Ochrona klimatu jako źródło cierpień (polemika z Rafałem Wosiem)

Tomasz Markiewka:


Patrzenie na kryzys klimatyczny przez pryzmat odpowiedzialności poszczególnych krajów ma sens. Wiemy, że jedne państwa niszczyły klimat i środowisko znacznie bardziej niż inne – zarówno bezpośrednio, we własnych granicach, jak i przez eksport produkcji do krajów taniej pracy. Zarówno względy etyczne, jak i pragmatyczne przemawiają za tym, aby to właśnie te państwa były liderami zmian, by najwięcej inwestowały, najszybciej obniżały emisje, wspomagały innych.

Tylko że to jest argument przede wszystkim za odciążaniem krajów globalnego Południa, niekoniecznie zaś Polski. Bo nasz kraj w tym zestawieniu wcale nie ląduje po stronie biednych, wykorzystywanych i najmniej winnych. Jasne, daleko nam do potęg w rodzaju USA, ale z perspektywy większości państw Ameryki Południowej, Azji czy Afryki bliżej Polsce do „bogatego Zachodu” niż do krajów ubogich.

Hola, hola – powiecie – ale Polak Polakowi nierówny. Jedni rzeczywiście żyją na poziomie zbliżonym do europejskiej klasy średniej, inni może są powyżej światowej mediany, ale do dobrobytu im daleko. Emisje też są różne – w zależności od tego, czy mówimy o klasie niższej, czy wyższej.

Oczywiście! Ale żeby wyłapywać takie rzeczy, potrzebna jest perspektywa klasowa, a nie narodowa.

W przypadku takich państw jak Polska główne pytanie nie brzmi „Czy wykiwają nas Niemcy, Chińczycy bądź USA?”, lecz „Czy nasz rząd, ktokolwiek będzie w nim zasiadał, dokona transformacji energetycznej z zachowaniem zasad sprawiedliwości społecznej?”.

Kto jest na to gotowy? Strona PiS-owska wciąż ma problem z otwartym przyznaniem, że kryzys klimatyczny to egzystencjalne zagrożenie. Liberalna część opozycji woli straszyć socjalizmem niż inwestować w dobra wspólne i zasypywać nierówności społeczne. Lewica widzi problem, ale na razie nie potrafi zdobyć zaufania ani klasy niższej, ani klasy średniej, a bez tego trudno przekonać społeczeństwo do poważnych reform.

Podzielone społeczeństwo bez siły politycznej chcącej i zdolnej odpowiedzieć na kryzys klimatyczny z uwzględnieniem kwestii sprawiedliwości społecznej – to przepis na katastrofę. Na dziś to nasza wewnętrzna sytuacja polityczna jest poważniejszym zagrożeniem w kontekście kryzysu klimatycznego niż zmiany narzucane przez bogatsze kraje.

Ochrona klimatu jako źródło cierpień (polemika z Rafałem Wosiem)

Źródło
Opublikowano: 2021-10-13 11:49:39

Zauważyłem, że niektórzy z uciechą cytują pewnego australijskiego dziennikarza,

Tomasz Markiewka:


Zauważyłem, że niektórzy z uciechą cytują pewnego australijskiego dziennikarza, który rzekomo wykazał hipokryzję młodzieżowych strajków klimatycznych.

Dziennikarz oskarża protestującą młodzież, że ta niby tak troszczy się o klimat, a to przecież ona zażądała klimatyzacji w każdej szkole, to ona dojeżdża do szkół każdym możliwym transportem, to ona kupuje najdroższe ciuchy, to ona reklamuje swoje strajki przez media elektroniczne, to ona ma komputer na każdej lekcji i telewizor w każdym pokoju. Słowem, młodzież oddaje się nieokiełznanej konsumpcji, więc – cytuję – „niech się zamknie” i „nauczy faktów”.

Pomińmy absurd niektórych przykładów (dojeżdżanie do szkoły jako dowód konsumpcyjnego rozpasania – serio?). Pomińmy, że są z czterech liter wzięte (niby skąd pan dziennikarz wie, że młodzież biorąca udział w strajkach klimatycznych kupuje najdroższe ciuchy?). Pomińmy śmieszne uogólnienia i hiperbole (tak, tak, wszystkie dzieciaki, od Sydney po Niszczewice, mają komputer na każdej lekcji i telewizor w każdym pokoju).

Na najogólniejszym poziomie ten wywód opiera się na bardzo popularnym zarzucie: jak możecie protestować przeciw ocieplaniu się klimatu, skoro bierzecie udział w konsumpcji, która się do tego ocieplania przyczynia? „Ty mi dziecko nie mów, jak mam żyć, Ty żyj, jak mówisz” – podsumował Mariusz Gierej, który wrzucił przemyślenia australijskiego dziennikarza na Twittera.

Za każdym razem, gdy natrafiam na ten argument, przypomina mi się fragment książki Amitava Ghosha, pisarza z Indii. Ghosh wspomina, jak podczas pobytu w Nowym Jorku oglądał relację z tamtejszych protestów klimatycznych. W pewnym momencie dziennikarka zaczęła przepytywać jednego z uczestników, co on właściwie robi dla klimatu w swoim codziennym życiu. Czy pozbył się samochodu, czy nie jada w restauracji, itd.

„Postawa aktywisty została szybko zredukowana do oburzającej niespójności. Ta polityczno-moralna mieszanka była tak paraliżująca, że nie potrafił się zmusić do stwierdzenia oczywistości: skala zmiany klimatu jest tak duża, że indywidualne wybory nie będą miały większego znaczenia, jeśli nie zostaną podjęte zbiorowe decyzje i wspólne działania. Szczerość nie ma nic do rzeczy, gdy trzeba racjonować wodę podczas suszy, jak we współczesnej Kalifornii: to nie są sprawy, które można pozostawić indywidualnemu sumieniu”.

Zgadzam się z Ghoshem i mam wrażenie, że podobnie myśli spora część młodzieży biorąca udział w strajkach klimatycznych.

Rozwiązaniem kryzysu klimatycznego nie jest maszerowanie do szkoły na piechotę kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów dziennie (sam dojeżdżałem do liceum 15 km), ale zapewnienie wszystkim niskoemisyjnego transportu zbiorowego.

Rozwiązaniem nie jest wyłączenie komputerów i powrót do glinianych tabliczek, ale walka z takimi zjawiskami, jak celowe starzenie się produktów: wymuszaniem ich częstej wymiany – bo albo się psują, albo stają niewygodne w użytkowaniu.

Rozwiązaniem nie jest wymaganie, żeby ludzie ubierali się w worki pokutne za to, że zamieszkują świat skonstruowany tak, by wiele aktywności generowało duży ślad klimatyczny, ale przebudowa tego świata.

Tak, w niektórych wypadkach oznacza to okiełznanie konsumpcyjnych pragnień. Ale nawet to wymaga systemowych rozwiązań. Na przykład uregulowania przemysłu marketingowego, który wywołuje w nas coraz to nowe pragnienia.

Rozumiem atrakcyjność wezwań, żeby zmianę świata zaczynać od siebie. Ale czasem najłatwiej zmienić siebie, zmieniając otoczenie, w jakim działamy.

Często przywołuję w tym kontekście przykład niewolnictwa. Wyobraźcie sobie, że w XIX wieku ktoś przychodzi do przeciwników niewolnictwa i mówi im: Och, niby tacy zwolennicy wolności, ale ilu z was ma lub miało niewolników? Ilu z was kupuje produkty wytwarzane na plantacjach, gdzie pracują niewolnicy? Ilu z was korzysta z dobrobytu, który zawdzięczamy pracy niewolników, hę? Pan nas nie uczy, jak żyć, panie Lincoln, pan żyj, jak mówisz.

Wymaganie od ludzi, którzy chcą zmienić jakiś system, żeby najpierw odseparowali się od tego systemu, to nierealistyczny i szkodliwy postulat. Gdybyśmy się go trzymali, to wszelki postęp społeczny byłby niemożliwy.

Źródło
Opublikowano: 2021-10-05 10:01:35

Naprawdę nie chciałem już pisać na temat Marcina Matczaka, ale co począć, gdy po

Tomasz Markiewka:


Naprawdę nie chciałem już pisać na temat Marcina Matczaka, ale co począć, gdy porusza on temat, który leży mi na sercu – nierówności społeczne.

W najnowszym tekście dla „Wyborczej” Matczak odpiera lewicową szarżę i twierdzi, że Polska to kraj egalitarny z szeroko otwartymi drzwiami dla każdej grupy społecznej. Jako dowód przedstawia krótki eksperyment: „Na zajęciach z Rawlsa zawsze robię test – proszę o podniesienie ręki studentów, którzy pochodzą z miast liczących poniżej 5 tys. mieszkańców, a następnie tych, którzy pochodzą z miast liczących powyżej 500 tys. mieszkańców. Żadne to naukowe badanie, ale fakt, że liczba rąk w obu przypadkach jest prawie równa, świadczy o tym, że drzwi do tej sali na Wydziale Prawa nie są otwarte tylko dla uprzywilejowanych”.

