W "Gazecie Wyborczej" jest wywiad z Agatą Bielik-Robson. Wywiad jak wywiad, dla mnie to postać absolutnie nieciekawa, nie znajduję tam niczego wartościowego, inni pewnie znajdą, na tym polegają debata i demokracja. Ogólnie dużo o tym, żeby bronić liberalnej demokracji, że PiS jest zły, no wiadomo. Ale jest tam wątek, który mnie naprawdę wpienia i zarazem pokazuje, że oni nadal nic, zupełnie nic nie rozumieją. Nie, nawet nie o to chodzi. Po prostu nic nie wiedzą o tym, jak wygląda ten kraj. To się notorycznie przejawia w polskiej debacie, że tutejsi komentatorzy po prostu nie wiedzą, jak się tu żyje, nie mówię, że ich samych to musi dotykać, ale oni nie wiedzą nawet ze słyszenia, z obserwacji, z lektur, od rodziny, znajomych, znikąd. Jakby żyli w bańce doskonale odseparowanej od realiów. Wątek leci tak, że ABR zostaje zapytana o "młodą lewicę", krytykuje ją (zupełnie niepotrzebnie, bo ona, lewica, jest do niej, ABR, podobna, niestety), później do tego wątku jest powrót i idzie tak:
"No to jesteśmy w domu. W końcu mówisz jak młoda lewica!
– Nie. Bo polska młoda lewica w ogóle mało kuma i nic nie rozumie z realiów PRL-u. Robotnikom było tak świetnie, było pełne zatrudnienie, wczasy nad morzem, tylko jakoś dziwnym trafem ci sami robotnicy mieli tego wszystkiego szczerze dość. Albo że w każdej wsi był pekaes.
I to wszystko brednie?
– No bo jakie to były autobusy?! Przecież te zdezelowane jelcze prawie nie jeździły!
Jeśli dzisiaj nie jeżdżą w ogóle, to chyba gorzej?
– Ale to jest bzdura! Są nowe busy, są prywatne busiki… Błagam, nie wchodźmy w fantazmaty!".
Jest rok 2019. Temat wykluczenia transportowego nie jest już tabu, jak wtedy, gdy pisaliśmy o nim w "Obywatelu" 15 lat temu i słyszeliśmy, że jesteśmy "młodymi oszołomami", po co komu transport zbiorowy, każdy chce i powinien mieć samochód. Dzisiaj są już fachowe raporty naukowe o całych obszarach, gdzie bez samochodu nie możesz dojechać nigdzie. O tym, że nawet jeśli mnóstwo osób może mieć samochód, to wciąż jest wiele takich bez samochodu, a ci, którzy go mają, są obarczeni wszystkimi tego kosztami – zakupem, naprawami, ubezpieczeniem, tankowaniem itd., czyli państwo przerzuca koszty i obowiązki na każdego z obywateli. Są o tym dziesiątki tekstów i wywiadów w mediach. Są książki popularyzatorskie. Temat jest wręcz modny, wciąż się o nim mówi i pisze. ABR nic o tym nadal nie wie, choć jest komentatorką spraw publicznych, ma świetne wykształcenie, świetną pozycję społeczną, świetny potencjalny dostęp do wiedzy i możliwości jej pozyskania. Jest elitą w sensie takim, jaki dotyczy możliwości posiadania wiedzy i wglądu w rzeczywistość, jakich nie ma mnóstwo ludzi: bo brak im kasy, czasu, możliwości. Oni mogą czegoś nie wiedzieć, ale też ich nikt, niestety, nie pyta o bieg zdarzeń, nikt z nimi nie robi długich wywiadów.
Gdy kończył się PRL, miałem 13 lat, byłem dzieciakiem z prowincji. I nie, żadne jelcze, które "prawie nie jeździły". Całkiem normalne autosany i bardzo częste, regularne i tanie kursy. Wszędzie i o wielu porach. Niemal każda pipidówa, łącznie z wioseczkami liczącymi kilkudziesięciu mieszkańców, miała regularne, całkiem częste kursy autobusów, od wczesnego rana do późnego wieczora. Nie mówiąc o wioskach z kilkuset mieszkańcami, o parotysięcznych miejscowościach gminnych. Można było za grosze jechać do pracy, lekarza, na zakupy, do urzędu, do babci czy kolegi. Iść w ciemno na przystanek, bo zwykle bez bardzo długiego czekania coś jechało tam, gdzie chcieliśmy. Jasne, były jakieś wyjątki terytorialne, czasami jechał stary jelcz, czasami było brudno, czasami się zepsuło (tak jakby dzisiaj przy jeździe autostradą nie spotykało się regularnie zepsutych nowoczesnych aut), a kierowca był chamski. Ale infrastruktura komunikacyjna była jak na realia niezamożnego kraju dobra. Tak było jeszcze do połowy lat 90., gdy już nie byłem dzieckiem, lecz studentem, jeszcze wiele z tego ocalono, pamiętam to z każdych wakacji i ze swojej okolicy.
A co jest teraz? Nowe busy, prywatne busiki? Jeździ głównie stary, poniemiecki, połatany szrot, awaryjny, ciasny, byle jaki. Jasne, na superpopularnych trasach między dużymi miastami jeżdżą gdzieniegdzie nowoczesne, wygodne autobusy. Ale w Polsce B jeździ byle co, czasami takie, że strach wsiadać. I jeździ rzadko. I nie tylko w jakiejś "dziczy", w odludnych terenach, w przywoływanych z tej okazji Bieszczadach. Byle co i byle jak jeździ tu, gdzie mieszkam, w powiatowym mieście na krańcu regionu przemysłowo-wielkomiejskiego. Do większości okolicznych wsi gminnych i mniejszych jest kilka kursów dziennie, do wielu z nich dwa dziennie. Rzadko po godzinie 16-17. Wrócić z pracy z drugiej zmiany do domu w takiej wsi nie ma szans, a to są miejscowości liczące nawet po kilka tysięcy mieszkańców i położone ledwie kilkanaście kilometrów od miasta powiatowego. W soboty i niedziele nie jeździ prawie nic. Do Krakowa, do którego mamy z 70 km, drugiego największego miasta w Polsce, są bodaj cztery kursy autobusu dziennie, trzy z nich to małe busiki, do których nierzadko nie mieszczą się wszyscy chętni (wiem, bo sam to widziałem) i zostają z niczym. W wakacje kursów po okolicy jest jeszcze mniej. Zdarza mi się brać na stopa, gdy wracam z lasu, nastolatków idących do kolegów i koleżanek pieszo kilka kilometrów w jedną stronę do gminnej miejscowości – w XXI wieku w środku Europy te dzieciaki nie mają innej możliwości, jeśli nie zawiozą ich autem rodzice, bo są w pracy czy z innych powodów nie ma ich w domu. To są polskie realia, i to nie w tej najbardziej zaniedbanej i zdewastowanej Polsce B, bo jest wiele okolic w gorszej kondycji.
W roku 2019 polska elita intelektualna nadal tego nie wie. I nie chce się dowiedzieć. I nie ma żadnych, ale to żadnych związków z tym, jak tutaj żyją miliony ludzi, gdy się wyściubi nos z Warszawy, Krakowa i jeszcze kilku aglomeracji. Po co robić z takimi ludźmi wywiady, to ja nie wiem, chyba tylko po to, żeby stale nam przypominać, że oni nic nie wiedzą i niczego nie rozumieją. I żeby dziwić się, że z takim przeciwnikiem PiS ma tylko czterdzieści kilka procent poparcia, a nie z 70.
Źródło
Opublikowano: 2019-10-05 18:17:25