Przyznam, że coraz mniej lubię opowiadanie o kryzysie klimatycznym w kategoriach

Tomasz Markiewka:


Przyznam, że coraz mniej lubię opowiadanie o kryzysie klimatycznym w kategoriach „odpowiedzialności wszystkich ludzi”. Rozumiem ten skrót myślowy, rozumiem ziarno prawdy, które się za nim kryje, ale takie postawienie problemu zaciera ważne rozróżnienie.

Nie, najbiedniejsze osoby na świecie, które mają niski ślad klimatyczny, ani nawet przedstawiciele klasy średniej, nie odpowiadają za obecny kryzys tak samo jak:

– miliarderzy rozbijający się po świecie prywatnymi odrzutowcami, mający udziały w firmach paliwowych i promujący rozrzutny styl życia;

– zarządy firm paliwowych, które już kilkadziesiąt lat temu miały dostęp do wewnętrznych raportów o katastrofalnych skutkach spalania paliw kopalnych i schowały je do szuflady;

– zarządy wszystkich tych firm i organizacji, które latami sponsorowały fałszywe informacje na temat globalnego ocieplenia;

– politycy, którzy – jak pewien amerykański senator – w imię interesów własnych lub swoich sponsorów blokują inwestycje klimatyczne.

Nie lubię też bardziej wysublimowanej wersji tego stwierdzenia o zbiorowej odpowiedzialności, która głosi, że kryzys klimatyczny to „skutek uboczny kapitalizmu”.

Znowu, kryje się za tym ziarno prawdy, nawet więcej niż ziarno. Państwa kapitalistyczne, tak samo zresztą jak np. Związek Radziecki, opierały swój rozwój na spalaniu paliw kopalnych. To zaowocowało niespotykanym wcześniej dobrobytem, a jednocześnie doprowadziło do obecnego kryzysu.

Wszystko to prawda, ale… Ta wersja, tak samo jak opowieść o „odpowiedzialności wszystkich ludzi”, nie uwzględnia tego, że bilans zysków i strat kapitalistycznego rozwoju rozkłada się nierówno. I tworzy fałszywe wrażenie, że znajdujemy się w środku egzystencjalnego dylematu, który nie ma dobrego rozwiązania. Bo sugeruje, że niszczenie środowiska na tak szeroką skalę leży w ludzkiej naturze albo przynajmniej w naturze każdego systemu gospodarczego, który ma zapewnić dobrobyt.

Znowu – takie filozoficzne postawienie sprawy nie jest całkowicie fałszywe, ale zaciemnia fakt, że bardzo często na przeszkodzie potrzebnych reform nie stoi ani natura ludzka, ani konieczne prawa ekonomii, ale interesy stosunkowo wąskiego grona osób.

Nie mówię, że rozwiązanie kryzysu klimatycznego jest proste i da się to zrobić bez trudnych wyborów. Chcę jedynie powiedzieć, że gdyby nie wielkie pieniądze ładowane w blokowanie reform klimatycznych, to bylibyśmy w lepszym miejscu niż dziś – łatwiej byłaby nam usprawnić kapitalizm lub pójść kilka kroków w stronę postkapitalistycznego świata. Wracając do przykładu owego senatora – to nie natura ludzka ani konieczne prawa ekonomii blokują plan inwestycji klimatycznych w USA, ale sponsorowany przez przemysł paliwowy i mający udziały w firmie węglowej Joe Manchin.

Nie widzę powodu, aby zdejmować odpowiedzialność z takich osób i przerzucać ją na całą ludzkość.

Źródło
Opublikowano: 2021-11-03 13:15:24

Poważni panowie gotują nam katastrofę

Tomasz Markiewka:


W 2020 roku na łamach „Wall Street Journal” ukazał się manifest klimatycznego symetryzmu. Autor, Ted Nordhaus, dyrektor naukowy „ekomodernistycznego” (jak sam się określa) Breakthrough Institute, namawiał czytelników do zignorowania „fałszywej debaty” toczonej między dwiema skrajnościami:

„Z dala od nagłówków prasowych i mediów społecznościowych, w których walczą ze sobą Greta Thunberg, Donald Trump i internetowe armie „alarmistów” oraz „negacjonistów” klimatycznych, toczy się prawdziwa debata na temat klimatu w czasopismach naukowych, na konferencjach, a czasami nawet w izbach Kongresu”.