Ludzie złoci. Nawet nie wiem od czego zacząć. Od badań IBL, które pokazują, że wykształcenie polskich dzieci jest mocno powiązane z wykształceniem rodziców? Od badań OECD, z których wynika, że w Polsce dzieci robotników mają dużo mniejsze szanse dostać się do klasy kierowniczej niż dzieci kierowników? Albo od właśnie opublikowanych badań Brzezińskiego, Mycka i Najsztuba, które raz jeszcze potwierdzają, że mamy jedne z największych nierówności dochodowych w Europie? Może dorzucić jeszcze badania, które pokazują, że nie wystarczy dostać się na ten sam kierunek i ten sam uniwersytet, bo dzieci bogatych rodziców i tak mają potem łatwiej?

Tak, wiem, sam ostatnio przestrzegałem przed tym, że takich dyskusji nie wygrywa się, zasypując dyskutantów danymi i badaniami. Ale ja nie chcę wygrywać żadnej dyskusji z Matczakiem, nie chcę nawet z nim polemizować. Mam tylko jedną smutną refleksję.

Matczak próbuje sobie stworzyć wizerunek pogodnego, otwartego gościa z optymistycznym przesłaniem do ludzkości. Takiego, który jak wchodzi na salę wykładową, to widzi „młodych ludzi o jasnym spojrzeniu” (cytat z jego tekstu). Nie mogę się jednak powstrzymać od wrażenia, że za piękną otoczką kryje się pewien rodzaj okrucieństwa.

Michael Sandel, amerykański filozof, posługuje się metaforą przyjaciół Hioba, gdy pisze o nierównościach. Nie dość, że Hiob leżał przykuty do łóżka chorobą, to jeszcze musiał wysłuchiwać „przyjaciół”, którzy twierdzili, że to najwyraźniej jego wina.

Nie dość, że wielu Polaków nie ma równych szans, to jeszcze muszą wysłuchiwać różnych Matczaków tego świata, że przecież jest super, a jeśli coś im nie wyszło, to najwyraźniej ich wina. Każda krytyka systemu jest zaś promowaniem „dyktatury ciemniaków”.

Tak się buduje społeczeństwo pełne podziałów, złości i egoizmów, a nie jasnych spojrzeń

Źródło
Opublikowano: 2021-10-02 09:27:25

Po co nam protesty, które nie obalają PiS-u?

Tomasz Markiewka:


Kiedy zbierałem materiały do książki o gniewie, trafiłem na fragment tekstu Jerzego Baczyńskiego z 1990 roku, opublikowanego w „Polityce”. Jest on dobrym przykładem, czemu mamy w III RP taki problem ze zrozumieniem i docenieniem natury protestów społecznych:

„Rząd powinien być z nas zadowolony, zachowujemy się dokładnie tak, jak od nas oczekiwano. Mimo że płace realne spadły o ponad połowę, że dziesiątki tysięcy ludzi zwolniono z pracy, obyło się bez większych strajków, demonstracji, awantur. Nawet zagraniczni eksperci zaczynają nas chwalić za dojrzałość i determinację. Związki zawodowe siedzą jak myszy pod miotłą, rady pracownicze sprawiają wrażenie rozwiązanych. Wydaje się, że większość społeczeństwa prawidłowo odczytała to, co rząd chciał nam przekazać: kochani, nie róbcie nic, wytrzymajcie – my zajmiemy się resztą” – pisał Baczyński.

To przecież nic innego jak pochwała społecznej bierności! Tak, wiem, wiem, czasy były szczególne, trzeba było słuchać ekspertów, a bolesne reformy były konieczne – choć ludzie, którzy to dziś podkreślają, z reguły na tych reformach skorzystali i sami bolesnych wyrzeczeń nie ponosili. Skoro jednak zaczęliśmy budowę państwa od wezwań do społecznego niezaangażowania, to potem możemy mieć problem z przestawieniem wajchy. Bo społeczeństwo to nie jest automat, którym można sterować dwoma przyciskami: teraz wciskamy „nie protestuj”, a teraz „protestuj”, bo wolne sądy, konstytucja, media…

Biorąc pod uwagę ten punkt startowy, bilans protestów społecznych z ostatnich kilku lat wypada na plus. Pomijając wszystko inne, była to po prostu jedna wielka lekcja, w trakcie której polskie społeczeństwo odkrywało na nowo, że – kochani – czasem warto coś robić i wyjść na ulicę, żeby krzyknąć: dłużej już nie wytrzymamy! Jeśli wyciągniemy z tej lekcji wnioski, to nawet bez Majdanu możemy zmienić ten kraj na lepsze.

Po co nam protesty, które nie obalają PiS-u?

Źródło
Opublikowano: 2021-09-30 12:25:13

Rafał Woś opublikował tekst, w którym przestrzega przed „zieloną rewolucją” i „e

Tomasz Markiewka:


Rafał Woś opublikował tekst, w którym przestrzega przed „zieloną rewolucją” i „ekologizmem”. Pisze, że to trochę tak, jak z narzucaniem skrajnie rynkowych rozwiązań przez zachodnie mocarstwa i instytucje. Mocniejsi raz jeszcze żerują na słabszych, przekonując ich, że nie ma żadnej alternatywy. Nie neguje on zagrożeń klimatycznych, ale twierdzi, że reakcje Zachodu są za ostre, za szybkie, nie dają pola manewru poszczególnym państwom i grożą kolejną falą niesprawiedliwości społecznych. Oto dlaczego się nie zgadzam z takim postawieniem sprawy:

1. Tak jak Woś obawiam się, że to najsłabsi zapłacą najwyższą cenę, ale nie za zbyt radykalną politykę, tylko za zbyt opieszałą reakcję na kryzys klimatyczny. Zobaczcie, jak było z pandemią. Latami olewaliśmy zagrożenie i kto poniósł koszty, gdy było już za późno? Nie miliarderzy, których majątki rosły w trakcie pandemii. Zapłaciła reszta wedle zasady „im niżej stoisz na drabinie społecznej, tym większa cena”. Zachodnia klasa średnia kisiła się w domach i zastanawiała się, co zrobić z dziećmi; klasa niższa i prekariat musiała zapierdzielać z narażeniem zdrowia i życia albo traciła pracę; ludzie w biednych krajach Południa mieli to wszystko plus brak dostępu do szczepionek. Z kryzysem klimatycznym też tak będzie, już jest – fale upałów i powodzi są coraz częstsze i niestety najbardziej cierpią najbiedniejsi.

2. Woś pisze, że „ekologizm Zachodu” wkracza w „ostrą fazę”. Ciekawe, bo właśnie mieliśmy kolejny raport Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu, z którego wynika, że nie spełnimy celu paryskiego – czyli utrzymania wzrostu temperatury poniżej 1,5 stopnia Celsjusza. Okazuje się, że żadne państwo zachodnie nie realizuje zadeklarowanych celów. To ma być ostro?

3. Woś powołuje się na Naomi Klein i jej koncepcję „doktryny szoku” – chodzi o wykorzystywanie kryzysu do forsowania rozwiązań korzystnych dla garstki najbogatszych. Nie wiem, co powiedziałaby na to sama Klein, która od lat powtarza, że działania klimatyczne są zbyt tchórzliwe, a nie zbyt ostre. Ale ok, przyjmijmy hipotezę, że polityka klimatyczna to nowa odsłona doktryny szoku. Czemu w takim razie tyle potężnych i wpływowych firm latami się przed tą polityką broniło? Czemu oprotestowywali ją twórcy oryginalnej doktryny szoku, czyli amerykańscy politycy, głównie z Partii Republikańskiej? Czemu tak mocno sprzeciwiał się jej Leszek Balcerowicz? Nagła odmiana serca i troska o słabszych? Czy może świadomość, że polityka klimatyczna – robiona na serio – jest przeciwieństwie doktryny szoku, bo zamiast masowych prywatyzacji i znoszenia regulacji wymaga inwestycji w dobra wspólne i wzięcia w karby wielki biznes?

4. Jest oczywiście prawdą, że polityka klimatyczna może być wykorzystana do walenia w najsłabszych. Raz jeszcze – moim zdaniem, im bardziej rozwinie się kryzys klimatyczny, tym większe ryzyko, że tak właśnie będzie. W chaosie, pod wpływem paniki, będą narzucane rozwiązania korzystne dla klas wyższych. Wiele osób doskonale zdaje sobie sprawę z tego ryzyka. Cały pomysł „Nowego Zielonego Ładu” – w wersji popieranej przez amerykańską lewicę – opiera się na tym, by najsłabsi nie ponosili kosztów transformacji energetycznej. Woś nie wspomina o tych osobach słowem. Kto wygra tę walkę, nie wiem, ale mam przekonanie, że to ciśnięcie takich rzeczy jak „Nowy Zielony Ład”, a nie straszenie „zieloną rewolucją” czy „zielonym kolonializmem”, daje największą szansę na sprawiedliwe zmiany.

Źródło
Opublikowano: 2021-09-28 11:50:00

Kilka słów o lotach samolotem. Ostatnio urosły one do rangi symbolu w sporze dot

Tomasz Markiewka:


Kilka słów o lotach samolotem. Ostatnio urosły one do rangi symbolu w sporze dotyczącym kryzysu klimatycznego. Jedni mówią, że loty trzeba ograniczać, bo są wysokoemisyjne, inni przestrzegają, że te ograniczenia skończą się na tym, że klasa niższa i średnia będą uziemione, a bogaci dalej będą sobie latać.

