Krzywa wzrostu i biedy

Piotr Ikonowicz:

Krzywa wzrostu i biedy

Pracownikom madryckiego metra zapowiedziano obcięcie płac o 5%. Związki zawodowe zwołały wiec. Siedem i pół tysiąca pracowników zebranych na wiecu postanowiło strajkować. Metro zamarło. W Warszawie pani Agnieszce pracodawca zaproponował obniżkę pensji o tysiąc złotych, czyli o 50%. Pani Agnieszka odmówiła. Zwolniono ją. Nie należy do żadnych związków zawodowych. W Grecji odbywa się kolejny strajk generalny przeciw polityce cięć wydatków socjalnych. Ulice są pełne demonstrantów. Knajpki, kafejki, restauracje są pełne demonstrantów. Grecja, Hiszpania to kraje ogarnięte kryzysem. Mają duże kłopoty z deficytem budżetowym. Polska to kraj wzorowy. Polacy nie strajkują. Pracują od świtu do nocy. Zdecydowana większość nie jeździ na urlopy. Po pracy idą do domu, żeby zdążyć się wyspać przed następnym kilkunastogodzinnym dniem pracy. Nie stać ich na jedzenie poza domem. Nie stać ich na strajki, nie stać ich na życie. Są smutni, martwi, burkliwi i samotni. I tą postawą zapewniają, że krzywa wzrostu rośnie. Hiszpanie i Grecy swój kryzys i swoje protesty i strajki omawiają wieczorami w pełnych radosnego gwaru barach. Oni żyją. A my? My mamy wzrost.
Kiedy jest bieda bogaci zwykle usiłują zaciskać pasa biednym. Na Zachodzie Europy biednym się to nie podoba, więc się buntują. Na Wschodzie jesteśmy jak pani Agnieszka. Nie stać nas na bunt, bo każdy jest sam, osobno spożywa żelazne racje, jakie mu przydziela jaśnie państwo zatroskane kryzysem i nadmiernym deficytem. Bo najłatwiej zabrać słabemu, choćby po to, żeby silni i potężni nie musieli sobie odejmować kawioru od ust.
Bogaci mówią biednym, że nie stać nas na rozdawnictwo i dalej garną do siebie ile się da. Logika tej manipulacji jest prosta. Ilekroć pieniądze trafiają do kieszeni ludzi zamożnych stają się bodźcem rozwoju gospodarczego, przedsiębiorczości. Te w kieszeni pracownika to czynnik podnoszący koszty pracy i zmniejszający konkurencyjność gospodarki. Nic tak nie hamuje wzrostu gospodarczego i ducha przedsiębiorczości jak przyzwoite płace. Niskie płace natomiast zachęcają inwestorów i są dźwignią wzrostu. Każda złotówka wydana na pomoc bezrobotnym, biednym, chorym, samotnym matkom i wielodzietnym rodzinom to gwóźdź to trumny rozwoju kraju. Bo nie wolno ludzi rozleniwiać. Zawsze mogą podjąć na czarno pracę za stawkę niższą od płacy minimalnej. Taka niewolnicza praca jest szczególnie pożyteczna, bo daje przedsiębiorcom upragnioną konkurencyjność. Ale rozpieszczeni socjalem będą się bezczelnie domagać umów, płatnych urlopów, i wyżej opłacanych nadgodzin. Dopiero gdy obetniemy „przywileje socjalne” ludzie zrozumieją jak wielkim przywilejem jest możliwość podjęcia jakiejkolwiek pracy, na dowolnych warunkach za dowolną płacę wypłacana niekoniecznie regularnie. I to się sprawdza, to daje wyniki. My mamy wzrost, a oni nie. Polska biedą i wyzyskiem stoi. Polityka ograniczania środków na pomoc społeczną nie wynika wyłącznie, ani przede wszystkim ze szczupłości środków budżetowych. Jest ona pochodna polityki dyscyplinowania siły roboczej, która nie mając żadnej alternatywy musi przyjąć każde nawet najbardziej niekorzystne warunki zatrudnienia i przyczyniając się do wzrostu wydajności opartego na wyzysku.
Zwolnienie najbogatszych z opłacania ZUS-u od zarobionych pieniędzy powyżej określonej kwoty, to bodziec pro-rozwojowy, podobnie jak ulgi podatkowe dla tych, którzy mogą na siebie wydać środki, aby je następnie odpisać od podstawy opodatkowania. Natomiast zniżka na przejazdy koleją dla ubogiego emeryta czy studenta, to już w języku liberalnej propagandy przywilej socjalny, który należy eliminować dla dobra kraju i jego wzrostu gospodarczego.
Niewątpliwie budowa piramid była sukcesem faraonów i kapłanów starożytnego Egiptu. Niemały też udział w tym sukcesie mieli ciągnące bloki kamienne niewolnicy. Do dziś podziwiamy dokonania cywilizacji Egiptu i pamiętamy nazwiska faraonów, których doczesne szczątki kryją te imponujące budowle. Tylko bezpośredni autorzy, niewolnicy poszli w zapomnienie. Podobnie będzie z panią Agnieszką. W końcu będzie musiała pójść do pracy za nędzne wynagrodzenie, zapewne na czarno. A owoce jej wysiłku skonsumuje Tusk i spółka chwaląc się w Brukseli wskaźnikiem wzrostu i zachęcając inne kraje do pójścia polską drogą. A będzie rosła krzywa wzrostu i biedy.

Piotr Ikonowicz


Źródło
Opublikowano: 2013-08-21 09:53:11

Karuzela

Piotr Ikonowicz:

Karuzela

Zatrudnianie lub zwalnianie kogoś ze stanowiska według klucza partyjnego określano kiedyś mianem nomenklatury. W PRL funkcjonowała taka karuzela stanowisk. Rzucano takiego sprawdzonego towarzysza na resort przemysłu chemicznego i koleś chrzanił co tylko mógł, bo pojęcia nie miał ani o chemii, ani o przemyśle, znał się za to na aktualnej linii partii. Na błędach jednak ludzie się uczą i po kilku latach kiedy już się zaczynał jako tako orientować czym kieruje przenoszono go do innego resortu, a na chemii zaczynał się „poznawać” kolejny wypróbowany towarzysz. Miasto sięga tak daleko, jak kolektor ścieków, dalej szambo i wiocha. Podobnie jest z naszymi partiami; mają tylu członków, ile stanowisk za nasze podatki mogą obsadzić. W samorządzie partyjny „gabinet cieni” sięga sprzątaczek i woźnych w szkołach. Wyrzucanie, zwłaszcza po kilku latach „pisiorów” ze stanowisk zwykle nie służy zastąpieniu zwolnionego fachowcem, tylko „swoim”, który znów się będzie uczył na błędach. Warto więc może sprawdzać nie tylko legitymację partyjną ale i dokonania oraz kwalifikacje dymisjonowanego. Bo ta kuźnia kadr, jaką są państwowe i samorządowe posady jest za nasze, obywateli pieniądze. Skoro więc „pisiory” mają iść na odstrzał, to niech idą tylko ci szczególnie nieudolni, a wtedy może PIS pójdzie po rozum do głowy i po przejęciu władzy pozostawi na stanowiskach paru funkcjonariuszy z PO, którzy akurat coś już potrafią. Kto wie, może taką metodą prób i błędów partyjnej kadry dorobimy się jakiejś służby cywilnej?
Władza jest arogancka kiedy czuje za sobą poparcie partyjnej centrali. Z kolei partie w swej polityce kadrowej kierują się logiką wzajemnych przysług i poparć, a nie dobrem tych, którzy ten nieustający bankiet fundują. Jednak jeżeli „pisior” sprawujący swą funkcje pod rządami PO okaże się sprawny i dobrze oceniany przez obywateli, na których sprawy ma wpływ, wówczas szaleństwem jest zastąpienie go „swoim” gorszym. Bo mimo swej niesłusznej przynależności partyjnej obiektywnie działa w interesie aktualnej władzy. Ludzie bowiem nie znają przynależności partyjnej funkcjonariuszy, za to orientują się kto aktualnie rządzi. To jednak wymagałoby od partii politycznych stworzenia jakiegoś mechanizmu konsultacji z samymi zainteresowanymi. Z obywatelami. Żelazną miotłę czas zakopać.


Źródło
Opublikowano: 2013-08-16 11:14:27

System obalimy z nudów

Piotr Ikonowicz:

