(2012)
On w nią wczepiony, ona w niego. Jedność. Czteronogi organizm w czarnej skórze. Takimi ich zastałem. Tę żywą instalację z dwojga ludzi, którą najlepszy z artystów ustawił na chodniku przy Parzęczewskiej w Zgierzu. Niedaleko skrzyżowania. Było wczoraj, po 21. Mżyło.
Usłyszałem mlask pocałunku i ciężkie westchnienia. Jego – on je wydawał, on tutaj dyszał. Przystanąłem obok, udałem nabożne zainteresowanie własną komórką. Wyświetlacz fosforyzował w półmroku jak spleśniała hostia. Oni tam robili swoje. Twarz wciśnięta w twarz, ciało w ciało. On pasożytował na niej, ona znosił to po cichu. W końcu odkleił się od niej i wyartykułował zdanie, w którym udało mu się zręcznie połączyć rozkaz i czułe wyznanie.
– Poczekaj pod blokiem numer 19… z mojej strony to coś więcej!
Był pijany. Jego luba mniej, ale i ona miała już miękkość w ruchach i ołów w intonacji.
– Żartujesz sobie? – spytała z uśmiechem acz bez serdeczności.
Dała krok w tył i weszła w krąg światła z pobliskiej latarni. Spora sztuka. Po czterdziestce. Kozaki na obcasie, drobny bęc pod sukienką, na której mieniły się cekiny, cyc będący nie aluzją, lecz tematem głównym całej sylwetki. Jej ufarbowane na rudo włosy wznosiły się niczym świeża łuna. Moją uwagę zwrócił także i jej makijaż – coś między wczesną Violettą Villas a dojrzałym Pollockiem. Patrzyła na niego z ironią, która raniła. Jego. On się za to w obronie odwinął z taką oto hardą deklaracją:
– Przyniosę pieniądze albo kartę.
Puściła mu oko, parsknęła.
– Jaki Kulczyk z ciebie, naprawdę. Szalejesz.
Starał się. Wyglądał poczciwie, skromnie, fajtłapowato, trzydziestokilkuletnio. Krótko obcięty, pod kurtką bluza z napisem, z napisu rozpoznałem tylko: ana.
Ale ten ich dialog dał mi do myślenia. Bo sądziłem, że mam do czynienia z parą, którą potrzeba wzajemnych czułości przypiliła na spacerze. A tak? To była najwyraźniej dopiero co zawarta znajomość. Kto kogo zatem poderwał, zaczepił? I gdzie? „Abrakebabra” był jeszcze otwarty. Tam? Może holował ją z jakiegoś pubiku w głębi osiedla, gdzie postawił jej piwo, potem kolejne, a ona w zamian obudziła w nim żądzę? A może to ona jego? Zagadała do najsmutniejszego gościa przy barze w odruchu litości. Albo z nudy.
– To ten blok. Tu mieszkam, tu. Chwila moment, tak? Wchodzę i zechodzę. Będzie kasa, będzie miło, pojedziemy do ciebie.
I przepadł. Ona zapaliła papierosa. Czekała. Lecz wydaje mi się, że bardziej z przekory aniżeli przekonania, że nadchodząca noc będzie nocą kokainy, królewskich numerków od tyłu i zmiętych stówek ciskanych w zaspaną gębę krupiera. Czekałem wraz z nią.
Wtem otworzyło się okno na półpiętrze w tym bloku, w którym on zniknął. To małe okno między pierwszym a drugim piętrem. To okienko, przez które widać tylko głowę. To była jego głowa. Z tej głowy wydobył się głos. Spazmatyczny, z metalu.
– Nie mam już ani grosza. Kłamałem! Kłamałem! Nie zniosę więcej. Już nie zejdę, Jola!
On poszła w prawo. Ja – w lewo. Mokrą ulicą przejechało srebrne renault megane combi.
Źródło
Opublikowano: 2017-10-26 00:16:03