Od razu przyznam, że jestem przeciwnikiem „zielonej polityki zaciskania pasa”. Uważam, że jeśli przyjdziemy do ludzi z żądaniami ograniczeń, jeśli będziemy lekceważyli ich pragnienia, to skończy się to mniej więcej tak, jak próba podniesienia opłat za paliwo we Francji – masowymi protestami.

Jednocześnie jestem zwolennikiem ograniczenia lotów samolotowych. Z sympatią patrzę też na niektóre rozwiązania zalecane w ramach nurtu degrowth, który dąży do „celowej redukcji zużycia energii i zasobów”(definicja Jasona Hickela).

Jak to ze sobą godzę?

Podoba mi się to, jak ten problem ujmuje Marcin Popkiewicz: ludzie nie chcą latać, ludzie chcą podróżować.

Zaryzykuję tezę, że większość osób wsiada do samolotów nie z powodu uwielbienia dla nich, lecz z bardziej prozaicznych przyczyn: to najwygodniejszy (bo najtańszy i najszybszy) sposób przemieszczania się na dalekie dystanse. Na niektórych trasach (między kontynentami) tego nie przeskoczymy. Natomiast w obrębie kontynentów (nie mówiąc już o państwach) są możliwe alternatywy: szybkie połączenia pociągowe. One wcale nie musiałyby zabierać więcej czasu niż lot samolotem, jeśli uwzględnimy, że wybór samolotu oznacza też konieczność odbycia stosunkowo długiej odprawy, no i dojazdy z oraz na lotnisko. To tylko kwestia tego, czy państwa chcą inwestować pieniądze w sieć takich szybkich połączeń (a także w to, żeby były tanie). A dla klimatu byłoby lepiej, gdybyśmy używali pociągów.

Samoloty i pociągi to tylko przykład. Chodzi mi o to, że w całej tej dyskusji o klimacie i wyrzeczeniach zbyt często utożsamiamy „pragnienia” ze „sposobem realizacji tych pragnień”. Latanie samolotem to nie jest pragnienie, lecz sposób realizacji pragnienia podróżowania. I kiedy patrzę na propozycje padające w ramach degrowth, to często widzę tam nie uderzenie w najgłębsze potrzeby ludzi, ale raczej propozycję, by za pomocą systemowych zmian (czytaj: inwestycji publicznych i regulacji) zacząć realizować je w inny sposób.

Samoloty i samochody były kiedyś wspaniałymi rozwiązaniami. Dzisiaj wiemy, że pod względem środowiskowym te rozwiązania są po prostu marnotrawne. Możemy umożliwić ludziom przemieszczanie się w sposób przyjaźniejszy dla środowiska, a jednocześnie nadal wygodny.

Jasne, pociągi i inne sposoby obniżania zbiorowej konsumpcji energii oraz zasobów nie rozwiążą same z siebie kryzysu klimatycznego. Ale to można powiedzieć o każdym innym rozwiązaniu. Ani odnawialne źródła energii, ani atom, ani nowe technologie same z siebie nie załatwią sprawy. My potrzebujemy wszystkich tych rozwiązań naraz. Odrzucenie któregokolwiek z nich w obliczu tak potężnego kryzysu jest igraniem z ogniem.

Źródło
Opublikowano: 2021-09-15 16:13:16

Prawica i liberałowie umieją w walkę klas. Dlaczego lewica nie umie?

Tomasz Markiewka:

Lewica, choćby ze względu na tradycje marksistowskie, powinna doskonale czuć tę grę interesów i klas. Paradoks polega na tym, że w Polsce o wiele lepiej radzą sobie z tym prawica i liberałowie. Choć oficjalnie brzydzą się takimi pomysłami jak marksistowska „walka klas”, to chętnie tę walkę toczą (i wygrywają). PiS trafnie rozpoznał, że jego elektorat przyciągną rozwiązania takie jak 500 plus czy obniżka wieku emerytalnego. Liberałowie zaś słusznie zakładają, że spora część ich wyborców, szczególnie ta, której interesy reprezentują prywatne media, chce zachowania przywilejów podatkowych dla najzamożniejszych Polaków.

Ani jedni, ani drudzy nie wychodzą od pytania: co mówi na ten temat… Więcej

Prawica i liberałowie umieją w walkę klas. Dlaczego lewica nie umie?

Źródło
Opublikowano:

Słyszałem, że Polska jest zagrożona przez kilkadziesiąt osób na granicy z Białor

Tomasz Markiewka:

Słyszałem, że Polska jest zagrożona przez kilkadziesiąt osób na granicy z Białorusią. Tak bardzo, że potrzebny jest stan wyjątkowy. To odgrywanie fantazji o Silnej Polsce, która toczy wojnę hybrydową, zdaje się bardzo cieszyć zarówno PiS, jak i niektórych prawicowych komentatorów. Można pomachać orzełkiem, napiąć mięśnie na Twitterze, rozliczać zdrajców narodu, tego typu sprawy.

Nazwijcie mnie radykałem, ale główne zagrożenie dla Polski widzę wewnątrz naszego kraju, a nie na zewnątrz.

Może doszły was słuchy, że ratownicy medyczni składają masowo wymówienia. Jak donosi OKO.press, 31 sierpnia w Bydgoszczy postąpiło tak 84 pracowników. Takich miast jest więcej: Wrocław, Łomża, Kartuzy…

Więcej

Źródło
Opublikowano:

Adriana Rozwadowska napisała bardzo ciekawy tekst (link w komentarzu). Niby o za

Tomasz Markiewka:

Adriana Rozwadowska napisała bardzo ciekawy tekst (link w komentarzu). Niby o zarobkach piłkarzy, ale głównie o tym, jak się wypycha pewne tematy z debaty publicznej. Nie możemy dyskutować o nierównościach, o etycznym aspekcie marketingu, o ciemnych stronach kapitalizmu, bo świat „tak działa”, a każda próba podważenia tego działania to „populizm”. Rozwadowska podaje przykłady znanych dziennikarzy, którym od razu włącza się tryb „ucinania dyskusji”, gdy ktoś piśnie krytyczne słowo o sportowcach-celebrytach.

Do przykładów mogłaby dorzucić Daniela Passenta, który w reakcji na jej tekst napisał: „Ludzie, wyjmijcie ręce z cudzych kieszeni” (znaczy się: gentelmani o zarobkach ludzi bogatych nie… Więcej

Źródło
Opublikowano:

140 milionów.

Tomasz Markiewka:


140 milionów.

Tylu wedle szacunków Banku Światowego może być migrantów klimatycznych do 2050 roku, i to tylko z trzech regionów świata: Ameryki Łacińskiej, Azji Południowej i Afryki Subsaharyjskiej. Czy jest się czym martwić?

Zdaniem niektórych – nie bardzo. Dziennikarz ekonomiczny Sebastian Stodolak znalazł proste rozwiązanie. Weźcie głęboki oddech, bo jest ono iście doskonałe. Na pohybel alarmistom i pesymistom klimatycznym, którzy zapowiadają katastrofę:

„Więcej wiary w ludzi” – pisze Stodolak. I kontynuuje: „Będą masowe migracje? W porządku! Przygotujmy się na to instytucjonalnie i dostrzeżmy tego plusy: ludzie z krajów biednych o niskiej produktywności wyemigrują do krajów bogatych o wysokiej produktywności, które w dodatku cierpią na deficyt siły roboczej”.

Trudno stwierdzić, co mogłoby pójść w tym planie nie tak, prawda? Wszak żyjemy w kraju, który każdą grupę migrantów czy uchodźców wita z otwartymi ramionami. Polski rząd właśnie wysłał ekipę powitalną, żeby przyjąć kilkadziesiąt osób czekających na granicy z Białorusią.

A pamiętacie, co się działo, gdy do Europy zawitali uchodźcy z Syrii? Wszystkie kraje prześcigały się, kto przyjmie ich więcej. Europejskie społeczeństwa porzuciły wewnętrzne spory, by zjednoczyć się w chęci pomocy przybyszom. Poparcie dla antyimigranckich partii spadło niemal do zera. Na greckich wyspach zbudowaliśmy sieć wygodnych mieszkań i ośrodków szkoleniowych, żeby uchodźcy mogli nie tylko czuć się bezpiecznie, lecz czym prędzej zdobyć odpowiednie kwalifikacje zawodowe.

Wybaczcie ten sarkazm, ale coraz trudniej reagować poważnie na scenariusze i złote recepty rysowane przez „rynkowych optymistów klimatycznych”. Ludzi takich jak wspomniany Stodolak, którzy najpierw przekonywali, że globalne ocieplenie to jedna wielka ściema, a teraz uważają, że może i coś jest na rzeczy, ale od zmiany klimatu i tak gorsze są „alarmizm” i próby ingerowania w rynek.

https://krytykapolityczna.pl/swiat/wolny-rynek-nie-ocali-swiata-przed-katastrofa-klimatyczna/

Źródło
Opublikowano: 2021-08-25 08:08:15

„Dziś mija 40 lat od dnia kiedy Ronald Reagan ogłosił plan cięcia podatków. 86%

Tomasz Markiewka:


„Dziś mija 40 lat od dnia kiedy Ronald Reagan ogłosił plan cięcia podatków. 86% gospodarstw domowych awansowało do wyższej grupy zarobkowej. Przez 10 lat PKB rosło 7,3% rocznie” – pisze na Twitterze Tomasz Wróblewski, człowiek, który zwiedził większość polskich mediów: był redaktorem naczelnym „Newsweeka”, „Dziennika Gazety Prawnej”, „Rzeczpospolitej” i „Wprost”, obecnie pisuje w „Do Rzeczy”.