System obalimy z nudów

Nie zawsze należy się przedzierać aż do samego końca. Przecież można tak wiele napotkać po drodze.
Elias Canetti
Staliśmy się dla siebie nawzajem okrutni, obojętni, wrodzy, obcy. A przede wszystkim nie mamy czasu dla innych ludzi. Ledwie znajdujemy czas dla własnej rodziny. Gdy pytamy: Co słychać? Wcale nie oczekujemy odpowiedzi i gdy ktoś zaczyna coś opowiadać o swych przeżyciach, obojętne, dobrych czy złych, jesteśmy zniecierpliwieni. Nasze życie stało się torem przeszkód, na którym liczy się czas, w którym go pokonujemy. Ale nawet wtedy, kiedy nic nas nie goni, kiedy mamy czas, skąpimy go innym, bo mamy nawyk śpieszenia się. Ile razy widuję człowieka trąbiącego na wszystkich na drodze, jeżdżącego po mieście z piskiem opon, aby wreszcie dopaść kanapy we własnym domu i nudzić się przed telewizorem.
Ale życie nie kończy się olimpiadą, na której mamy zdobyć złoty medal, tylko śmiercią. To wszystko co po drodze, w dzikim pędzie tracimy nie wróci. Jest stracone. Tymczasem większość ludzi, którzy mniej lub bardziej świadomie rezygnują z wzajemnych kontaktów, cierpi z powodu samotności. Pustki spowodowanej brakiem kontaktu i prawdziwej rozmowy z bliźnim, nie wypełnią zakupy, obżarstwo, telewizja z wszechobecną zbrodnią popełnianą na terenie Stanów Zjednoczonych. Owszem zdarza się jeszcze, że ludzie kupują w małym prywatnym sklepiku, gdzie przy okazji nabywania włoszczyzny czy jajek toczy się prawdziwa rozmowa. Rzadko jednak prowadzą ją ludzie młodzi. Zwykle emeryci, dla których jest to wydarzenie towarzyskie. Często jedyne danego dnia.
To samo milczenie dotyczy rodziny. Małżonkowie amerykańscy poświęcają 17 minut tygodniowo na rozmowę, przy czym większość czasu zajmuje problematyka wspólnego gospodarstwa domowego. Polacy plasują się, według szacunków lingwisty prof. Zbigniewa Nęckiego, tuż obok Amerykanów.
Według danych CBOS, najwięcej czasu w rozmowach dorosłych z dziećmi zajmują potrzeby materialne! Kryzys w budowaniu więzi, przejawiający się w nieumiejętności rozmowy o tym, co czuję, myślę, zaczyna się w domu, od rodziców, którym brak czasu i ochoty na rozmowę z dziećmi, którzy również nie rozmawiają ze sobą. Wspólny obiad rodzinny to przeżytek, to wielkie święto. Każdy je w swoim kącie i o innej porze albo wynosi talerz przed telewizor.
Brak rozmowy to brak więzi rodzinnych i społecznych. Organ nie używany zanika. Coraz więcej ludzi dorosłych, a nawet wykształconych ma problem z jasnym wyrażaniem uczuć i myśli. Częściowo wynika to też z nie czytania książek. Kultura współżycia jest bowiem w dużej mierze zależna od obcowania z kulturą literacką właśnie. To milczenie, które nas dobija to znak „nowego wspaniałego świata”. Rozkwit głębokich rozmów przypadł w Polsce na czasy wojny i PRL. Współczesne Polaków rozmowy istnieją głównie w nocnych audycjach lub w talk-show, bo w życiu codziennym, po pierwsze, szkoda nam czasu, a po drugie, nie potrafimy już rozmawiać o ważnych sprawach. Wolimy cudze wzruszenia, bo własnych często nie umiemy doświadczyć.
Bardzo często odzywamy się do siebie zwrotami zapożyczonymi z reklam. Robimy to nierzadko z uśmiechem, zaznaczając w ten sposób, jak bardzo się dystansujemy od reklamowej sztampy. Ale w rzeczywistości jest to proteza, na którą ludzie , którzy schamieli, nie chodzą do teatru, nie czytają, nie rozmawiają, są skazani. W młodości, w czasach liceum rozmawialiśmy ze sobą zwrotami zapożyczonymi z „Ferdydurke” Gombrowicza, „Wesela” Wyspiańskiego czy jakiejś innej lektury, typu „Paragraf 22”, która akurat była modna.
Czasy są ciężkie, ludzie gwałtownie ubożeją. A im są biedniejsi tym bardziej skazani na czekanie, w kolejce do lekarza, wysiadywanie długich godzin w pociągach, autobusach i tramwajach w drodze do i z pracy. Im są mniej kulturalni, wykształceni tym bardziej cierpią. Zabija ich nuda. Nuda, która wynika z obracania się w kręgu najprostszych pojęć. Takich jak pieniądze, jedzenie, drobne naprawy, pogoda. Coraz rzadziej można spotkać człowieka, który podczas podróży lub przymusowej bezczynności wynikającej z oczekiwania na coś lub kogoś zagłębiają się w lekturze. A im mniej czytają, im mniej prowadzą istotnych rozmów zamiast gadki o tym co będzie na obiad (ulubiony temat w więzieniach i szpitalach) tym mniej mają do powiedzenia, więc tym więcej milczą i nudzą się.
Takie właśnie ludzkie stado hodowane do pracy i konsumpcji, które nie rozmawia, nie myśli, nie zadaje pytań, umożliwiło budowę niesprawiedliwego systemu opartego na wyzysku, w którym bogaci się bogacą, biedni biednieją. Bezmyślność, która rodzi jednomyślność umożliwiła rynkowy, neoliberalny totalitaryzm.
Ale przychodzi kiedyś taki moment, kiedy cierpienie, samotność, nuda stają się nie do zniesienia i wtedy ludzie tworzą „masę”. Zjawisko to opisuje Elia Canetti: „ …podziały znikają i wszyscy czują się równi. W zwartej masie, gdzie między jej członkami nie ma wolnego miejsca, gdzie ciało przyciska się do ciała, jeden jest równie bliski drugiemu jak samemu sobie. Ulga z tego powodu jest ogromna. Ze względu na tę szczęśliwą chwilę kiedy nikt nie jest czymś więcej, nikt nie jest lepszy niż inni, ludzie łączą się w masę”. A masa wiele potrafi zmienić.


Źródło
Opublikowano: 2013-08-02 09:22:52

Rośnie liczba milionerów i biedaków

Piotr Ikonowicz:

Rośnie liczba milionerów i biedaków

Zasadniczy problem polega na tym, żeby ilość pieniędzy, którą pozyskujemy z różnych źródeł była co najmniej tak duża jak ta, którą musimy wydać, aby utrzymać się na powierzchni. Większość ludzi w Polsce żyje „na styk”, czyli nie ma żadnych rezerw na „w razie czego”. Przeciętny Polak ma 14 688 złotych oszczędności, co daje nam 22 miejsce w Europie. I to mimo, iż pod względem wielkości PKB (Produktu Krajowego Brutto) plasujemy się na szóstym miejscu w UE. Środki ulokowane przez gospodarstwa domowe w bankach na polskim rynku stanowią 34,7 proc. PKB, co daje 22. pozycję wśród krajów Unii. Wynika to zapewne z faktu, iż płace w stosunku do dochodu narodowego wynoszą już zaledwie 37%, podczas gdy przeciętnie w UE – 49%. Wytwarzając coraz większy dochód otrzymujemy za to coraz mniejszą zapłatę. Nic dziwnego, ze w budżetach domowych powstaje dziura, co powoduje rosnące zadłużanie się. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że dwie trzecie polskiego społeczeństwa nie ma żadnych oszczędności. W wywiadzie udzielonym portalowi „Na temat” dr. Przemysław Barbich za Związku Banków Polskich stwierdził: „20 mln Polaków nie ma żadnych oszczędności. (…)Zaledwie 3-4 proc. wszystkich oszczędzających regularnie odkładają pieniądze”. To znaczy zarabiają więcej niż muszą wydać. Jeszcze dramatyczniej brzmi komunikat z badań przeprowadzonych przez bank Nordea: „Aż 82% Polaków nie gromadzi żadnych oszczędności – takie stwierdzenie znalazło się w opublikowanym wczoraj raporcie z badań „Barometr Nordea”. Tak wysoki odsetek żyjących od pierwszego do pierwszego można uznać za szokujący i poszukiwać wyjaśnień, wskazując chociażby na spowolnienie gospodarcze.” Do posiadania „dużych oszczędności przyznał się zaledwie 1% ankietowanych. To współgra z poziomem Indeksu Genworth – Wyniki Indeksu Genworth pokazały, że zaledwie 1% gospodarstw domowych w Polsce ma poczucie bezpieczeństwa finansowego. Odsetek gospodarstw niestabilnych finansowo w porównaniu z 2008 r. wzrósł o dwie trzecie, a udział gospodarstw stabilnych finansowo spadł pięciokrotnie. – Indeks jest finansowym zwierciadłem społeczeństwa i barometrem tego, jak gospodarstwa domowe radzą sobie finansowo – powiedział Dimitris Kioukis, dyrektor zarządzający Genworth Financial w Polsce.
Jak wynika z obliczeń Biura Informacji Kredytowej, BIG InfoMonitora oraz Związku Banków Polskich przeciętny Polak jest dłużny różnym jednostkom ok. 16 tys zł. Dla porównania według GUS „Poziom przeciętnych miesięcznych wydatków w gospodarstwach domowych na osobę w 2012 r. wyniósł 1045 zł i był realnie niższy o 0,8% niż w roku 2011 (w 2011 – spadek o 1,8%), w tym na towary i usługi konsumpcyjne – 1000 zł (realnie niższy niż w 2011 r. o 0,8%). Rok 2012 był drugim z kolei rokiem realnego spadku wydatków po pięciu kolejnych latach (2006-2010) realnego wzrostu. Z tego wynika, że gdyby „przeciętny Polak” przez rok nic na siebie nie wydawał, żył powietrzem, albo dał się zahibernować, i tak by nie spłacił ciążącego na nim zadłużenia. Przeciętny Polak ma więc 14 688 zł. oszczędności i 16 000 zł. długu. Jednak, jak wiadomo przeciętny Polak nie istnieje. Kto inny, większość, ma długi a kto inny, niewielka mniejszość, ma oszczędności. Dlatego pojawiające się często w mediach optymistyczne komunikaty, że rekordowe wzrosły oszczędności Polaków osiągając kwotę biliona złotych, to zwykłe propagandowe i statystyczne kłamstwo.
Zwykle analizując sytuację społeczno-gospodarczą warto sięgać po dane biznesowe, bo z oczywistych względów są one mniej zafałszowane, gdyż służą zyskom a tu nie może być propagandy, bo będą straty a nie zyski. Żeby więc zrozumieć strukturę dochodową naszego społeczeństwa warto przytoczyć ustalenia firmy KPMG: W 2012 roku miesięczny dochód brutto powyżej 7,1 tys. zł osiągnie w Polsce nawet 751 tys. osób, tj. o blisko 23 tys. osób więcej niż w 2011 i o 90 tys. więcej niż w 2010 roku. Łączny dochód do dyspozycji tych konsumentów w całym 2012 roku może sięgnąć nawet 130 mld zł – wynika z najnowszego raportu KPMG "Rynek dóbr luksusowych w Polsce". 7100 złotych miesięcznie brutto to netto 5000 zl. I ludzi w 38 milionowym kraju, którzy zarabiają piątkę na rękę i więcej jest tylko 750 000? To wiele wyjaśnia. Z kolei według badań przeprowadzonych w tym roku przez portal Money.pl przeprowadzonych wśród polskich internautów aż 40% spośród nich nie wystarcza do pierwszego. O tym, że internauci nie są jeszcze reprezentatywni dla polskiego społeczeństwa jako całości świadczy choćby fakt, że zarządzane w Internecie wybory i sondaże dawały zwycięstwo Januszowi Korwinowi-Mikke, który odkąd próg wyborczy podniesiono z 3% do 5% nigdy go nie przekroczył. Według badań Eurostatu aż 33% Polaków nigdy nie skorzystało z Internetu. Brak dostępu do sieci dotyczy więc raczej tych, którzy maja jeszcze niższe dochody niż badani przez Money.pl internauci.
Liberalne media pocieszają nas tym, że rośnie liczba milionerów. Ma ich być ponoć ponad 50 000 a ich liczba stale rośnie. To miłe, jakby powiedział kot Garfield, bardzo miłe.