W ostatnich tygodniach mieliśmy okazję śledzić niemal na żywo, jak wygląda ta „prawdziwa debata” w salach Kongresu Stanów Zjednoczonych.

Joe Biden chciał przeprowadzić przez Kongres plan inwestycji na 3,5 biliona dolarów, w którym znalazły się także inwestycje klimatyczne. Nadal zbyt małe jak na skalę wyzwania, ale i tak byłby to najambitniejszy program walki z kryzysem klimatycznym w dziejach USA.

Joe Manchinowi nie spodobał się między innymi wart 150 miliardów dolarów program wspierania „czystej energii” i zażądał jego wykreślenia.

Manchin jest typowym amerykańskim senatorem. Elegancko ubrany, wypowiada się spokojnie, bez emocji, zna na wylot waszyngtońskie konwenanse. Nie to, co „dziecinna” i „rozemocjonowana” Greta Thunberg. To jest poważny człowiek – jeden z tych „dorosłych”, którzy – jak pisze zadowolony Nordhaus – prowadzą dyskusje w Kongresie.

Jak na każdego poważnego człowieka przystało, Manchin ma silne powiązania ze światem biznesu. Posiada udziały w firmie węglowej, na których zarabia 500 tysięcy dolarów rocznie. Ponadto jego kampanie wyborcze są sponsorowane przez firmy paliwowe, na przykład od grup lobbingowych powiązanych ze spółką paliwową Exxon otrzymał 65 tysięcy dolarów. Keith McCoy, jeden z dyrektorów spółki, przechwalał się, że rozmawia z biurem Manchina każdego tygodnia.

Poważni panowie gotują nam katastrofę

Źródło
Opublikowano: 2021-10-29 12:05:48

Z każdym kolejnym tekstem Matczaka dyskusja o pracy robi się coraz głupsza. Rozu

Tomasz Markiewka:


Z każdym kolejnym tekstem Matczaka dyskusja o pracy robi się coraz głupsza. Rozumiem pokusę, by machnąć na to ręką. Ale Matczak jest zawzięcie promowany przez „Gazetę Wyborczą” i jego głupoty trafiają do tysięcy ludzi, warto więc chyba je kontrować.

Powiada Matczak: „Mam prawo mówić, że jest w Polsce problem z etosem pracy – że młodzi ludzie nie są gotowi pracować tak ciężko jak moje pokolenie. Nie jest to wyraz niezrozumienia”.

Wiecie, kiedyś ludzie byli gotowi wysyłać swoje dzieci na kilkunastogodzinną harówkę w kopalniach. Dziś nie są. Nawet taki pracuś jak Matczak. Czy to znaczy, że upadł etos pracy? A może – zaryzykujmy rewolucyjną tezę – tak wygląda postęp cywilizacyjny? Że nie trzeba ryzykować życia i zdrowia w celu zdobycia środków na utrzymanie?

Czasem mam wrażenie, że ludzie tacy jak Matczak panicznie boją się postępu – tego, że Polska może upodobnić się do najbardziej rozwiniętych krajów zachodnich, gdzie coraz częściej dyskutuje się o takich pomysłach jak czterodniowy tydzień pracy.

Ironizuje Matczak: „Jestem przekonany, że gdyby Martin Luther King Jr. i Thurgood Marshall, walczący o desegregację rasową, mieli obok siebie Zandberga, więcej by odpoczywali”.

Martin Luther King deklarował się jako zwolennik „demokratycznego socjalizmu”, krytykował kapitalizm i walczył o prawa pracownicze. Nie chcę martwić Matczaka, ale w tej dyskusji stałby on najpewniej po stronie Zandberga.

Inna sprawa, że Matczak miesza pracę zawodową z aktywizmem. I jakoś mu do głowy nie przyjdzie, że trudno pogodzić jedno z drugim. To może umknąć komuś, kto na bieżąco zajmuje się komentowaniem polityki, ale ciężko jednocześnie spędzać kilkanaście godzin w pracy i być zaangażowanym obywatelem lub obywatelką. Zaharowani ludzie nigdy nie stworzą społeczeństwa obywatelskiego.

Ubolewa Matczak: „Bolszewicy nienawidzili kułaków, bo ci mieli więcej. Rozkułaczali ich więc z majątku. Dzisiaj ich filozoficzni następcy wciąż rozkułaczają tych, którzy mają więcej. Rozkułaczają z ludzkiego szacunku, z kapitału społecznego, przez agresję słowną i potępienie”.