Z tymi danymi jest pewien problem – są całkowicie zmyślone. Za Reagana PKB rosło o 3% rocznie, czyli mniej więcej tak samo jak w latach poprzedzających słynne cięcia podatków. Dziś wiemy też, że na tych cięciach skorzystała tylko garstka najbogatszych.

Na stronie Onetu możecie z kolei przeczytać tekst będący owocem współpracy portalu z Instytutem Misesa. W środku teza, że Stany Zjednoczone mają najmniejsze nierówności na świecie. Jest ona absurdalna – USA mają nierówności na bardzo wysokim poziomie, a wśród krajów rozwiniętych są liderem pod tym względem.

Mariusz Janicki pisze na łamach „Polityki” o rosnącej świadomości, że „socjal i ideologicznie motywowana polityka podatkowa za bardzo już odrywają się od realnego wkładu pracy, indywidualnego wysiłku i właśnie sprawiedliwości społecznej”. Na jakiej podstawie tak twierdzi? Nie wiadomo. Dziwne to jednak tezy w kraju, gdzie nauczycielka płaci procentowo wyższe podatki od menadżera na samozatrudnieniu (ewenement w Unii Europejskiej), a nierówności dochodowe – jak pokazują badania Bukowskiego i Novokmeta – są niepokojąco wysokie, jedne z najwyższych w Europie.

Nie wierzę w to, że pojedynczy tekst, nie mówiąc już o tweetach, ma jakiekolwiek przełożenie na społeczeństwo. Wierzę natomiast w coś, co brytyjski dziennikarz George Monbiot nazywa „infrastrukturą perswazji”. Jeśli jakiś komunikat jest powtarzany tysiące razy, w różnych wersjach, w różnego rodzaju mediach, to wpływa na poglądy obywateli danego kraju. A straszenie socjalizmem, pieśni pochwalne na temat fundamentalizmu rynkowego Reagana, biadolenie nad rozbuchanym socjalem – to są rzeczy, które znajdziecie niemal we wszystkich polskich mediach. Od „Wyborczej” po „Do Rzeczy”.

Przyznam, że wkurza mnie, gdy przy dyskusji o podatkach, różni komentatorzy mówią „Och, Polacy nie chcą progresji”, tak jakby ta niechęć rodziła się spontanicznie w naszych głowach i nie miała nic wspólnego z ową infrastrukturą perswazji (osobiście użyłbym mocniejszego słowa niż „perswazja”, na podstawie podanych przykładów możecie domyślić się czemu). Jakoś przy innych tematach łatwiej przychodzi nam łączenie kropek. Wiemy, że propaganda rządowo-kościelna ma wpływ na stosunek czy to do uchodźców, czy do osób LGBT. Ale przy dyskusjach o kwestiach socjalnych udajemy, że kilkadziesiąt lat bombardowania określonym przekazem nie ma większego znaczenia, a Polacy po prostu czegoś chcą, albo nie chcą.

Niektórzy czasem pytają, czemu tak krytykuję tych „liberałów” (czytaj: fundamentalistów rynkowych), skoro to prawica jest teraz u władzy. Ano dlatego, że ci ludzie nigdy nie są tak naprawdę w opozycji. Nie ma znaczenia, czy rządzi PO, czy Zjednoczona Prawica – fundamentaliści rynkowi są i tam, i tam, a infrastruktura perswazji cały czas pracuje na pełnych obrotach. Na szkodę większości z nas.

Źródło
Opublikowano: 2021-08-20 09:49:18

Jan Zygmuntowski, ekonomista, napisał, że jedynym sposobem na uporanie się z kry

Tomasz Markiewka:


Jan Zygmuntowski, ekonomista, napisał, że jedynym sposobem na uporanie się z kryzysem klimatycznym jest postawienie na gospodarkę planową. Możecie wyobrazić sobie reakcje. Rafał Ziemkiewicz wezwał nawet do prewencyjnego zamykania w więzieniach neobolszewików takich jak Zygmuntowski.

Mam złą wiadomość dla Ziemkiewicza. „Neobolszewizm” już tu jest. Kiedy popatrzymy na programy klimatyczne Unii Europejskiej, USA czy Chin, to zobaczymy, że są one niczym innym jak rodzajem gospodarki planowanej. Można się spierać o ambicje tych programów – moim zdaniem nadal niewystarczające – ale kierunek jest jasny. Chodzi o planowe przestawienie gospodarki na nowe tory za pomocą inwestycji publicznych, subwencji i regulacji rynkowych. Nikt poważny nie wierzy już w moc rynków zostawionych samym sobie.

Zabawnie ogląda się histerię przedstawicieli prawicy nacjonalistycznej (Ziemkiewicz, bracia Karnowscy, itd.) i neoliberalnej (Gadomski, FOR, itd.), którzy widzą, że wszystkie poważne plany walki ze zmianą klimatu mają lewicowy odchył. W pewnym sensie sami do tego doprowadzili. Prawica nacjonalistyczna i neoliberalna oddała temat globalnego ocieplenia walkowerem, uparcie obstając przy fantazyjnych teoriach, że to wszystko spisek ekooszołomów.

Przypomina mi się z tej okazji opowiastka Żiżka. Kiedy socjaldemokrata słyszy oskarżenia, że jest komunistą – mówi Żiżek – stara się za wszelką cenę udowodnić, że to nieprawda. Zobaczcie, jakie umiarkowane są moje poglądy. Ale w pewnym momencie może wreszcie stracić cierpliwość i odpowiedzieć krytykom: Wiecie, co? Jestem komunistą, wy mnie nim uczyniliście. Mam wrażenie, że rzeczywistość mówi właśnie coś podobnego Ziemkiewiczowi i spółce.

Nie chodzi mi o to, że Unia Europejska czy USA naprawdę wprowadzają jakąś wersję komunizmu. Rzecz raczej w tym, że pewnie jeszcze trzydzieści lat temu można było walczyć ze zmianą klimatu za pomocą mniej radykalnych środków, ale dla prawicy nawet najmniejsze próby reformy były „zielonym komunizmem”. No to obudzili się w sytuacji, gdy sprawy zabrnęły tak daleko, że żadne typowo wolnorynkowe rozwiązanie problemu nie wchodzi już w grę. Albo godzimy się na poważną reformę kapitalizmu, albo na wielowymiarową katastrofę środowiskową.

Źródło
Opublikowano: 2021-08-10 15:50:32

Sebastian Stodolak, dziennikarz ekonomiczny, dopytuje: „Nie za bardzo rozumiem,

Tomasz Markiewka:


Sebastian Stodolak, dziennikarz ekonomiczny, dopytuje: „Nie za bardzo rozumiem, jak znając historię ostatnich 200 lat, znając ludzki potencjał plus ogrom wszechświata i czasu, jaki jest przed nami, można twierdzić, że „nieskończony” wzrost (w sensie rosnącej zamożności, nie PKB) nie jest możliwy. Degrowth to teoria ślepca o kolorach”.

Odpowiadam: Dziś ukazał się kolejny raport Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu. Wynika z niego, że niestety nie utrzymamy się w graniach wzrostu temperatury o 1,5 Celsjusza. Jeśli nie podejmiemy natychmiastowych działań, przestrzelimy ten cel tak bardzo, że setkom milionów ludzi grozi katastrofa jeszcze w tym stuleciu. Niektórych ta katastrofa dotyka już dziś. Zostało nam kilkanaście lat na podjęcie działań. Tak w praktyce wygląda ten „ogrom wszechświata i czasu”.

Nie wiem, czy degrowth (celowe obniżanie konsumpcji) okaże się receptą na kryzys klimatyczny, wiem natomiast, że bajdurzenie o scenariuszach science fiction, w których wykorzystujemy ogrom wszechświata, na pewno w niczym nie pomaga.

Źródło
Opublikowano: 2021-08-09 17:21:17

W cholerę z igrzyskami, zlikwidować ten absurd? To nie takie proste

Tomasz Markiewka:


Jak zatem poradzić sobie z następującym dylematem: pozbyć się fatalnych olimpijskich praktyk bez wywoływania wrażenia, że uderza się w fanów sportu i samych sportowców?

Wydaje się, że istnieje wygodne rozwiązanie – pozbycie się chciwych działaczy, którzy stoją na czele MKOl. Bo to przecież wszystko ich wina, prawda? Kasa uderzyła im do głowy i przesłoniła wszystko inne: względy zdrowotne, środowiskowe i społeczne.

Podobnie próbowano tłumaczyć zamieszanie wokół piłkarskiej Superligi. Odpowiedzialność zrzucono na szefów największych klubów, przede wszystkim na Florentino Péreza, prezesa Realu Madryt, który na własne życzenie stał się twarzą pomysłu. Ci ludzie nie rozumieją istoty piłki nożnej – grzmieli kibice i dziennikarze w całej Europie.