Źródło
Opublikowano: 2013-07-15 12:59:13

Znieść kapitalizm! Jest nie do zniesienia!

Piotr Ikonowicz:

Znieść kapitalizm! Jest nie do zniesienia!

Rewolucjoniści chcą zmieniać świat. Konserwatyści są zdania, że nie da się wymyślić nic lepszego, czyli, że i tak żyjemy na najpiękniejszym ze światów możliwych. Umieranie w masowej skali na uleczalne choroby, zbrojenia, śmierć głodowa, brak dostępu do wody pitnej, strukturalne bezrobocie czy globalne ocieplenie uważają oni za słuszną cenę czegoś, co nazywają globalnym wzrostem.
Alterglobaliści, którzy gromadzą dowody nadchodzącej Apokalipsy, dostarczają rewolucjonistom argumentów, choć zamiast wzywać do rewolucji, ograniczają się do powtarzania swojej mantry: ,,Inny (lepszy) świat jest możliwy". Na pytanie: jaki? – nie udzielają wyraźnej odpowiedzi. Taka odpowiedź mogłaby zbyt łatwo stać się programem jakiejś rewolucji, a ruch alterglobalistyczny wzywa raczej możnych tego świata do opamiętania i koncentruje się na reformach a nie zmianach systemowych.
Kiedy dorastałem na Kubie tropikalny huragan, zwany cyklonem zdarzał się raz na kilka lat. Obecnie przez Wielkie Antyle i wybrzeża USA przetacza się kilka potężnych cyklonów rocznie. I nie reżim Castro to sprawił, lecz reżim koncernów naftowych, które na początku wieku wykupywały spółki i zamykały linie tramwajowe, by promować motoryzację, a dziś prowadzą wojny o ropę. Amerykańska administracja utrzymuje specjalnych ekspertów od klimatu, którzy biorą duże pieniądze, za to, że przeczą faktom dotyczącym zmian klimatycznych wywołanych głównej mierze przez indywidualną motoryzację. Najbardziej wstrząsające zaś są prognozy klimatyczne firm ubezpieczeniowych, które musza się trzymać faktów, jako, że w przeciwnym razie poniosłyby zbyt duże straty.
Kiedy jednak przyjrzymy się wydarzeniom, poczytamy wskaźniki, pooglądamy telewizję, to dojdziemy do wniosku, że świat się zmienia i to bynajmniej nie za sprawą rewolucjonistów. W przyspieszonym tempie rośnie przepaść między biednymi i bogatymi. Władza przechodzi z rąk polityków poszczególnych krajów w ręce korporacji światowych, posiadaczy kapitału. Prywatyzacja odbiera demokratycznie wyłonionym władzom resztki wpływu na gospodarkę, a więc i na los obywateli. Praca staje się towarem, której cenę ustala w coraz większym stopniu globalny rynek, więc realne płace spadają. Wszystkie te zmiany są projektowane, zapowiadane, wymuszane i legitymizowane przez wyznawców wolności gospodarczej, czyli globalnego zniewolenia. [oto podręcznikowy przykład dwójmyślenia – przyp. mój] Głoszą je neokonserwatywni liberałowie w imię prawa naturalnego, bo to przecież naturalne i zgodne z Boskim porządkiem, że wielka ryba zjada małą rybę. Robią to też i socjaldemokraci oraz soc-liberałowie, powołując się na potrzebę modernizacji, czyli nadążania za zmianami na gorsze wprowadzanymi przez liberałów i wymaganymi przez korporacje.
Rzeczywistość jakże ironicznie przyznaje alter-globalistom rację: Inny świat jest nie tylko możliwy, on się staje inny na naszych oczach, w zastraszającym tempie, tylko, że nie są to zmiany na lepsze, ale na gorsze. Inny owszem, ale nie lepszy tylko gorszy. Dlaczego? Bo kapitał jest potężny, a ludzie słabi? Przypisywanie przewagi, jaką mają dzisiaj posiadacze kapitału nad posiadaczami kartki wyborczej, obywatelami, jedynie nagiej sile, jest nieprawdziwe. Obecna pozycja korporacji i słabość władzy publicznej to wynik decyzji podejmowanych przez parlamenty i reprezentujące je rządy w takich
organizacjach jak WTO, Unia Europejska czy MFW. Większość tych decyzji była w parlamentach przegłosowywana i wyjaśniana opinii publicznej. Obywatele w swej większości do dzisiaj głosują na polityków, którzy oddają ich w niewolę światowym koncernom. Dzieje się tak, dlatego, że ludzie, którym jest źle zawsze gotowi są popierać zmiany. Ponieważ ludziom na świecie pod wpływem tych zmian żyje się coraz gorzej, tym większa ich gotowość do popierania zmian właśnie. Paradoks polega na tym, że konkretne propozycje zmian mają wyłącznie konserwatyści. Neoliberalna rewolucja, torująca drogę globalnej władzy światowych korporacji ma swoje manifesty, ośrodki naukowe i propagandę. Jej cele są spójne, a argumenty powtarzane po tysiąckroć we wszystkich coraz bardziej prywatnych a coraz mniej publicznych mass mediach.
Tej sugestywnej wizji, jedynie słusznej drodze prywatyzacji, deregulacji, uelastycznienia rynku pracy (mniejsze pensje, dłuższy czas pracy), obniżonych podatków i zanikania redystrybucyjnej funkcji państwa, ani rewolucjoniści ani alterglobaliści nie przeciwstawili jak dotąd wiele więcej poza jałowym "Nie! No pasaran!". Dla tego naszego ,,Nie!" mamy, trzeba przyznać wiele sensownych uzasadnień. Radykalna lewica przypomina jednak coraz bardziej szalonych proroków zapowiadających Apokalipsę i nawet nie próbujących wskazać drogi zbawienia. Program neoliberalny jest jednym wielkim absurdem, jego recepty na światowe i społeczne bolączki przypominają gaszenie pożaru benzyną. Tyle tylko, że najgłupszy nawet program zmian wyprze brak programu. Tak, więc reakcjoniści z całym spokojem wykorzystują wiarę w postęp (nieuchronność i potrzebę zmian), aby cofnąć ludzkość w mroki średniowiecza, gdzie dobro publiczne ulega prywacie, a podboje stają się ważniejsze od systemów podatkowych i budżetu.
Alterglobaliści dostrzegają interes zbiorowości ludzkiej, lokalnej i globalnej, chętnie wypowiadają słowo ludzkość, ale nie proponują tym kolektywom programu działania. Liberałowie odwołują się do jednostki, jej ambicji, energii, chęci dominowania nad innymi jednostkami, aby w końcu tworzyć ład globalny organizujący życie ludzkości pod dyktando maksymalizacji zysków przez coraz mniej licznych i coraz bogatszych. Jednostka w tym ,,nowym wspaniałym świecie" ma do odegrania bardzo poślednią rolę, zostaje wtłoczona w zuniformizowana masę konsumentów, zasobów ludzkich (tak się teraz nazywa niegdysiejszy proletariat) a coraz częściej bezrobotnych i wykluczonych ze społeczeństwa.
Między humanitarnym pochlipywaniem przeciwników neoliberalnej globalizacji, a kłamliwymi hasłami zwolenników wyzwolenia jednostki (od państwa) pojawia się oferta, która proponuje wspólnotę wymierną, znaną: naród oraz instrument realizacji jego interesu: państwo narodowe. Ci, którzy już wiedzą, że nie będzie im dane ,,poznać siły swoich pieniędzy", a jedynie cudzych, którym niewiele mówi pojęcie ,,ludzkości", mają nadzieję zmieścić się w kolektywie zwanym narodem. Nawet głupi, brudny i biedny wciąż pozostaje Polakiem, a nie np. brudnym Rumunem, rosyjskim pogrobowcem Stalina czy niemieckim spadkobiercą Hitlera. Patriotyzm ekonomiczny, szczególne preferencje dla ,,strategicznych" działów gospodarki, próby kontrolowania i ograniczania władzy zagranicznych koncernów, utrzymanie w jakimś zakresie polityki socjalnej państwa, wszystko to pozwala na chwilę powstrzymać zwycięski pochód neokonserwatywnej, globalnej rewolucji kapitału. Wkrótce jednak musi się okazać, że suwerenność w zglobalizowanym świecie jest złudzeniem, a naród podzielony na klasy nie jest solidarny.

W miarę jak burżuazyjna demokracja okazuje się fikcją, rewolucja – oddolna mobilizacja mas staje się imperatywem. Aby jednak do tego doszło potrzebne jest nakreślenie alternatywy dla kapitalizmu. Jeżeli rewolucjoniści nie zaczną rozmawiać o tym, jaki inny świat jest możliwy, jakiego chcemy, jeżeli nie rozpoczniemy dyskusji o socjalizmie, będziemy nadal przegrywać. Trudno, bowiem kogokolwiek namówić do wyruszenia w drogę, której celu nikt nie zna.


Źródło
Opublikowano: 2013-07-10 16:09:46

Czy kapitalizm jest reformowalny?

Piotr Ikonowicz:

Czy kapitalizm jest reformowalny?

Kapitalizm to system oparty na absurdalnym założeniu, że jeżeli maksymalna liczba jednostek będzie działała na szkodę innych to przyczynią się dla dobra wspólnego. Tam gdzie istnieje państwo i demokracja, dążenie do maksymalizacji prywatnego zysku napotyka na barierę w postaci regulacji prawnych broniących interesów wspólnoty i poszczególnych słabszych jednostek.