W sensie: kiedyś zabierano ludziom majątki i ich mordowano, a teraz kiedy Matczak napisze głupotę, to znajdą się tacy, którzy go wyśmieją, i to jest ten sam bolszewicki nurt myślenia?

Jakie to jest w ogóle wygodne podejście do świata, prawda? Gdy skomplikowane kwestie związane z nierównościami społecznymi, zasługami, wpływem pracy na zdrowie można sprowadzić do prostego „bolszewicy, bolszewicy, bolszewicy”.

Jeszcze jedno. Dla mnie najbardziej ironicznym aspektem całej tej debaty – a jednocześnie doskonałym jej podsumowaniem – jest to, że Matczak pisze tekst za tekstem o „etosie pracy”, ale najwyraźniej jest zbyt leniwy, by się do tego przygotować. Nie chce mu się sprawdzać badań na temat nierówności, nie chce mu się czytać książek o pułapkach merytokracji, nie chce mu się zajrzeć do programu partii, które krytykuje. Po co, skoro można pojechać klasycznym narzekaniem na bolszewików? A potem zainkasować za to wynagrodzenie.

Źródło
Opublikowano: 2021-10-24 11:58:32

Na Twitterze kolejna dyskusja o „szacunku do pracy”. Znowu pojawia się pochwała

Tomasz Markiewka:


Na Twitterze kolejna dyskusja o „szacunku do pracy”. Znowu pojawia się pochwała 16-godzinego dnia harówki, znowu sugestie, że każdy, kto się nie wpisuje w ten tryb, to leń, znowu stara gadka, że pracą, a nie socjałem narody się bogacą. Kilka krótkich uwag, bo pisałem już na ten temat wielokrotnie:

1. Zauważyliście, że to zawsze jest rozmowa o „szacunku do pracy”, a nie o „szacunku do ludzi pracy”? W Polsce nie brakuje osób, które harują i dostają za to śmieszne pieniądze: pielęgniarki czy ratowniczki medyczne są doskonałym przykładem. Ale jakoś ci komentatorzy polityczni, którzy najgłośniej krzyczą o szacunku do pracy, tracą zapał, gdy trzeba upomnieć się o prawa pracownicze. Trochę mi to przypomina tę odnogę prawicy, która strasznie lubi gadać o „szacunku do Polski”, ale gdy chodzi o szacunek do ludzi zamieszkujących ten kraj, to wszędzie widzi zdrajców, marksistów, ekooszołomów, itd.

2. Praca 16 godzin dziennie ma destruktywny wpływ na zdrowie. To nie przypadek, że kraje rozwinięte już dawno temu przeszły na 8-godzinny dzień pracy. Ludzie, którzy wychwalają harowanie po 16 godzin dziennie (nie mylić z ludźmi, którzy są skazani na taką pracę), to przeciwnicy postępu chcący nas zawrócić do XIX-wiecznej wersji kapitalizmu.

3. W pracy powinno chodzić o wydajność, a nie ilość. Było już kilka eksperymentów, które pokazują, że skrócenie czasu pracy nie powoduje spadku jej wydajności, czasem wręcz przeciwnie. Bo – niespodzianka, niespodzianka! – zmęczeni ludzie pracują gorzej.

4. Nie ma żadnej sprzeczności między socjałem a pracą. To tylko komuś uwięzionemu w XIX-wiecznych schematach wydaje się, że najlepszy pracownik to taki, nad którym wisi nieustanna groźba braku środków do życia. Z badań wynika raczej, że stres spowodowany brakiem bezpieczeństwa życiowego obniża nasze zdolności do dobrej pracy.

To przygnębiające, że w Polsce 2021 roku musimy wracać do kwestii, które wydawały się już rozstrzygnięte ponad 100 lat temu. I to najczęściej z powodu ludzi, którzy lubią myśleć o sobie jako „nowoczesnych”, „postępowych” i „europejskich”.

Źródło
Opublikowano: 2021-10-17 12:34:30

Mało się o tym pisze w Polsce, ale za oceanem decyduje się przyszłość naszego św

Tomasz Markiewka:


Mało się o tym pisze w Polsce, ale za oceanem decyduje się przyszłość naszego świata.