Tylko czy to nie jest zbyt wygodne? Czy nie jest próbą wyminięcia niewygodnej prawdy, że problem ma charakter systemowy, a nie osobowy?

Zostając jeszcze na chwile przy przykładzie Superligi, nie od wczoraj wiadomo, że największe kluby piłkarskie to wielkie przedsiębiorstwa, które skupiają się na budowaniu swoich marek i maksymalizowaniu zysków. Innymi słowy, Barcelona, Real czy Manchester United są typowymi uczestnikami kapitalistycznej rywalizacji. A współczesny kapitalizm, o czym piszą choćby Jonathan Tepper i Denise Hearn w znakomitej książce The Myth of Capitalism, wcale nie promuje konkurencyjności. Wprost przeciwnie, największe pieniądze robi się dzięki monopolizacji rynku i wycinaniu konkurencji. Próba stworzenia ekskluzywnego grona superligowych klubów, które zgarną najlepszych piłkarzy i największe zyski ze sprzedaży praw telewizyjnych, była po prostu logiczną konsekwencją tego, czym są dzisiejsze zawodowe kluby piłkarskie. Nie ma znaczenia, kto stoi na czele tych klubów – dopóki działają one jak wielkie korporacje, dopóty na ludziach nimi zarządzających będzie istniała ogromna presja, by podporządkować się regułom współczesnego kapitalizmu.

Podobnie należy patrzeć na MKOl. Nawet gdybyśmy wymienili tam wszystkich działaczy co do jednego, to i tak nowa ekipa szybko znalazłaby się pod presją maksymalizowania zysków. Igrzyska olimpijskie to kolejny produkt w rynkowym obiegu, poddany typowo rynkowym wymogom. To oznacza, że priorytetem stają się prawa telewizyjne i kontrakty sponsorskie, a nie dbanie o lokalne społeczności, środowisko czy zdrowie zawodników.

W cholerę z igrzyskami, zlikwidować ten absurd? To nie takie proste

Źródło
Opublikowano: 2021-08-09 12:59:23

Jeff Bezos Is Not My Astronaut | No Mercy / No Malice

Tomasz Markiewka:


Bardzo ciekawy tekst na temat kosmicznego wyścigu miliarderów:

Eksploracja kosmosu to długoterminowy projekt. Jaką przyszłość promuje kosmiczny wyścig miliarderów? Jedna wskazówka: po locie Bezos powiedział: „Chcę podziękować każdemu pracownikowi Amazona i każdemu klientowi Amazona, ponieważ za to wszystko zapłaciliście”.

Ma rację. Zapłaciliśmy za to. Osiemdziesiąt dwa procent amerykańskich gospodarstw domowych to subskrybenci Prime, a Amazon zatrudnia 1 298 000 pracowników. Oczywiści, zapłaciliśmy również za program Apollo, ale jest drobna różnica. Aby umieścić Neila Armstronga na Księżycu, płaciliśmy podatki i wybraliśmy swoich przedstawicieli, by decydowali, jak je wydać.

W ciągu 52 lat między lipcowym osiągnięciem Armstronga a „osiągnięciami Bransona/Bezosa” Stany Zjednoczone radykalnie zmieniły kształt swojej gospodarki. Oddaliśmy ją w ręce miliarderów. Teraz zamiast płacić podatki, płacimy za subskrypcje Prime. Zamiast NASA finansujemy Blue Origin. Wybraliśmy ludzi, którzy odbierają fundusze NASA, aby zamiast pilotów testowych i doktorów fizyki nowe granice wytyczali biznesmeni.

(…)

Bezos marzy o przeniesieniu zanieczyszczającej produkcji w kosmos, co wydaje się zarówno szalone, jak i niesamowite. Musk chce zbudować kolonię na Marsie, co bardziej przypomina kosmiczną egzekucję niż eksplorację. Ale w miarę jak ludzkość rozwija się, by stać się gatunkiem podróżującym w kosmos, powstaje pytanie, kto powinien kontrolować, kogo tam wysyłamy i co tam robimy? Do kogo płyną korzyści z tych wszystkich innowacji technologicznych?

Wiem dwie rzeczy o Blue Origin. Po pierwsze, zapłacili za to klienci i pracownicy Amazona, tak jak powiedział Bezos. Po drugie, społeczeństwo może odnotować postęp, ale będzie mniej publicznych korzyści z rozwoju technologicznego, za to więcej korzyści prywatnych. Wyobraźcie sobie unikanie podatków w kosmosie, gdzie nikt nie usłyszy krzyku urzędu podatkowego.

Przeciwwagą dla rynkowych efektów zewnętrznych jest demokracja. A demokracja, która złoży swoją przyszłość na ręce rynku, w którym zwycięzca bierze wszystko, straci nad nią kontrolę. Demokracja działa przez rządy (i podatki), czy nam się to podoba, czy nie.

Jeff Bezos Is Not My Astronaut | No Mercy / No Malice

Źródło
Opublikowano: 2021-07-24 12:09:38

Progresywne podatki to „równanie w dół”? Nie, to cywilizacyjny standard

Tomasz Markiewka:


Kiedy centrum badawcze The Initiative on Global Markets zapytało w 2019 roku ponad dwadzieścioro europejskich ekonomistów i ekonomistek, czy wzrastające nierówności osłabiają liberalne demokracje, niemal wszyscy zgodzili się z tym stwierdzeniem. Tylko jedna osoba nie była pewna. „Liberalne demokracje opierają się na idei dzielenia się owocami wzrostu gospodarczego” – uzasadniał swoją odpowiedź Christopher Pissarides z London School of Economics, sugerując, że zbyt duże nierówności zaprzeczają tej idei.

W takim ujęciu progresja – rozumiana jako narzędzie walki z nierównościami – byłaby rodzajem „opłaty za demokrację”. Gwarancją, że struktury demokratyczne nie rozpadną się pod ciężarem napięć społecznych wynikłych ze zbyt dużego rozwarstwienia.

Progresywne podatki to „równanie w dół”? Nie, to cywilizacyjny standard

Źródło
Opublikowano: 2021-07-21 14:35:31

Wiem, że dyskusja polityczna w Polsce jest zdominowana przez dwa pytania, a właś

Tomasz Markiewka:


Wiem, że dyskusja polityczna w Polsce jest zdominowana przez dwa pytania, a właściwie jedno w dwóch wersjach – w zależności od tego, po jakiej stronie konfliktu stoi dana osoba. Czy dane działanie pomoże odsunąć PiS od władzy/pomoże powstrzymać opozycję od przejęcia władzy?

Ograniczenie debaty tylko do tego pytania jest fatalne. Nie trzeba chyba wiele wyobraźni, żeby pojąć, iż pewne działania mają skutki wykraczające poza wojnę PiS-u z opozycją zdominowaną przez obóz liberałów. Kiedy PiS nabijał sobie poparcie przed kolejnymi wyborami, szczując najpierw na migrantów, a potem na mniejszości, to nakręcał destruktywne i antywspólnotowe siły, których konsekwencje będziemy odczuwać latami, niezależnie od tego, czy rządzić będzie PiS, czy PO, Hołownia lub ktokolwiek inny.

Podobnie jest z nierównościami społecznymi i dyskusją o podatkach. Przypomnę, PiS obiecał zwiększenie progresji (bogatsi płacą więcej niż biedniejsi), czyli mały krok w stronę europejskich standardów. Wygląda na to, że nic z tego nie wyjdzie, bo rządząca partia nie potrafi zapanować nad skrzydłem neoliberałów we własnych szeregach (silniejszym niż sam PiS byłby gotów przyznać).

Z całego pomysłu zostanie nam w spadku tylko histeria rozpętana przez obóz polskich liberałów. Histeria, która na dłuższą metę jest bardzo szkodliwa – raz jeszcze: niezależnie od tego, kto będzie rządził naszym krajem.

Żeby było jasne – każdy ma prawo krytykować zmiany podatkowe. Nie o krytykę mi jednak idzie, ale o zbiorowe pranie mózgów, które urządzono Polakom z tego powodu. „Zarzynanie klasy średniej”, „równanie w dół”, „dzielenie biedy”, „leninowskie nastawianie biednych przeciwko bogatym” – to tylko kilka przykładów, jak dyskutowano o podatkach w ostatnich tygodniach. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że PiS wprowadza prawo, które wyrównuje wszystkim zarobki, albo przynajmniej nałoży na Polaków 95% stawkę podatkową. A tak naprawdę zmiana miała być kosmetyczna i nawet po jej wprowadzeniu bylibyśmy pod względem progresywności systemu za Estonią i Litwą. Oto leninizm na miarę naszych możliwości.

Przepraszam bardzo, ale tej retoryki wziętej wprost z języka Korwina-Mikkego i Konfederacji nie da się bronić – nie, jeśli ktoś twierdzi, że zależy mu na budowie europejskiego państwa i na sprzeciwie wobec demagogii. A podobno to jest rzecz łącząca przeciwników PiS-u. Bombardowanie Polaków propagandą, że progresja podatkowa to leninizm, jest krokiem od, a nie do Europy.