Dlatego piewcy wolnego rynku domagają się deregulacji, czyli wyzwolenia realizującego wyłącznie swój egoistyczny interes przedsiębiorcy z „okowów” demokratycznych ograniczeń. Janusz Palikot powiedział w swym wystąpieniu bardzo ważne słowa, nazywając kapitalizm „nieludzką i bezlitosną religią”. Jednocześnie sądzi on, że ten nieludzki system można zreformować, że wystarczy korekta, aby zaczął działać dla dobra wspólnego. Jednak broszura kolportowana na Kongresie 1 majowym w Sali Kongresowej nosi tytuł Nowe Porozumienie Społeczne. Takie porozumienie to nic innego jak uzgodniona przez obywateli regulacja właśnie. Pytanie zatem, czy można zawrzeć umowę społeczną, która ograniczałaby ucisk słabszych przez silniejszych oparty o mit wolnego rynku?

To co dziś lubimy nazywać neoliberalizmem to jest w istocie ekonomia neoklasyczna, która powstała w oparciu o idealny model rynku, na którym konkuruje ze sobą olbrzymia ilość podmiotów gospodarczych, na tyle małych, że nie mają wpływu na ceny, płace, koszty wytwarzania. Według tej teorii funkcjonowanie gospodarki polega na reagowaniu na wskazówki rynku, a w ostatniej instancji – konsumenta. Kiedy z takiej czy innej przyczyny reakcja na te wskazówki jest niedoskonała lub nieodpowiednia, może zaistnieć potrzeba, by rząd udoskonalił wskazówki albo uzupełnił reakcję, tak by była ona bardziej zgodna z interesem publicznym. Przedsiębiorstwa dobrze reagują na wskazówki rynku oraz konsumentów w przypadku heroiny, usług erotycznych oraz czynników rakotwórczych. Reakcji takiej nie uznaje się jednak za społecznie pożądaną, moralną czy zdrową i tu jest miejsce na regulację. Często jednak państwo podejmuje interwencje nie w interesie publicznym, lecz w interesie wielkich korporacji prywatnych. Najbardziej dobitnym przykładem jest rozdęty poza granice możliwości budżet zbrojeniowy USA, który służy głównie zaspokojeniu potrzeb prywatnych przedsiębiorstw, a które prezentuje się jako realizację interesu publicznego. Nie sposób uwierzyć, że dysproporcje między rozwojem budownictwa mieszkaniowego a wydatkami zbrojeniowymi są wynikiem woli konsumenta.

Kontrola jednostki – jako konsumenta i obywatela – nad systemem gospodarczym nie znaczy, że władza jest rozdzielona równomiernie. Człowiek który wydaje w ciągu roku 200 000 zł. decyduje – poprzez rynek – z dziesięciokrotnie większą siłą niż ktoś, kto wydaje tylko 20 000 zł. Dla demokratycznej wyobraźni jest to usterką systemu. W procesie sprawowania władzy niektóre jednostki są równiejsze od innych. W rezultacie system zamiast dostępnych usług medycznych, opiekuńczych, mieszkaniowych, dostarcza niezliczoną ilość rodzajów męskich dezodorantów.

Wpływ jaki korporacje mają na rząd jest jednak skrzętnie ukrywany, w myśl zasady, że najsilniejsza władza to ta, której nie widać. Klasycznym przykładem zdobywania publicznego poparcia dla prywatnych celów jest spłacanie ze środków budżetowych zadłużeń instytucji finansowych powstałych w wyniku intratnych spekulacji. Zasada prywatyzacji zysków i nacjonalizacji strat znalazła tu swoje najwyraźniejsze odzwierciedlenie. Proces ten ukazał, że nie tylko nie ma wolnego rynku, na którym opiera się teoria panującego systemu, ale nie ma też demokracji rozumianej jako kontrola obywateli nad publicznymi pieniędzmi, co gwarantowałoby ich wydatkowanie na cele publiczne, a nie prywatne.

Jak głosi jedna z kardynalnych zasad ekonomii klasycznej wyrażona w prawie rynków Saya, produkcja sama tworzy popyt wystarczający do jej nabycia. Tak jednak już dawno nie jest. Robotników budowlanych w Polsce i większości innych krajów nie stać na kupowanie mieszkań, które budują, kryzys nadprodukcji jest wynikiem niedostatecznej siły nabywczej ludności, czego nie da się zbyt długo kamuflować systemem kredytowania konsumpcji, bo prędzej czy później kończy się to krachem.

Kiedy więc Janusz Palikot rzuca hasło pełnego zatrudnienia to odwołuje się albo do teorii neoklasycznej, w której równowaga gospodarcza między produkcją a siłą nabywczą pozwalającą na wykupienie wytworzonych produktów była ustalona na takim poziomie , przy którym zatrudnieni byli wszyscy chętni do pracy i użyteczni pracownicy; albo na keynesowskiej teorii ekonomii popytowej, w której decydująca w tworzeniu efektywnego popytu jest inwestycyjna rola państwa. Balcerowicz, zgodnie z teorią neoklasyczną uważa, że rynek powinien ustać cenę pracy, wtedy gdy jest bezrobocie powinny one spadać aż osiągną poziom równowagi i pełnego zatrudnienia. Na taki, głodowy poziom płac nie ma jednak przyzwolenia społecznego, czego wyrazem jest istnienie w krajach demokratycznych instytucji płacy minimalnej. Palikot idzie więc w kierunku Keynesa i ostatnich pomysłów Baracka Obamy, mówiąc, ze państwo powinno budować fabryki generując zatrudnienie i popyt będące impulsem dla rozwoju gospodarki. Widząc, że rynek, czy też dyktat korporacji nie zapewnienia pełnego wykorzystania najważniejszego zasobu gospodarki jakim jest praca, odwołuje się do państwa, czym zrywa z liberalizmem gospodarczym w jego neoklasycznym, archaicznym balcerowiczowskim wydaniu.

Palikot atakuje państwo za jego niesprawność i zbiurokratyzowanie. W rzeczywistości jednak głównym problemem jest fakt, iż służy ono interesom partykularnym prywatnych wielkich korporacji i wąskiej elity uprzywilejowanych beneficjentów transformacji ustrojowej kosztem dobra ogólnego. Do sformułowania takiej tezy, która w Europie Zachodniej jest już dość banalną obiegową konstatacją, Ruch Palikota jeszcze nie dojrzał. Wiele jednak wskazuje na to, że logika kryzysu społecznego i gospodarczej niewydolności systemu go do niej doprowadzi. A wtedy „korekta kapitalizmu” może się przerodzić w zakwestionowanie rynkowej mitologii.


Źródło
Opublikowano: 2013-07-10 15:44:07

Najpierw rewolucja moralna

Piotr Ikonowicz:

Najpierw rewolucja moralna
Aby wzniecić rewolucję socjalną nie wystarczy nędza i rozpacz; niezbędny jest jeszcze wspólny całemu ludowi ideał. (Antonio Gramsci) Rewolucja polityczna jest tylko żywiołowym i koniecznym następstwem rewolucji moralnej i jako taka nie daje się nigdy przeprowadzić z góry (Edward Abramowski). Coraz częściej myśląc o przemianie społecznej jak wolę nazywać rewolucje, łapie się na tym, że coraz mniej lubię polskie społeczeństwo. Mam wrażenie, że przez ostatnie 20 z górą lat zdziczeliśmy. Zdumiewające jak łatwo udało się ludziom zaszczepić wartości , które przeczą humanizmowi, człowieczeństwu, wspólnocie i na piedestał wynoszą panoszącego się gangstera, cwaniaka, polityka – liberała. W świecie gdzie sukces materialny jest przepustką do sławy i powszechnego szacunku i nikt nikogo nie pyta ilu ludzi, ile fabryk i społeczności lokalnych zniszczył aby wspiąć się na szczyt, trudno nawet o nadzieję na radykalne zmiany. Hamulcem moralnym dla bogacenia się kosztem ogółu nie jest nawet instytucja, która moralność ma na sztandarach, bo przecież Kościół katolicki niesłychanie się pośród powszechnej prywatyzacyjnej I reprywatyzacyjnej obłowił.
Symbolem nowych czasów jest „człowiek sukcesu” w drogim aucie, który wymusza na innych uczestnikach ruchu, żeby zjechali mu z drogi, po to żeby on mógł swobodnie łamać ograniczenia prędkości. Nie lubię tych, którzy się rozpychają i tych, którzy z pokorą uznają wyższość silniejszego i pokornie ustępują. W tym ustępowaniu na każdym kroku jest bowiem zgoda na nowe, dzikie reguły gry, w której zwycięzca bierze wszystko, a ostatnich gryzą psy. Prawdziwa rewolucja, która jest warunkiem postępu polega bowiem na nie graniu w grę przeciwnika, ale na zaprzeczeniu jej regułom. Feministka, która domaga się jedynie aby kobiety dostawały równą ilość stanowisk kierowniczych w korporacyjnej hierarchii dziobania, niczego tak naprawdę nie zmienia, bo nie kwestionuje mechanizmu wyzysku i dominacji. Niczego nie osiągniemy odsuwając od władzy Tuska i Platformę, jeżeli władza nie zostanie naprawdę przekazana w dół, do rządzonych. Mechanizm odrastania hydry jest bowiem prosty: kiedy tylko jakieś ugrupowanie wydaje się zyskiwać sympatię wyborców, natychmiast pojawiają się pieniądze, które pomagają wygrać wybory i zobowiązania wobec sponsorów, które czynią to zwycięstwo całkowicie daremnym dla tych, którzy głosowali z nadzieją na zmiany. Pewien biznesmen w Suwałkach na początku transformacji sfinansował wszystkie startujące w wyborach samorządowych komitety wyborcze. Nie mógł przegrać i to on wygrywał potem wszystkie przetargi.
To, że skorumpowany system polityczny jest nie do ruszenia wynika z całkowitej nieobecności zasad i kryteriów moralnych w życiu publicznym i z zaniku tych zasad w życiu prywatnym. Ludzie biorą udział w wyścigu szczurów do sukcesu, bo ten sukces usprawiedliwia i uniewinnia z każdego łajdactwa. Nazywają to wolną konkurencją. Pęd do pieniędzy niszczy nie tylko tkankę społeczną, więzi sąsiedzkie, koleżeńskie ale i rodzinne. Niepokojąca jest dla mnie ilość przypadków, w których muszę bronić kogoś słabego i bezbronnego przed brutalnością najbliższych krewnych, którzy wyrzucają taką osobę na bruk.
Przegrany częściej budzi pogardę i drwiny niż współczucie i otrzymuje piętno nieudacznika. Mój przyjaciel, budowlaniec Waldek wystawiał faktury VAT-owskie za swe usługi, ale nie otrzymywał zapłaty. Kiedy nie dostawał przelewu za roboty brał przed świętami pożyczkę w Providencie, żeby wypłacić pensje swojej brygadzie. Żona nazywała go ofiarą losu i drwiła z jego nieudolności. Dziś mieszka w Norwegii i kiedy ma przerwę śniadaniową i idzie do sklepu w stroju roboczym, ludzie ustępują mu miejsca w kolejce, bo to idzie człowiek pracy. Do kraju nie wróci. Nie chce być znowu robolem.
Jeżeli wiedza, pracowitość, prawość i szlachetność nic nie znaczą w starciu z cudzymi pieniędzmi i pazernością, społeczeństwo jako całość cofa się do epoki kamiennej. Tu duży może więcej. Konkurencja zamiast współpracy sprawia, że prywatne firmy, które dominują w naszej gospodarce zatrudniają w większości (96%) do 9 osób i znikają z rynku równie szybko jak powstają.
Naszym problemem jest brak pozytywnej wizji społeczeństwa i państwa, która dawałaby szanse na sukces wspólnotom, masom, a nie tylko wybranym, bezwzględnym jednostkom. Póki rządzący liberałowie dzierżyć będą rząd dusz, a strajkujący kolejarze, górnicy czy pielęgniarki nie będą mogły liczyć na wsparcie większości społeczeństwa, bo każdy myśli tylko o sobie, ludzie żyjący z pracy własnej a nie cudzej, czyli większość, będą skazani na porażkę wyrażoną w malejącym udziale płac w rosnącym dochodzie narodowym. Agresja sfrustrowanych i pokrzywdzonych jest umiejętnie kierowana przeciwko państwu i jego demokratycznym instytucjom, a nie przeciw tym, którzy na wycofywaniu się państwa z obrony sfery publicznej i dobra ogółu, najbardziej korzystają. Nikt jakoś nie rzuca gromów na milionerów spokojnie transferujących swe dochody do rajów podatkowych, za to urządza się seanse nienawiści w sprawie uposażeń poselskich, które od bardzo dawna pozostają na tym samym poziomie. Politycy pełniący w istocie rolę kelnerów na usługach bogaczy są znienawidzeni. Jednak ci, którzy urządzili sobie z państwa maszynkę do bogacenia się kosztem ogółu pozostają autorytetami i ulubieńcami mediów. Na jeden występ związkowca w mediach, przypada 100 rozmów z przedstawicielami biznesu.
A nie brak przecież w Polsce ludzi, którzy pamiętają o wspólnocie zwanej społeczeństwem i chcą Polski solidarnej, wspólnotowej, harmonijnie rozwijającej się z korzyścią dla większości. Dlaczego ich głos nie dociera nigdzie? Bo zdominowane przez oligarchię (rządzących nowobogackich i korporacje) media ucinają w zarodku wszystkie głosy mówiące o alternatywie. Przestrzeń publicznej debaty została nam odebrana i poza nielicznymi pismami takimi jak „Fakty i mity” został nam już tylko Internet. Ale czy tylko? Może „aż”.