Trwają negocjacje w sprawie planu inwestycji prezydenta Bidena – Bulid Back Better. Jest tam wiele rzeczy potrzebnych Amerykanom, z perspektywy globalnej najważniejsze są jednak kwestie klimatyczne. Propozycje zawarte w planie nadal są niewystarczające, ale gdyby je przegłosowano, byłby to – jak pisze „New York Times” – największy program walki z kryzysem klimatycznym w historii USA.

To ważne nie tylko dlatego, że USA należą do największych emitentów gazów cieplarnianych na świecie. Chodzi także o to, że Stany mają władzę wytyczania ogólnoświatowych trendów. Ostatnio mieliśmy dobry przykład. Od lat mówi się o szkodliwym zjawisku „równania w dół”, jeśli chodzi o opodatkowanie korporacji. Państwa, chcąc przyciągnąć do siebie wielkie firmy, proponowały im coraz niższe stawki podatkowe, na czym ostatecznie tracili wszyscy, oprócz udziałowców i ludzi zarządzających tymi firmami. Gdy tylko USA wyraziły chęć zajęcia się problemem, niemal w ekspresowym tempie udało się ustalić minimalną stawkę 15%. Wciąż zbyt niską, ale to pokazuje, jaką siłą dysponują Stany.

Jak więc idą negocjacje w sprawie planu inwestycji Bidena? Na pozór wszystko wygląda pięknie. Amerykanie w większości go popierają, wedle jednego z badań 62% jest za, 30% przeciw. Popierają go też niemal wszyscy członkowie i członkinie Partii Demokratycznej w senacie i izbie reprezentantów.
„Niemal” jest tu słowem kluczowym. Demokraci, żeby przegłosować plan, potrzebują poparcia wszystkich swoich reprezentantów, szczególnie w senacie.

Brakuje im dwóch głosów. Sprzeciwiają się tzw. centryści – Joe Manchin i Kyrsten Sinema. „New York Times” donosi, że ten pierwszy zażądał właśnie od prezydenta wyrzucenia z planu dużej części inwestycji klimatycznych – 150 miliardów dolarów przeznaczonych na wynagradzanie firm, które zdecydują się przejść na „czystą energię”.

Niektórzy od dawna obawiali się takiego rozwoju sytuacji. Manchin ma udziały w firmie węglowej, a jego kampanie wyborcze są sponsorowane przez przemysł paliwowy.

Sytuacja jest tym bardziej dramatyczna, że to prawdopodobnie ostatnia szansa, by USA zrobiły coś na serio w sprawie klimatu. Niebawem wybory do senatu i izby reprezentantów, w których Demokraci mogą stracić większość. A Republikanie nie mają żadnej chęci przeciwdziałać kryzysowi klimatycznemu, wielu – łącznie z byłym prezydentem Trumpem – wciąż jest na etapie zaprzeczania zagrożeniu. Jeśli Amerykanie nie zrobią czegoś teraz, to następne okienko może się otworzyć dopiero za kilka, nawet kilkanaście lat. A to oznaczałoby, że wszelkie ustalenia międzynarodowe w sprawie klimatu można wrzucić do kosza.

Piszę o tym także dlatego, że wielu komentatorów politycznych ma fetysz centryzmu. Ich zdaniem nie ma nic lepszego w polityce niż unikanie „lewicowych i prawicowych skrajności”. W pewnym sensie Manchin to spełnienie centrystycznych snów. Nie popiera ani amerykańskiej prawicy, która całkowicie neguje kryzys klimatyczny, ani amerykańskiej lewicy, która słucha ostrzeżeń naukowców mówiących, że sytuacja jest dramatyczna i potrzeba natychmiastowych działań. Manchin jest pośrodku. Zgadza się, że zmiana klimatu jest problemem, ale nie zgadza się na to, by walkę z nią uczynić priorytetem.

Jeden z amerykańskich publicystów napisał nawet, że Manchin przywraca mu wiarę w politykę i jest amerykańskim bohaterem. Bo unika skrajności, bo potrafi wyciągnąć rękę do Republikanów, bo jest rozsądny i umiarkowany.

Jeśli dla kogoś najważniejszym celem polityki jest bycie w „centrum”, Manchin jest rzeczywiście bohaterem. Ale jeśli macie inne cele – powiedzmy, przeciwdziałanie globalnej katastrofie środowiskowej – to amerykański senator jest raczej symbolem politycznej bezmyślności, za którą zapłaci cały świat.

Źródło
Opublikowano: 2021-10-16 09:03:33