Zwolennicy walki z PiS-em za pomocą każdej możliwej metody zdają się wierzyć w coś, co nazywam „teorią pstryknięcia”. Najpierw pokonamy PiS, choćby przy użyciu języka godnego Konfederacji, a potem – pstryk – wrócimy na europejskie tory i będziemy zwalczać demagogię. Tylko że jeśli raz wpuścisz do obiegu społecznego destruktywną retorykę – typu „progresja podatkowa to leninizm” – to potem nie jest tak łatwo ją odkręcić. Zakładając w ogóle, że masz na to ochotę.

W historii III RP co najmniej raz mogliśmy się przekonać o tym, że „teoria pstryknięcia” nie działa. Mało się dziś o tym mówi, ale na początku transformacji wiele demokratycznych autorytetów zachęcało społeczeństwo do bierności. Nic nie róbcie, pozwólcie ekspertom wprowadzać kapitalizm, nie wychodźcie na ulice, wytrzymajcie. Potem ci sami ludzie dziwili się, że polskie społeczeństwo nie wychodzi milionami na ulicę bronić demokracji przed PiS-em.

Piszę o tym wszystkim, bo mam wrażenie, że przez ostatnie lata zrobiliśmy krok w tył. Jeszcze na początku rządów PiS-u sporo było dyskusji o systemowych powodach wygranej partii Kaczyńskiego – nierównościach społecznych, zbyt dużej pozycji politycznej Kościoła, skrzywionej na prawo edukacji, braku propozycji dla ludzi wykluczonych ekonomicznie, zaniedbanych usługach publicznych. Teraz wszystko wróciło na stare koleiny: cała dyskusja została sprowadzona do jednego pytania i przyjęto strategię, że cel uświęca środki.

Jasne, możemy udawać, że wszystkie problemy sprowadzają się do tego, że rządzi PiS, więc wystarczy wygrana koalicji pod przewodnictwem świętego Tuska i po problemie. Miliony wyborców PiS-u nagle znikną, nierówności społeczne wcale nie będą nakręcały dalszych podziałów, a regresywny system podatkowy zrobi z nas państwo dobrobytu. Jeśli dla kogoś polityka to nie głębokie procesy społeczne, ale pojedynki kilku panów w Warszawie, to taka wizja ma sens. Wszyscy inni mają jednak prawo obawiać się, że połączenie dwóch antyeuropejskich retoryk – PiS-owskiej i antysocjalnej – będzie nas skutecznie odcinało od postępu niezależnie od tego, który z tych panów będzie akurat górą.

Źródło
Opublikowano: 2021-07-21 10:21:51

Rekordowe temperatury w Kanadzie, sięgające 50 stopni, to kolejne ostrzeżenie, ż

Tomasz Markiewka:


Rekordowe temperatury w Kanadzie, sięgające 50 stopni, to kolejne ostrzeżenie, że kryzys klimatyczny już tu jest. A my niestety nadal idziemy trajektorią koronawirusową. O co mi chodzi? Pisałem o tym trochę w „Zmienić świat raz jeszcze”:

Próba głębokiej zmiany napawa nas lękiem, bo wiąże się z niepewnością. To zrozumiałe, ale rzecz właśnie w tym, że globalne ocieplenie nie daje nam wyboru: chcecie rzucić się w nieznane czy wolicie pozostać przy tym, co macie? Nieznane i niepewne nadchodzi, czy nam się to podoba, czy nie.

Tak naprawdę mamy więc do podjęcia jedną decyzję: czy przeprowadzamy zmiany na naszych warunkach, czy czekamy, aż zostaną nam one podyktowane przez nieuchronne przemiany klimatyczne. Raz jeszcze pandemia koronawirusa powinna być dla nas ważną lekcją. Zaczęło się od ciekawostki z odległych Chin, skończyło na zamkniętej gospodarce i masowych zwolnieniach. Nikt nie pytał ludzi, czy chcą takiej zmiany, nie było żadnej debaty i konsultacji społecznych. Poszczególne rządy podejmowały w panice kolejne drastyczne kroki, nie bacząc na opinię społeczeństwa. Gdy lekceważy się jakieś zagrożenie, gdy się jest nieprzygotowanym, to gdy ono nadejdzie, pozostaje działanie na szybko, z pominięciem demokratycznego namysłu. Przepraszam bardzo, jako rodzic, który nie ma warunków, aby jego dziecko uczyło się zdalnie z domu… Pracuję na umowie śmieciowej, więc uważam, że nagłe zamknięcie gospodarki bez rządowego planu pomocy… Jestem drobnym przedsiębiorcą, który właśnie wziął kredyt, dlatego chciałbym zauważyć, że… Nie, nie, dość, nie ma czasu na takie rozważania! – mówili rządzący. Ludzie, nie widzicie przepełnionych szpitali!? Nie widzicie, że stoimy na krawędzi katastrofy humanitarnej!? To nie jest moment na realizowanie ideałów demokracji deliberacyjnej.

Zadajmy sobie pytanie, czy chcemy, aby ten scenariusz powtórzył się w przypadku kryzysu klimatycznego? Najpierw: „Spokojnie, spokojnie, nie ma co dramatyzować, tylko bez alarmizmu”, a potem nagle: „Przykro nam, że zostajecie z dnia na dzień bez środków do życia, ale naprawdę nie ma czasu na wymyślanie lepszych odpowiedzi”. Czy może wolimy działać teraz, gdy mamy jeszcze szansę na wypracowywanie demokratycznych rozwiązań, uwzględniając zdanie obywateli i obywatelek poszczególnych krajów?

Jak to ujął Saikat Chakrabarti: „Są dwa wyjścia: albo sami zdecydujemy się robić wielkie rzeczy, których chcemy, albo wielkie rzeczy, których nie chcemy, przydarzą się nam”.

Źródło
Opublikowano: 2021-06-30 21:02:47

Moim zdaniem ciągle nie doceniamy tego, jak rewolucyjny potencjał tkwi w idei us

Tomasz Markiewka:

Moim zdaniem ciągle nie doceniamy tego, jak rewolucyjny potencjał tkwi w idei usług publicznych. Dlatego napisałem o tym cały tekst, który znajdziecie w bieżącym numerze „Nowego Obywatela”.

https://www.facebook.com/obywatel/posts/10158366904625885

Od niedawna w sprzedaży nowy numer „Nowego Obywatela” – numer 86. Tym razem aż 20 stron więcej niż zwykle. Główny temat numeru to próba odpowiedzi na pytanie, czy Polska jest przygotowana na ważne wyzwania przyszłości. Jeden z materiałów to tekst dr. Tomasza Markiewki o tym, że fundamentem lepszej przyszłości w Polsce (i nie tylko) mogłyby się stać usługi publiczne, dobrej jakości i dostępne dla wszystkich, bez względu na zawartość portfela. Numer w sprzedaży u nas – wersje papierowa i elektroniczna, a w Empikach w całym kraju wersja papierowa. 176 stron o ważnych sprawach. Zapraszamy do lektury! Wersja papierowa kosztuje jedyne 18 zł z wliczonymi kosztami wysyłki prosto do waszych skrzynek pocztowych, a wersję elektroniczną kupicie już za 9 złotych. W prenumeracie wychodzi jeszcze taniej! Do kupienia tutaj: http://nowyobywatel.pl/sklep/




Źródło
Opublikowano: 2021-06-30 10:00:49

„Cancel culture”: wojna kulturowa trwa i wygrywa ją skrajna prawica

Tomasz Markiewka:


„Jeżeli w czterech różnych miastach dochodzi do zabójstw, po jednym w każdym mieście, nikogo to nie dziwi. Lecz jeśli informacje o tych czterech zabójstwach skupię na jednej stronie, dam początek przekonaniu, że wybuchła prawdziwa epidemia morderstw”.

Te słowa Umberto Eco są dobrym podsumowaniem potencjału mediów, także społecznościowych. Media są rodzajem filtra. Z tysięcy wydarzeń odsiewają te, które przedostaną się do opinii publicznej, od tych, które przejdą niezauważone. Jak każde tego typu narzędzie, ów filtr może działać lepiej lub gorzej. Nakierowywać uwagę na rzeczy ważne lub wywoływać panikę wokół spraw drugorzędnych.

Cytat z Eco przychodzi mi ostatnio do głowy bardzo często, gdy patrzę na to, jak filtrujemy w Polsce informacje na temat Stanów Zjednoczonych, szczególnie w kwestiach związanych z demokracją i wolnością słowa.

Każda najdrobniejsza wiadomość na temat rzekomej „lewicowej cenzury” jest natychmiast podchwytywana i rozdmuchiwana do granic absurdu. Najczęściej przez skrajną prawicę. Dobrym przykładem jest histeria, jaką rozpętał Artur Dziambor z Konfederacji wokół biustu kreskówkowej postaci króliczka. Ale tematy związane z „lewicową cenzurą” są też nagłaśniane przez dziennikarzy niekojarzonych ze skrajną prawicą. Jakiś czas temu Tomasz Lis straszył, że „dopada nas terror poprawności politycznej i skrajnego lewactwa”. To była reakcja na wieść, że kilka szkół w San Francisco zmieniło swoich patronów, ponieważ nie chciały, by patronowali im byli właściciele niewolników. (Naczelny „Newsweeka” usunął swój wpis z Twittera).

Ludzie bombardowani takim przekazem mogą pomyśleć, że w USA rzeczywiście wprowadzono już maoizm 2.0, a inne kraje, w tym Polska, są następne w kolejce do stania się lewicową dyktaturą.