Źródło
Opublikowano: 2013-06-07 12:09:16

Domagam się debaty Janusza z Leszkiem

Piotr Ikonowicz:

Domagam się debaty Janusza z Leszkiem

Malejący udział płac w dochodzie narodowym nie jest przedmiotem debaty publicznej. Dlaczego? Bo związki zawodowe znajdują się w agonii, a komentatorzy telewizyjni, którzy prowadzą programy publicystyczne i dzienniki zarabiają dość by się takimi "drobiazgami" nie zajmować. Tymczasem nie ma nic istotniejszego, nic bardziej politycznego niż sposób w jaki dzielimy owoce naszej wspólnej pracy. Im jednak ten podział bardziej niesprawiedliwy tym większa cisza wokół tego tematu.
Drugim tematem nie podejmowanym przez media publiczne ani prywatne jest rosnący krąg biedy. Wprawdzie tu i ówdzie pojawiają się dane statystyczne, z których wynika, że ubóstwo zatacza coraz szersze kręgi, ale nie pamiętam ani jednej audycji, w której ludzie zainteresowani tym tematem i znający się na rzeczy prowadzili by dyskusję o przyczynach tego zjawiska. W kraju, który jest szóstą co do wielkości PKB gospodarką Unii Europejskiej dwie trzecie społeczeństwa nie posiada oszczędności i nie jeździ na urlopy. Jednak od tego dlaczego skoro jest tak dobrze jest tak cholernie źle ważniejsze są przepychanki personalne w partii rządzącej.
Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej na zlecenie i we współpracy z Klubem Parlamentarnym Ruchu Palikota przygotowała dwie ważne inicjatywy ustawodawcze: Nowelizację Kodeksu pracy likwidującą, między innymi, umowy śmieciowe oraz nową ustawę o przeciwdziałaniu bezdomności i ochronie praw lokatorów uniemożliwiającą eksmisje na bruk. Zdajemy sobie sprawę, że szanse na uchwalenie tych aktów prawnych w przygotowanej przez nas postaci są niewielkie. Chodzi jednak o to by propozycje te stały się przedmiotem debaty publicznej. Żeby zamiast zwyczajowej ściany płaczu w świadomości społecznej pojawiły się realne rozwiązania, które czynią nasz kraj bardziej sprawiedliwym, a społeczeństwo bardziej dostatnim i szczęśliwym. Władza jednak bardzo pilnuje tego, żeby taka alternatywa się nie pojawiła.
Kiedy piszę "władza" mam na myśli również czwartą władzę – media. Media wierne neoliberalnemu kursowi rządzących po prostu milczą na najważniejsze tematy. Brałem udział w wielu konferencjach prasowych w Sejmie i pamiętam dobrze, że kiedy przedstawialiśmy z posłanką Anną Grodzką i marszałkinią Wandą Nowicką założenia nowego prawa lokatorskiego, z Januszem Palikotem nowe rozwiązania w prawie pracy, ze strony licznie zgromadzonych dziennikarzy nie padały żadne pytania, a jeśli w ogóle już o cos żurnaliści pytali to o zwyczajowe ploteczki partyjno-towarzyskie.
Przeciętny telewidz i wyborca rozlicza polityków z tego o czym wie. A ludzie wiedzą, że Janusz Palikot zajmuje się legalizacją marihuany, deklerykalizacją kraju i plotkami o Platformie. O tym bowiem informują media. Wszelkie tematy społeczne, gospodarcze, podatkowe są spychane na dalszy plan. Sygnał dla polityków jest prosty: jeżeli chcecie istnieć w mediach nie podejmujcie ważnych dla społeczeństwa tematów. A przecież obecność w mediach jest warunkiem popularności i wybieralności.
Politycy opozycji próbują obejść nastawione na cenzurowanie ważnych kwestii społecznych media i dotrzeć ze swymi ważnymi dla ludzi pomysłami bezpośrednio. Stąd jeżdżenie po kraju i coraz liczniejsze spotkania z wyborcami zarówno Janusza Palikota jak i Leszka Millera. Jest to jednak w demokracji ery telewizyjno-internetowej metoda ułomna. Bo wyborcy nie są w stanie porównać konkurujących ze sobą rozwiązań dotyczących rynku pracy, mieszkalnictwa, gospodarki rolnej, służby zdrowia itp.
W tej sytuacji logicznym rozwiązaniem byłaby debata programowa między obu liderami. Między ugrupowaniami, które będąc w opozycji koncentrują się na kwestii społecznej, a nie narodowej, czyli tak czy inaczej odwołują się do lewicowej wrażliwości. Do takiej debaty Janusz Palikot wezwał Leszka Millera już dawno temu i do dzisiaj się nie doczekał. Leszek Miller organizuje pod koniec czerwca Kongres Lewicy Społecznej, na który zaprosił Lecha Wałęsę, który wzywał do pałowania strajkujących związkowców i Wojciecha Jaruzelskiego, który kazał strzelać do górników w Kopalni "Wujek" oraz Aleksandra Kwaśniewskiego, który doradza za pieniądze najbogatszemu Polakowi Janowi Kulczykowi oraz prezydentowi Kazachstanu Nazarbajewowi, który dwa lata temu urządził strajkującym pracownikom szybów naftowych istną rzeź. Ci trzej prezydenci okzazali się godni zaproszenia, a lider konkurencyjnego ugrupowania zabiegającego o lewicowy elektorat – nie. Nie będzie więc znowu okazji do rzetelnej dyskusji programowej na lewicy, ani do porównania programów. A szkoda. Bo na tym właśnie zależy neoliberalnym mediom głównego nurtu i władzy. Żeby debata publiczna nie nabrała merytorycznego, nośnego społecznie charakteru.
Nie chcę przez to powiedzieć, że uważam, któregokolwiek z pretendentów do miana lewicy, Palikota czy Millera za ideowych lewicowców. Jednak póki co tylko takich mają wyborcy do dyspozycji i byłoby dobrze gdyby pojawiła się okazja do rzetelnego wyboru. W demokracji jedyną okazją do tego mogłaby być otwarta debata. Wymaga ona przygotowania i odwagi od obu stron. Obie mogą na tym zyskać, bo taką debatę w atmosferze sensacji i konkurencji media mogą pokazać, a jeżeli nie to przynamniej zainteresowani mogliby się z nią zapoznać w Internecie. Po raz pierwszy i to na długo przed wyborami moglibyśmy wysłuchać opinii obu liderów na tematy, które ludzi naprawdę interesują. Gorąco do tego zachęcam i Leszka i Janusza. Godzina nasuwa się sama: w samo południe. Datę niech uzgodnią sekundanci. Mężczyznę poznajemy po tym, że jest odważny. Kobietę zresztą też.


Źródło
Opublikowano: 2013-05-31 11:48:44

Rynek nie istnieje

Piotr Ikonowicz:

Rynek nie istnieje

Mimo nadprodukcji ceny nie spadają, bo korporacje wolą produkować na skład niż obniżyć marżę zysku. Większość cen wynika z oligopolistycznej zmowy, a nie gry podaży i popytu. Dlatego Unia Europejska wprowadziła ceny maksymalnej na roaming. Gdyby nie to, nadal płacilibyśmy po kilka złotych za minutę rozmowy pomiędzy krajami UE. O naszym poziomie życia, o sile nabywczej ludności nie decyduje żaden bezosobowy mechanizm, lecz decyzje tych, którzy dysponują kapitałem. Dawniej wzrost kosztów utrzymania kompensowaliśmy sobie strajkując i wymuszając na kapitalistach podzielenie się z pracownikami rosnąca premią ze wzrostu wydajności, z przemian technologicznych. Dziś, kiedy walkę między praca a kapitałem wygrał kapitał, płace stanowią coraz mniejsza część dochodu narodowego. Według danych Eurostatu przeciętnie udział płac w PKB w 27 krajach UE wynosi 49,2%, podczas gdy w Polsce, która pod tym względem wyprzedza jedynie Grecję i Bułgarię wynosi on 37,4% i wciąż maleje. Zwykli, pracujący ludzie wytwarzając coraz więcej dóbr, coraz mniejszy maja udział w ich podziale. Jedynym sposobem na odwrócenie tej tendencji byłaby polityka państwa zgodna z interesem ubożejącej większości społeczeństwa. Wyższa płaca minimalna, likwidacja umów śmieciowych, opodatkowanie zagranicznych korporacji i wysokich dochodów to tylko niektóre narzędzia potrzebne, by zahamować wzrost sfery ubóstwa, zwiększyć siłę nabywczą płac, dać gospodarce bodziec popytowy. W tym celu jednak ludzie pracy musieliby się zorganizować politycznie i przegłosować, tych którzy na coraz bardziej niesprawiedliwym podziale dochodu narodowego korzystają. Dopóki jednak media będą utrzymywać sztuczny horyzont dzieląc opinię publiczną wokół spraw nie mających żadnego wpływu na sytuację ekonomiczną ludzi, to się nie stanie. I nie będzie komu zakwestionować modelu wzrostu, w którym autostrady są ważniejsze niż kolej, a zamiast tanich mieszkań czynszowych buduje się stadiony, pomniki lokalnej władzy.


Źródło
Opublikowano: 2013-05-13 05:57:16

Głosuj na najsilniejszego!

Piotr Ikonowicz:

Głosuj na najsilniejszego!
2011-10-07 12:12:32

Głosuj na najsilniejszego, on ci dopiero porządnie dokopie. W końcu to osiłek. Jeżeli jest ci dobrze głosuj na obóz rządowy. PO i PSL zrobią ci jeszcze lepiej. Jeżeli jednak latem musisz dorabiać zbieractwem grzybów i wszelkiego runa leśnego, to pamiętaj, że przy autostradach nie wolno tych rzeczy sprzedawać. Dylematy, które przed nami kibicami stoją są poważne. Jak wygra Kaczor to Tusk dostanie dożywotni zakaz stadionowy i to jest piękne, ale za to nie będziesz mógł na meczu legalnie walnąć browca. Analogia z kibicami jest bardziej trafna niż myślisz. W końcu my się tylko przyglądamy, a mecz, bramki i kasa za transfery jest ich. Kibic z dala się nie… wtrąca.
Wiele mówi się ostatnio o łamaniu praw obywatelskich. Ale i tu widać światełko w tunelu. Sejm rzutem na taśmę zlikwidował prawa lokatorskie i prawo dostępu obywateli do informacji publicznej, dzięki czemu sprawa się wyjaśniła. Im mniej praw tym mniej łamania. Bo, żeby łamać, trzeba mieć co. Tomasz Lis zapytał w telewizji Kaczora o pistolet, o Angelę Merkel, o bandziora „Starucha”, Macierewicza, w myśl zasady rządzącej debatą publiczną i reklamą : „Osram i wszystko jasne”.
Donald ma złamane serce. To nieodwzajemniona miłość do futbolu tak na niego działa. Więc obiecuje, że jak mu tylko pozwolimy, to to będzie jego ostatni raz. Jak dziecko, które prosi, żeby jeszcze raz włączono karuzelę. A Kaczor? Kaczor jest uśmiechnięty od ucha do ucha. Zupełnie tak jak gdyby sam widok przerażonego premiera sprawiał mu dziką radość. Może wygra, może przegra, ale tej dzisiejszej radochy nikt mu nie odbierze. Jego hasło wyborcze okazało się tak nośne, że przeczytałem wczoraj na autobusie: „Twój kot też zasługuje na więcej – żwirek numer 1 na rynku”. Rynek nie śpi i przedsiębiorcy wykorzystują kampanię PiS do lansowania czegoś, na co każdy polski kot chętnie nasika.
W tej sytuacji coraz trudniej się zorientować na kogo właściwie głosować, skoro sondaże mówią jedno, a mowa ciała skulonego w obawie przed ciosem premiera, drugie. Z pomocą przyjść mi może szmonces: „ Pewien obywatel starozakonny w środku bitwy krzyczy – Niech żyją nasi! A kto? Pyta drugi. No jak to kto? No ci co zwyciężą!”
Minę zwycięzcy ma za to Janusz Palikot, który jadąc w górę mija jadącego w dół Napieralskiego. Facet od kilku lat robi sobie jaja. Ale największe jajo polega na tym, że milioner i niedawny kumpel Tuska jak tylko ogłosił się lewicą, kibice uwierzyli. Nie żebym miał pretensję. Powodem do zmartwienia byłoby gdyby został np. faszystą. Każdy ma prawo do zmiany poglądów, zwłaszcza gdy jest to zmiana na lepsze. Lewica była zawsze biedna, a teraz na naszą stronę przeszło ileś tam milionów złotych zarobionych na prywatyzacji. Mam tylko cichą nadzieję, że jak spełni swoją groźbę i uratuje Tuska przed utratą władzy, to jako wicepremier nie przestanie robić sobie jaj.
Do Business Center Club mam wielki szacunek. Zawsze mówili, że będą dokopywać ludziom pracy i słowa dotrzymywali. Nie dziwota więc, że Grzegorz Napieralski dążący to poprawy własnej wiarygodności z nimi właśnie zawarł pakt przedwyborczy. Wkurzyło to Vincenta Rostowskiego, który nawinie myślał, że biznes to naturalny partner liberałów, a nie rozdającej czerwone jabłka lewicy. Młody przesiąknięty spiskową wizją dziejów aktywista Sojuszu oznajmił mi wczoraj poważnie, że jest „zlecenie” na SLD. Nie zauważył biedak, że „cynglem”, którego do tej roboty wynajęto jest sam Grzegorz Napieralski. Cóż, najciemniej bywa pod latarnią.
Jak zwykle w czasie kampanii do kanonu perswazji agitacyjnej należą przednie brednie poobiednie. Wszyscy więc obniżą nam podatki, żeby tym więcej wydać na zaspokojenie rosnących potrzeb ubożejącego społeczeństwa. Miliony zatrudnionych na czarno nędzarzy, bezrobotnych bez prawa do zasiłku dowiedziało się w ramach kampanii PJN, że dla dobra polskich rodzin będą płacili mniejsze podatki od swoich nieistniejących lub i tak z racji poruszania się w szarej strefie, nie opodatkowanych dochodów. Politycy łaskawie zostawią biedakom pieniądze w kieszeni, jak gdyby nie wiedzieli, że w tych kieszeniach jest już tylko płótno.
Bajko ty moja. I pomyśleć, że ten rozpasany, rubaszny bezpieczny seks 9 października dobiegnie końca. I ci, co wygrają będą przez kolejne cztery lata nas posuwać już bez kampanijnego uśmiechu na ustach.


Źródło
Opublikowano: 2013-05-04 07:40:04

Thatcher – niestety nie odeszła

Piotr Ikonowicz:

Thatcher – niestety nie odeszła
Strzelające na Trafalgar Square korki od szampana nie przesłonią faktu, że oparty na chciwości, upiorny świat, który stworzyła Margaret Thatcher przez 11 lat swoich rządów, nie odszedł w niebyt wraz z nią. Kurczące się, na szczęście, grono akolitów żelaznej damy wciąż powtarza: „Gdyby tylko młodzi ludzie wiedzieli, w jak koszmarnym stanie była Wielka Brytania w latach 70-tych zrozumieliby, dlaczego konieczne było pozbawienie pracy milionów ludzi, zniszczenie całych gałęzi przemysłu oraz przekazanie miliardów w ręce zamożniejszej części społeczeństwa.” Mało kto jednak dzisiaj uświadamia sobie, że przeciętny wzrost gospodarczy w latach 70-tych wynosił 2,4 proc. czyli prawie dokładnie tyle samo co w „słonecznej” erze thatcheryzmu lat 80-tych. W spadku po erze potężnych związków zawodowych, dług publiczny, który odziedziczyła Thatcher, wynosił 45 proc. PKB, aby w wyniku jej rządów i rządów jej neoliberalnych kontynuatorów, wzrosnąć w 2013 do 138 proc. U progu jej rządów w 1979 roku bezrobocie wynosiło 7.9 proc., aby w szczytowym okresie panowania żelaznej damy osiągnąć poziom 11.9 proc. w 1984 roku. Polityka obniżania podatków od firm, z 52 proc. do dzisiejszych 20 proc., nie osiągnęła więc dwóch głównych celów: uzdrowienia finansów publicznych i spadku bezrobocia.
Głównym efektem złamania siły związków zawodowych, prywatyzacji i niesprawiedliwego systemu podatkowego było zwiększenie poziomu rozwarstwienia. Dziś 10 proc najbogatszych Brytyjczyków posiada majątek 100 razy większy niż 10 proc. najuboższych i jest to rozwarstwienie dwukrotnie wyższe od średniej europejskiej. Dlaczego Margaret Thatcher wysłała na bezrobocie 193 000 górników i zamknęła 80 proc. kopalń węgla kamiennego w kraju? Bo były nierentowne? Nie, bo stanowiły o politycznej sile ruchu związkowego i lewicy brytyjskiej. O tym, że kierowała się w tej sprawie względami politycznymi, a nie ekonomicznymi, napisała w końcu sama. Kilka lat po odejściu Thatcher od władzy, przywódcę strajków górniczych zaczepiali brytyjscy mieszczanie, typowi przedstawiciele klasy średniej, która ongiś ochoczo poparła Thatcher przeciw górnikom. I mówili: „Sorry, sir Arthur, myliliśmy się, a to pan miał rację”. Wielcy ludzie odciskają swoje piętno na naszym życiu: dobrzy jak Ghandi – dobre; źli jak Thatcher – złe. Neoliberalny koszmar trwa.