To niepokojące zjawisko, bo w USA dzieją się rzeczy dużo ważniejsze niż zmiana patronów szkół albo pomniejszanie biustu animowanych postaci – rzeczy, które realnie zagrażają demokracji i wolności słowa. Niestety, giną one niezauważone w zgiełku dyskusji na temat kultury unieważniania i poprawności politycznej.

Ich źródłem nie jest wcale lewica czy liberałowie, tylko skrajna prawica reprezentowana przez Partię Republikańską i telewizję Fox News. Ograniczanie prawa do udziału w wyborach, propagowanie teorii spiskowych o celowym „zastępowaniu” białej ludności mniejszościami, cenzurowanie programów szkolnych, wyrzucanie lewicujących wykładowców z uczelni. Tak wygląda amerykańska rzeczywistość, o której nie dowiecie się od ludzi straszących „terrorem poprawności politycznej”.

„Cancel culture”: wojna kulturowa trwa i wygrywa ją skrajna prawica

Źródło
Opublikowano: 2021-06-22 10:32:43

Konsumenci vs obywatele

Tomasz Markiewka:


Pierwszym hitem książkowym Naomi Klein, znanej kanadyjskiej dziennikarki, było „No Logo” – opowieść o tym, jak światowe marki stają się coraz ważniejszą i coraz niebezpieczniejszą częścią naszego świata. Jak przyznaje sama autorka, na spotkaniach z czytelniczkami i czytelnikami jest wciąż zasypywana pytaniami nawiązującymi do tego bestselleru. Wiele z nich powtarza się od lat: „Jakie rodzaje tenisówek mogę kupować?”; „Jakie marki są etyczne?”; „Gdzie kupujesz swoje ubrania?”; „Co mogę zrobić jako jednostka, aby zmienić świat?”. Łatwo zauważyć, że wszystkie te pytania obracają się wokół indywidualnych decyzji konsumenckich. Tak wygląda tryb domyślny mieszkańców zachodnich demokracji. Kiedy widzimy jakiś problem – na przykład nieetyczne działania wielkich koncernów – pierwszą myślą jest: co ja, jako jednostka, jako konsument, mogę z tym zrobić?

Skąd się bierze taka postawa? Dlaczego tak łatwo przełączamy się w tryb konsumencki? „Bycie konsumentem to wszystko, co znamy” – wyjaśnia krótko Klein. Ma rację. Pytam czasem moich studentów, kiedy ostatnio myśleli o sobie jako obywatelach. Najczęstsza odpowiedź brzmi: przy wyborach. Jeśli w ogóle. A kiedy myśleli o sobie jako konsumentach? To proste – dziś. Ponownie, tak jak w przypadku niechęci do polityki, nie sądzę, aby byli wyjątkiem. Raczej świadectwem reguły, pod którą podpada większość z nas. Guy Shrubsole postanowił sprawdzić, jak często na przestrzeni ostatnich dwustu lat pojawiały się w nich angielskie słowa citizen (obywatel) i consumer (konsument). Okazało się, że około 1970 roku consumer wyprzedził pod względem częstotliwości wystąpień citizen, i tak zostało do dziś. Ta zmiana językowa symbolizuje głębszą zmianę społeczną. „Ja, obywatel” – to nasz strój odświętny, „Ja, konsument” – to nasza codzienność.

Dlatego musimy dokonać wręcz pewnego wysiłku, aby zrozumieć, że dysponujemy też innymi środkami działania niż tylko konsumenckimi. Paradoksalnie, może w tym pomóc zerknięcie w stronę krajów peryferyjnych, w których powstaje większość luksusowych towarów sprzedawanych przez zachodnie marki: od smartfonów po modne ciuchy. Naomi Klein wspomina, że podczas pracy nad „No Logo” udała się do Indonezji i na Filipiny, aby „spotkać ludzi produkujących ubrania i elektronikę kupowaną przeze mnie i moich znajomych”. Kiedy odwiedziła tamtejsze fabryki, zauważyła ze zdziwieniem, że pracownicy i pracownice nosili ubrania z logo firm, dla których harowali za marne pieniądze. Automatycznie włączył się jej typowy sposób myślenia zachodniej aktywistki: dlaczego ci ludzie to robią? Czy nie powinni się raczej buntować przeciwko tym firmom i ostentacyjnie odrzucać oferowane przez nie produkty? Z błędu wyprowadził ją członek miejscowej organizacji pracowniczej. Jak pisze Klein:

„dla niego i jego znajomych indywidualna konsumpcja nie była działaniem politycznym. Nasza siła polega nie na tym, co robimy jako pojedyncze osoby, ale na tym, co robimy jako grupa – jako część dużego, zorganizowanego, nastawionego na konkretny cel ruchu. W jego przypadku oznaczało to organizowanie pracowników, strajkowanie w celu wywalczenia lepszych warunków pracy, a ostatecznie uzyskanie prawa do założenia związku zawodowego. Nie miało najmniejszego znaczenia, co jadłeś na lunch albo w co się ubrałaś”.

Konsumenci vs obywatele

Źródło
Opublikowano: 2021-06-16 12:37:34

Dyskusja o miliarderach jest cały czas naznaczona pewnym nieporozumieniem. Zarów

Tomasz Markiewka:


Dyskusja o miliarderach jest cały czas naznaczona pewnym nieporozumieniem. Zarówno wtedy, gdy wychwala się ich za szczodrość (Zobaczcie, co nam ufundował Bill Gates!), jak i gdy krytykuje się ich za chciwość (Ci pazerni właściciele klubów chcieli zniszczyć piłkę nożną!). Te dwie opowieści – o szczodrości i chciwości – mogą się wydawać przeciwstawne, ale łączy je jedno: skupiają się na cechach charakteru miliarderów.

To błąd. Nas, obywateli i obywatelki demokratycznych krajów, powinien obchodzić nie charakter tych ludzi, lecz władza, jaką sprawują.

Może analogia do władzy królewskiej będzie pomocna. Gdybyście spytali mnie, z kim wolę spędzić popołudnie: szlachetnym Aragornem z „Władcy Pierścieni” czy okrutnym Joffreyem z „Gry o tron” – bez wahania wybrałbym tego pierwszego. Ale jeśli pytanie brzmiałoby „Kogo z nich mamy mianować na monarchę absolutnego?”, to odpowiadam: nikogo. Bo nikt nie powinien mieć tak dużej władzy, która w dodatku jest poza demokratyczną kontrolą.

Podobnie jest z miliarderami. No pewnie, że Gates jest sympatyczniejszy od takiego Charlesa Kocha. Tylko co z tego? Problem pozostaje ten sam – zbyt duża władza. A nie miejcie złudzeń, miliarderzy wpływają na mnóstwo rzeczy. Od czasu do czasu nawet Krzysztofowi Stanowskiemu zaświta w głowie myśl, że być może ich władza sięga zbyt daleko. Gdy jeden tweet Elona Muska wystarczył do wstrząśnięcia rynkiem bitcoinów, Stanowski komentował zdezorientowany: „Ale gość może swobodnie huśtać tą łajbą, momentalnie się bogacąc i jednocześnie momentalnie rujnując innych. To chyba nie powinno tak wyglądać”.

Ano może, a to tylko czubek góry lodowej, jeśli chodzi o wpływy miliarderów. Jak napisał kiedyś ekonomista Joseph Stiglitz: „Praktycznie wszyscy amerykańscy senatorowie i większość członków Izby Reprezentantów należy do najbogatszego jednego procenta Amerykanów, utrzymują stanowiska dzięki pieniądzom od tego jednego procenta i wiedzą, że jeśli będą mu dobrze służyć, to zostaną przez niego nagrodzeni”.

Wprawdzie do owego procenta, o którym pisze Stiglitz, należą także milionerzy, ale ogólna zasada pozostaje taka sama: pieniądze dają władzę polityczną. W teorii każdy obywatel demokratycznego państwa ma taki sam wpływ na jego kształt, w praktyce miliarderzy dzięki lobbingowi i sieci relacji towarzysko-biznesowych mogą więcej.

Nawet szczodre gesty filantropijne okazują się często przejawem tej władzy. Bo dla miliarderów to kolejna inwestycja biznesowo-polityczna.

Po pierwsze, kupują sobie za to dobry PR, który pomaga odwrócić uwagę od niewygodnych pytań na temat działań biznesowych. I to działa. W swoim niedawnym felietonie Zbigniew Hołdys beształ Adriana Zandberga za to, że ten chce opodatkować miliarderów, a przecież Dominika Kulczyk daje tyle pieniędzy na szczytne cele. Kiedy felietoniści bronią twoich miliardów przed opodatkowaniem, to wiesz, że inwestycja w filantropię nie poszła na marne.

Po drugie, dzięki swoim datkom kupują kontrolę nad tym, jak będzie kształtowany nasz świat – na przykład, jak dokładnie ma wyglądać walka z biedą, z katastrofą klimatyczną czy jakimkolwiek innym globalnym problemem. Często ceną za szczodrość miliarderów jest dalsze urynkawianie naszego świata. „Datki charytatywne stają się kolejnym interesem opartym na rozwiązaniach rynkowych” – piszą Peter Bloom i Carl Rhodes. W efekcie kontrola nad wspólnymi dobrami zostaje przeniesiona z instytucji demokratycznych w ręce garstki bogaczy. Bo „urynkowienie” oznacza najczęściej „uzależnienie od wpływów międzynarodowych korporacji”.