Źródło
Opublikowano: 2013-05-03 10:36:22

O wyższości modelu socjalnego

Piotr Ikonowicz:

O wyższości modelu socjalnego

Neoliberalna teza, że polityka socjalna i interwencjonizm państwowy są zabójcze dla gospodarki, a zwłaszcza dla tworzenia miejsc pracy, okazała się bez sensu, bo to nie USA ani Polska, tylko kraje opiekuńcze najlepiej radzą sobie z kryzysem i są skuteczniejsze w zatrudnianiu. W neoliberalnym „raju" za oceanem 101 mln Amerykanów w wieku produkcyjnym nie ma pracy! Wprawdzie oficjalna liczba bezrobotnych w marcu 2013 r. wynosiła 11,5 mln, ale różnica wynika z bardzo dużej liczby osób pozostających poza rynkiem pracy, czyli takich, które aktywnie zatrudnienia nie poszukują. Jest ich – bagatela! – 89 mln 967 tys. Według US Bureau of Labor Statistics w marcu dodatkowo z rynku pracy odeszło 600 tys. osób w wieku produkcyjnym. Razem to 101 mln dorosłych Amerykanów bez pracy.

Odsetek ludności pracującej w stosunku do całej populacji od czasu kryzysu 2008 r. się nie podniósł. W 2008 r. wynosił 62,7 proc., a w marcu 2013 r. już tylko 58,5 proc. Gospodarka amerykańska tworzy miejsca pracy wolniej, niż przyrasta liczba ludności zdolnej do pracy. A w Polsce, gdzie prowadzona jest bardzo podobna neoliberalna polityka gospodarcza oparta na niskiej aktywności państwa i niewielkich podatkach, wskaźnik ten jest jeszcze niższy i wynosił w 2012 r. zaledwie 56 proc. Za to w krajach prowadzących aktywną politykę pobudzania gospodarki, tworzenia miejsc pracy i charakteryzujących się wysokimi podatkami i znacznym stopniem redystrybucji budżetowej wskaźnik aktywności zawodowej wynosił w 2011 r.: w Austrii – 72,1 proc., Danii – 73,1 proc., Holandii – 74,9 proc., i Norwegii – 75,3 proc.

Zarówno w Polsce, jak i w Stanach rośnie odsetek pracujących biedaków. W USA jest ich 30 proc. Co drugi Polak (Polka) obawia się biedy. Młodzi nie widzą przyszłości w kraju i szukają możliwości wyjazdu na stałe. Na 100 osób pytanych 85 zadeklarowało chęć wyjazdu. Zwykle do krajów, gdzie są wyższe podatki i zasiłki. Zielona karta nie jest już jednak naszym marzeniem – kojarzy się z nędzną pracą za grosze, bez ubezpieczenia.

Piotr Ikonowicz


Źródło
Opublikowano: 2013-04-15 08:55:03

Piotr Ikonowicz: Amerykański sen pod młotek

Piotr Ikonowicz:

Piotr Ikonowicz: Amerykański sen pod młotek

Jeden z bohaterów filmu „Siedmiu wspaniałych”, opowiadał dowcip o facecie, który wyskoczył z dziesiątego piętra, a mieszkańcy na wszystkich piętrach słyszeli przez otwarte okna jak nieszczęśnik powtarza: „Jak to dobrze, że to jeszcze tak daleko”.

Komentatorzy martwiąc się skutkami, jakie przyniesie światu bankructwo Stanów Zjednoczonych, największego konsumenta wszelakich dóbr, energii i surowców na świecie, przypominają niewolników, których niepokoją ich dalsze losy po śmierci właściciela. Tymczasem to nie świat się zawali, tylko wirtualna gospodarka oparta na wirtualnych długach i spekulacji. Pewien hinduski ekonomista na konferencji poświęconej problemom Trzeciego świata przytomnie zauważył, że większość pomocy dla tych krajów wraca do darczyńców, a problemem jest ograniczona ilość źródeł energii i surowców, których USA zużywają najwięcej w stosunku do liczby ludności. Nie pomagajcie nam! zaapelował Hindus, tylko zużywajcie mniej, to i dla nas wystarczy! Amerykanie go nie posłuchali, a tam gdzie napotykali na opór wysyłali wojska. Teraz jest szansa, że inni też będą mogli pożyć.

Ameryka jeszcze nie zbankrutowała. Postanowiła się bardziej zadłużyć. Oficjalnie to najsilniejsza gospodarka świata, a bogaci pożyczają taniej. Podniesiono, więc decyzją Kongresu dopuszczalny limit zadłużenia USA z 14.3 biliona dolarów do 16.7 biliona. Podniesienie limitu uchroni na razie Stany Zjednoczone przed odebraniem statusu bezpiecznej gospodarki przez agencje ratingowe, które wciąż jej dają status AAA. To właśnie ten status sprawia, że amerykańskie obligacje skarbowe, najpewniejsza i najpopularniejsza lokata na rynku finansowym świata są stosunkowo nisko oprocentowane. Kompromis zawarty przez demokratów z republikanami nie rozwiązał problemu tylko pozwolił mu narastać, bo oficjalnie nie rozstrzygnięto jeszcze, kto zapłaci za powstrzymanie lawiny zadłużenia, która decyzją Kongresu jedynie się nasiliła oddalając w czasie katastrofę, która może załamać cały światowy system finansowy. Zaplanowano wprawdzie cięcia w wydatkach socjalnych na jakieś 2.1 biliona w ciągu najbliższych 10 lat, ale w żadnym razie nie rekompensuje to utraty 1 biliona rocznie dochodów budżetowych jaki spowodowała wprowadzona przez Busha Juniora obniżka podatków dla najbogatszych. To właśnie ten prezent dla elity oraz gigantyczne wydatki wojskowe sprawiły, że świat w ciągu najbliższych 2-3 lat przestanie subsydiować amerykańską gospodarkę tanimi kredytami, a amerykańska waluta przestanie być światową walutą rezerw i transakcji. Już dziś od ryzyka związanego z posiadaniem amerykańskich papierów dłużnych inwestorzy ubezpieczają się, a transakcje te są zawierane są w euro, a nie w dolarach. Próby ucieczki od najbezpieczniejszej do niedawna lokaty wywindowały do niespotykanego poziomu ceny złota. Ale kruszcu jest zbyt mało, aby mógł wypełnić tę rolę. Na światowym rynku finansowym nie ma łatwego zamiennika, tak wiele tego wydrukowano i sprzedano z powodu ufności w wieczność i potęgę amerykańskiego imperium.

Światowy system finansowy przypomina dziurawy garnek. Dopiero, co wpompowano weń setki miliardów dolarów pieniędzy podatników, aby go uchronić przed skutkami spekulacji na hipotekach. Dłużnikom banki odebrały domy, które teraz stoją puste i tracą na wartości, a bankierom i spekulantom wypłacono wielomilionowe odprawy i bonusy, a już pojawia się nowy wyciek. Otóż za amerykańskie wyprawy wojenne, i podarunki podatkowe Busha dla najbogatszych Amerykanów, trzeba płacić znowu i to pod ciągłą histeryczną groźbą, że świat się zawali. Toczy się więc spór o to, kto ten ciężar poniesie. Co się stanie, kiedy biedacy na całym świecie nie będą już mogli produkować po to by Amerykanie mogli konsumować? Gdzie biedni Chińczycy i pracowici Europejczycy wyeksportują swe towary, jeżeli Ameryka ogłosi niewypłacalność i pogrąży się w chaosie?

Logika nakazywałaby przypuszczać, że może sami zaczną nieco więcej konsumować. Przecież fabryki, pola uprawne i technologie nie znikną. Gospodarka fizycznie będzie istnieć nadal. Znikną tylko skomplikowane instrumenty finansowe, dzięki którym uboga, często głodująca większość zapracowywała się na śmierć by zapewnić dobrobyt sytej mniejszości. Ten trend rozpoczęli Chińczycy. Wzrost cen i niedostatek żywności na światowych rynkach jest niewątpliwie wynikiem bogatszej w proteiny diety na chińskich stołach. Niedawno podniósł się krzyk, że Chiny zużywają więcej energii niż USA. Błąd, Chińczycy ledwo zaczęli gonić Amerykanów w zużyciu energii, bo przecież jest ich o miliard więcej.

Za czasów Roosevelta sprawę załatwił New Deal. Kraj potrafił obejść się bez giełdy. Wystarczyło, że państwo przeszło na stronę ubogiej większości, aby kraj wyszedł z kryzysu i zaczął się dalej rozwijać. Dziś w ramach globalnej gospodarki taki Nowy Porządek powinien dotyczyć całej światowej gospodarki. Siły wytwórcze, jakimi dysponuje ludzkość są wystarczające, aby każdemu mieszkańcowi Ziemi zapewnić dostatek. Sęk jednak w tym, że światem nie włada rozum. Nie włada żadna większość, tylko mniejszość. Rządzą spekulanci i rentierzy. I oni mają dla nas inny scenariusz.

W 2004 roku 10% najbogatszych gospodarstw domowych w USA posiadało majątek wartości 3.6 miliona dolarów, podczas gdy 25% najbiedniejszych nie tylko nie miało żadnego majątku ale byli przeciętnie zadłużeni na 1.400 dolarów. Dziś 42 miliony Amerykanów są zmuszone do korzystania z bonów żywnościowych (w 2007 r. takich osób było 26 milionów), które jednak, jak podaje profesor David Shipler w książce „Pracujący biedacy: niewidzialni w Ameryce”, wystarczają zaledwie na wyżywienie rodziny przez dwa, góra trzy tygodnie. 22% dzieci w bogatych Stanach Zjednoczonych żyje poniżej linii ubóstwa i cierpi z powodu niedożywienia. W tych gospodarstwach domowych, racjonuje Shipler wyniki swoich badań, wydatki na czynsze sięgają 50 do 70% dochodów. Badanie 12 tysięcy takich rodzin wykazało ścisły związek między brakiem subsydiów mieszkaniowych, a niedowagą dzieci. Pracujący biedni stanowią ponad 30% amerykańskiego świata pracy. Ostatnie cięcia budżetowe Kongresu zniweczą nieśmiałe wysiłki prezydenta Obamy zmierzające do zapewnienia szerszego dostępu do opieki medycznej. Co szósty Amerykanin był objęty jakimś federalnym programem walki z ubóstwem. Teraz te programy padną ofiarą dalszych cięć. Amerykański mit mówi, że jeżeli tylko będziesz ciężko pracował, będziesz prosperował. Tymczasem z roku na rok miliony przedstawicieli klasy średniej zasilają szeregi working poor (pracujących biedaków). Ludzie dostrzegają, że mimo coraz cięższej pracy, coraz słabiej sobie radzą. W miarę jak produkcja czegokolwiek przenosi się do krajów, gdzie można płacić jeszcze mniej, pozostają już tylko nisko płatne zajęcia w usługach. Ameryka coraz mniej produkuje, a Amerykanie coraz mniej zarabiają.

Amerykański establishment odegrał przed światem farsę. Rozdzierano koszule, straszono, aby w ostatniej chwili zawrzeć porozumienie, którego treść była znana od początku. Za kolejny kryzys zapłacą ci, co zawsze – przeciętni, ciężko pracujący obywatele. Jedyną decyzją zmniejszającą deficyt, była decyzja o cięciach wydatków socjalnych państwa. Nikt, ani republikanie, ani demokraci, nie ruszą wydatków na kompleks wojskowo-przemysłowy, choć to dość szybko pozwoliłoby oddalić wizję bankructwa. Wojna w Afganistanie kosztuje 2 miliardy tygodniowo, czyli ponad 100 miliardów rocznie, a okupacja Iraku kosztowała do niedawna miliard dolarów dziennie. Do tego dochodzą zamówienia dla przemysłu zbrojeniowego. Kongresmani i senatorowie nie w przenośni, ale dosłownie siedzą w kieszeni korporacji, które na prowadzeniu wojen zarabiają. W Stanach wszak branie pieniędzy od biznesu odbywa się nie jak w Europie, pod stołem, ale jawnie i w majestacie prawa. Obama nie na darmo miał najdroższą kampanię w historii kraju,. I to nie po to, by teraz tknąć przywileje podatkowe najbogatszych. I nie tknie.

Amerykanie, zwłaszcza biedni Amerykanie,, nie są zbyt buntowniczy, bo za swe niepowodzenia winią siebie i bardzo się ich wstydzą. Kiedy profesor Shipler zapytał kobietę, która miała problem z wyżywieniem swoich dzieci o przyczynę tych niepowodzeń, odpowiedziała: „Bo jestem leniwa”. „Jak to?”, dziwił się profesor, „Wstaje pani codziennie o 3 nad ranem, żeby ciężko pracować w piekarni i uważa się pani za leniwą?” Nie umiała tego wyjaśnić.

Jeśli jednak, a wszystko na to wskazuje, proces ubożenia większości i bezwstydnego, ostentacyjnego bogacenia się elity będzie narastał, a rząd federalny wycofa dotychczasowe wsparcie dla najbiedniejszych, ludzie obudzą się z amerykańskiego snu i tak jak w Ameryce Południowej ruszą na sklepy. Państwo, które w ramach „walki z terroryzmem” dopuściło tortury i już zawiesiło wiele swobód obywatelskich, stanie się jeszcze bardziej policyjne. Na ulice wyjdzie największa prywatna armia świata, firma Blackwater i w imię świętej własności prywatnej zaprowadzi porządek. W końcu już dzisiaj na poligonach tej „zasłużonej” w Iraku armii najemników szkoli się amerykańska policja i wojsko, a bogaci miłośnicy broni palnej przychodzą sobie postrzelać. Zapewnianie bezpieczeństwa stanie się jeszcze lepszym biznesem, przy czym panowanie nad tłumem rodaków będzie łatwiejsze niż radzenie sobie z bojownikami islamu.

Po oddaleniu widma katastrofy lider demokratycznej większości w Senacie oświadczył, że „Ameryka zapewniła sobie możliwość płacenia swoich rachunków, teraz przyszedł czas, aby zapewnić amerykańskim rodzinom możliwość zapłacenia swoich”. Jeśli nie, na ulicach Nowego Jorku i Chicago pojawią się Mad Max i Robocop. Apokaliptyczne wizje postkapitalistycznego świata, które do niedawna były tylko filmową fikcją ziszczą się na ulicach amerykańskich miast, gdzie uzbrojone po zęby, wyposażone w przerażające roboty prywatne siły policyjne będą bronić bogatych przed szturmem biednych. Skoro można było zetrzeć w proch Faludżę to można i którąś z dzielnic Detroit. Przecież wciąż chodzi o to samo, o obronę amerykańskiego stylu życia, gdzie zwycięzca bierze wszystko.

Piotr Ikonowicz


Źródło
Opublikowano: 2013-04-07 16:11:01

Bezrobocie – problem ekonomiczny

Piotr Ikonowicz:


Bezrobocie – problem ekonomiczny

Jeśli przyjąć, że zjawiskiem naturalnym jest bezrobocie na poziomie 3-4 proc. (nie tworzy ono „rezerwowej armii pracy”), to rachunek strat ponoszonych przez gospodarkę w obecnej sytuacji byłby następujący. Stopa bezrobocia wynosi dziś 12 proc., różnica między tym wskaźnikiem, a stopą – nazwijmy ją – naturalną (4 proc.), wyniosłaby 8 proc. W tej różnicy kryje się wielkość niewykorzystanych zasobów pracy. Powstały w ten sposób ubytek niewypracowanego PKB można szacować na 125 mld zł rocznie. Po dodaniu do tego wydatków na zasiłki, szkolenia itp. (ok. 12 mld zł) – otrzymamy kwotę 137 mld zł.

Źródło
Opublikowano: 2012-07-12 09:48:58

Mieczysław Kabaj:

Piotr Ikonowicz:

Mieczysław Kabaj:
W interesie społecznym nie można ludzi bezrobotnych pozostawić bez jakiegokolwiek dochodu. Państwo, władze publiczne, elity polityczne i gospodarcze muszą znać odpowiedź na pytanie − z czego ludzie zdolni do pracy – jeżeli nie mają pracy nie z własnej winy − mają żyć, utrzymać swoje rodziny i więzi społeczne. Jeżeli władze publiczne ignorują tę kwestię, to mogą doprowadzić do zbudowania społeczeństwa zmarginalizowanego, pełnego napięć społecznych, nierówności i patologii.

Źródło
Opublikowano: 2012-07-12 08:54:32

Jeżeli ludzie coraz cieniej przędą to komu się poprawia? Zgadnijcie… Oczywiści

Piotr Ikonowicz:


Jeżeli ludzie coraz cieniej przędą to komu się poprawia? Zgadnijcie… Oczywiście, bankom! Mimo panującego w Europie kryzysu banki w Polsce w zeszłym roku osiągnęły rekordowe wyniki. Tak wynika z raportu za 2011 opublikowanego przez Urząd Komisji Nadzoru Finansowego.

Według KNF w zeszłym roku banki zarobiły rekordowe 15 miliardów 700 milionów złotych. To o ponad 4 miliardy więcej niż w 2010.

Napis na obrazku: „Rząd kłamie, banki kradną, bogaci się śmieją”


Źródło
Opublikowano: 2012-07-11 09:38:38

W 1994 budżet stanowił 50% PKB, w 2012 stanowi zaledwie 20%. To oznacza, że pien

Piotr Ikonowicz:


W 1994 budżet stanowił 50% PKB, w 2012 stanowi zaledwie 20%. To oznacza, że pieniądze tych, którzy się szybko bogacą zostają w ich kieszeni, a państwo ulega stopniowej likwidacji. Likwiduje się też demokrację, bo ona bez budżetu jest niemożliwa. Stajemy się krajem trzeciego świata, a pomysł, że można z tego wyjść każąc społeczeństwu które haruje najdłużej (godzinowo) i najciężej w Europie, pracować aż do śmierci trąci gułagiem
W każdym cywilizowanym, demokratycznym kraju europejskim do systemu emerytalnego dopłaca się z budżetu. U nas jednak nie ma z czego dopłacać, bo budżet zanika.

Źródło
Opublikowano: 2012-06-17 09:47:36

I jeszcze z tego samego wywiadu:

Piotr Ikonowicz:


I jeszcze z tego samego wywiadu:
Kto pańskim zdaniem ma płacić za tych którzy nie płacą czynszu? Jeśli odpowiedz brzmi budżet, to ja mówie ze nie bardzo mam ochotę płacić za innych.

W każdym cywilizowanym kraju podatki służą wspomaganiu tych, którym nie starcza na zapewnienie takich elementarnych potrzeb jak mieszkanie. Pańska ochota nie ma tu nic do rzeczy. W demokracji decyduje większość. A wywalczona przez nas ustawa o ochronie lokatora rozszerza prawo do dodatków mieszkaniowych. Jest teraz tak jak w cywilizowanych krajach Unii Europejskiej. Zdecydowana większość ludzi zalega z czynszem bez własnej winy z powodu biedy wynikającej z błędów pana Balcerowicza, na którego pensję płaci pan – i niestety ja – a wynosi ona 43 tys. nowych złotych.

Źródło
Opublikowano: 2011-10-30 22:36:32

Pamiętajmy, że GMO to największa zaraza jaką chcą nam wcisnąć korporacje zajmują

Piotr Ikonowicz:

Pamiętajmy, że GMO to największa zaraza jaką chcą nam wcisnąć korporacje zajmujące się produkcją żywności:
– rośliny GMO nie dają nasion w drugim pokoleniu i każdego roku ziarno trzeba kupować od producenta, co uzależnia rolników od korporacji i grozi zmową cenową;
– rośliny GMO mogą mieć zgubny wpływ na organizm (badania są utajniane!)
– rośliny GMO są pozbawione walorów smakowych i w dużej części odżywczych.

Źródło
Opublikowano: 2011-04-09 14:27:00