Każdy, kto traktuje wartości demokratyczne na serio, a nie jako puste hasełko, powinien być tym wszystkim zaniepokojony, niezależnie od tego, jak bardzo sympatyczni czy niesympatyczni wydają mu się poszczególni miliarderzy.

Źródło
Opublikowano: 2021-06-08 10:25:58

Ryszard Petru ogłosił powstanie Instytutu Myśli Liberalnej, by – jak pisze – „za

Tomasz Markiewka:


Ryszard Petru ogłosił powstanie Instytutu Myśli Liberalnej, by – jak pisze – „zatrzymać pełzający w Polsce komunizm”.

Widzę duże pole do współpracy z rządem, bo zdaje się, że minister Czarnek też ma na pieńku z pełzającym komunizmem.

Najbardziej w tej inicjatywie zaciekawiło mnie jednak co innego. Instytut deklaruje, że chce promować „Polskę pracy”, a nie „Polskę na zasiłku”.

Ok, no więc wchodzę na stronę Instytutu Myśli Liberalnej i sprawdzam poszczególne filary, szukając tam postulatów propracowniczych.

Silniejsze związki zawodowe, dofinansowanie Państwowej Inspekcji Pracy, walka z umowami śmieciowymi, podniesienie płacy minimalnej?

Nic z tego. Na stronie nie ma ani jednego rozwiązania propracowniczego. W ogóle ciężko tam znaleźć takie słowo jak „pracownik”, no chyba że w kontekście „Koszty pracy nie mogą prowadzić do nieopłacalności posiadania firmy czy pracowników”.

Jakoś mnie to nie dziwi. „Szacunek do pracy” i „szacunek dla pracowników” to są rzeczy, które w polskiej debacie politycznej się nie łączą. Jeśli ktoś mówi, że trzeba „promować pracę”, „pracą, a nie zasiłkami ludzie się bogacą”, itd., to można być pewnym jednego: nie będzie miał nic lub prawie nic do zaproponowania pracownikom.

Taki paradoksik „polskiej myśli liberalnej”.

Źródło
Opublikowano: 2021-06-07 14:05:28

Znowu o Marcinie Matczaku, bo poruszył temat, który mnie bardzo interesuje: młod

Tomasz Markiewka:


Znowu o Marcinie Matczaku, bo poruszył temat, który mnie bardzo interesuje: młodzi, a konkretnie – rozpieszczeni i nadwrażliwi młodzi, którzy chcieliby wszystkich cancelować, bo nie potrafią zmierzyć się z odmiennymi poglądami. Matczak opiera swoje rozważania na książce Lukianoffa i Haidta „„Rozpieszczanie amerykańskiego umysłu”.

Mam dwie wątpliwości.

Po pierwsze, w całym tekście nie ma żadnego dowodu na to, że młodzi są rozpieszczani – jest tylko głębokie przekonanie, że tak właśnie mają się sprawy. Nie ma też słowa o śmieciowych warunkach pracy, kryzysie klimatycznym, problemach mieszkaniowych czy – jako że książka Lukianoffa i Haidta odnosi się do amerykańskiego kontekstu – o potężnych długach studenckich.

Jakiś czas temu „New York Times” opublikował list 38-letniej dziennikarki Molly Webster, która ukończyła studia 14 lat temu. Miała wtedy 78 tysięcy dolarów długów studenckich. Przez 14 lat spłaciła 60 tysięcy. Po naliczeniu odsetek zostało jej jeszcze do spłaty… 100 tysięcy. Suma długów studenckich w USA wynosi ponad 1,7 biliona dolarów. Gdy się czyta takie rzeczy, nasuwa się myśl, że może to nie rozpieszczenie i nadwrażliwość są głównym problemem młodzieży.

Po drugie, Matczak narzeka, że młodzi utracili zdolność do trudnej konfrontacji z odmiennymi poglądami. Jeśli na takowe natrafiają, od razu chcą je usuwać z debaty publicznej. Pisałem już wiele razy, czemu nie zgadzam się z tą diagnozą. Przyjmijmy jednak na chwilę, że jest trafna. Moje pytanie brzmi: a gdzie niby młodzi mieliby czerpać dobre przykłady, jak wygląda otwarta, niewykluczająca, pluralistyczna dyskusja?

Tekst Matczaka ukazał się w „Gazecie Wyborczej” i wpisuje się w całą serię narzekań na „wykluczających młodych”, w szczególności na „maoistyczną lewicę”. Kilka tygodni temu GW opublikowała tekst Wojciecha Maziarskiego o totalitarnych zapędach partii Razem, która wykluczyła ze swojego grona jedną z działaczek. Następnie ukazał się tekst Magdaleny Środy… o totalitarnych zapędach partii Razem. Dyskusję podsumowała Agata Bielik-Robson, pisząc o… totalitarnych zapędach partii Razem. Przyznacie, że jest to wspaniały przykład pluralizmu, który mógłby zawstydzić „maoistyczną lewicę”, wiecie, tę, co to nie potrafi się konfrontować z niewygodnymi dla siebie poglądami.

W ogóle cały dział opinie GW to jedna wielka szkoła pluralizmu, w której średnio raz dziennie zamieszcza się poglądy niewygodne i trudne do zaakceptowania dla redaktorów tej gazety. Wszyscy pamiętamy, że gdy Platforma Obywatelska dosłownie kilka dni po partii Razem wyrzuciła dwójkę swoich działaczy, to GW – w imię konfrontowania się z niewygodnymi poglądami – zamieściła serię tekstów o totalitarnych zapędach polskiego liberalizmu.

W całej tej dyskusji o „maoistycznej lewicy” albo „cancelującej młodzieży”, która toczy się na łamach GW, najbardziej rzuca mi się w oczy jej monologiczność. To nawet nie jest dyskusja, bo druga strona nie została dopuszczona do głosu. Bardziej przypomina to klub wzajemnej adoracji, którego uczestnicy nawzajem sobie przytakują – „Tak, tak, zdecydowanie istnieje problem maoistycznej lewicy” – zadumani, czemu ta młodzież nie potrafi być taka pluralistyczna i otwarta jak oni.

To zresztą nie dotyczy tylko GW. Pomyślcie o największych mediach w Polsce i zadajcie sobie pytanie, jak często trafiacie tam na przedstawicieli „maoistycznej młodej lewicy”, którym pozwolono regularnie pisać rzeczy kontrowersyjne i niewygodne dla „liberalnych pluralistów”. Poproszę o jakieś namiary. Na razie pozostanę z wrażeniem, że jeśli mówimy o środowiskach tworzących sobie „bezpieczne miejsca”, z których wyklucza się „niewygodne, kontrowersyjne, drażliwe poglądy”, to dałoby się znaleźć lepsze przykłady niż „cancelująca młodzież”.

Źródło
Opublikowano: 2021-06-07 11:15:18

Wyborne są te rady niektórych speców dla ludzi, którzy zarabiają w Polsce grosze

Tomasz Markiewka:


Wyborne są te rady niektórych speców dla ludzi, którzy zarabiają w Polsce grosze. Trzeba mądrze wybrać zawód, ewentualnie się przebranżowić – zostać informatykiem albo spawaczem.

Wyobraźcie to sobie. Idzie taki Sławek Mentzen do restauracji, ale nikt mu kawy nie poda, bo wszystkie kelnerki zostały informatyczkami i spawaczkami. Wychodzi niezadowolony na ulicę i zaraz za progiem pada na twarz z powodu wszędobylskiego smrodu. Ludzie wywożący śmieci przebranżowili się bowiem – zgadliście – na informatyków i spawaczy. Może ktoś zawiózłby go do szpitala, ale kierowcy karetek też wzięli sobie do serca radę o zmianie pracy. Człapie się więc Sławek resztkami sił do szpitala, tylko po to, żeby odkryć, że nie ma tam ani jednej pielęgniarki, bo – wiecie dobrze, co zrobiły pielęgniarki.

Mam czasem wrażenie, że język rynkowo-coachingowy („zmień pracę i weź kredyt”) tak przeżarł nam umysły, że musimy cofać się do etapu przedszkola i tłumaczyć rzeczy podstawowe.

Drogi Sławku, bo zdrowe społeczeństwo potrzebuje ludzi, którzy będą robili różne rzeczy: wywozili śmieci, opiekowali się chorymi, spawali czy programowali. Dlatego w interesie nas wszystkich jest to, żeby opłacało się zajmować nie tylko kilkoma czy kilkunastoma zajęciami, które obecnie dobrze stoją na rynku.

No ale żeby to pojąć, trzeba myśleć w kategoriach wspólnotowych, a nie indywidualnych. Weź „znajdź lepszą pracę” wydaje się doskonałym rozwiązaniem problemu… tak długo, jak przykładowy Sławek, „który zna się na ekonomii”, nie zada sobie pytania, co by się stało, gdyby wszyscy posłuchali jego rady. Potem może przyjdzie oświecenie, że to, co z perspektywy pojedynczej osoby może mieć jako taki sens, z perspektywy społeczeństwa byłoby katastrofą.

Źródło
Opublikowano: 2021-06-04 12:52:29