Piotr Ikonowicz – Akademia Nowoczesnego Państwa 1/4

Piotr Ikonowicz:



To jest wykład, który wygłosiłem na prywatnej uczelni w Radomiu. Zawiera w najpełniejszej postaci nasze polityczne przesłanie. Zapraszam do upowszechniania, bo to oświata jest!

https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=bxQafS9AWAc

https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=y0CmvW4ewbE

https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=tTPcE31pi7g

https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=huL0q-vrC8o

https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=bxQafS9AWAc&fbclid=IwAR0pGasCZL4IUdEB0aJ5pEjY2pHrFYD2BHa8af7xlko97hGX-6pH5QlC4C4

Źródło
Opublikowano: 2012-12-29 13:14:59

Trochę ponarzekam. Zamiast skrobać karpia, siedzimy tu sobie z Agatką w naszej s

Piotr Ikonowicz:

Trochę ponarzekam. Zamiast skrobać karpia, siedzimy tu sobie z Agatką w naszej suterenie-biurze. Jest zimno, toaleta nie działa, drukarka się zacina, a my mamy do napisania jeszcze kilka pism procesowych, bo machina wyrzucania ludzi nie zna Świąt, ma swoje żelazne terminy. I wiecie co? Jest super! Uwielbiam to nasze zwariowane życie i równie szalone małżeństwo. Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt! Czyli mówiąc po naszemu: No pasaran!

Źródło
Opublikowano: 2012-12-24 11:08:09

Demokracja wymaga czasu

Piotr Ikonowicz:


Demokracja wymaga czasu
Pracy w Polsce jest za dużo i za mało. Za dużo, bo czas pracy sprawia, że dziewiętnastowieczny postulat 8-godzinnego dnia pracy stał się dziś mrzonką . I za mało, bo w wyniku coraz szerszego stosowania spiżowego prawa płac Dawida Ricardo , podaż nie wytwarza już swojego popytu. A zatem powstała sytuacja, w której po to żeby się utrzymać obywatel, pracownik musi świadczyć pracę w coraz większym wymiarze czasowym. Praca w wydłużonym czasie zmniejsza zapotrzebowanie na nowych pracowników, gdyż już zatrudnieni zmuszeni są do wykonywania pracy, którą wcześniej wykonywało więcej osób. To z kolei powoduje nadpodaż siły roboczej, która jeszcze bardziej obniża cenę pracy i zwiększa „dyspozycyjność” pracowników, którzy w obawie przed redukcją zgadzają się zostawać po godzinach, brać pracę do domu (np. w bankach) a nawet przychodzić w dni ustawowo wolne od pracy. Praktyka ta niekoniecznie wynika z wymogów konkurencji rynkowej i konieczności „zaciskania pasa” celem utrzymania się na rynku. W lutym 2005 r. „Gazeta Wyborcza” tak pisała o rosnących zyskach banków w 2004 r.: „Bank Pekao nie jest wyjątkiem. W ostatnich dniach plejada innych banków pochwaliła się znakomitymi wynikami finansowymi. PKO BP, który niedawno wszedł na giełdę, pokazał aż półtora miliarda całorocznego zysku – najwięcej w historii. Rekord wszech czasów pobił też ING Bank Śląski, piąty największy polski bank. Śląski zarobił na czysto 366 mln zł. Ponad sześciokrotnie wzrosły dochody Banku Millennium (zarobił netto 240 mln zł). To prawdopodobnie jeszcze nie koniec festiwalu wyników. Dziś swoimi osiągnięciami pochwali się BZ WBK, czwarty największy detalista na rynku. Analitycy banku inwestycyjnego CA IB spodziewają się, że całoroczny zysk wielkopolskiego potentata sięgnie 450 mln zł, czyli trzy razy więcej, niż wyniósł zarobek w 2003 r. Giganci rynku finansowego zaskakują wysokimi zyskami, ale świetnie rozwijają się także mniejsze banki. Już wiadomo, że polskie odnogi niemieckiego NordLB, austriackiego Raiffeisena, czy belgijskiego Fortis Banku podwoiły lub nawet potroiły zyski. W tym samym okresie, kiedy zyski banków rosły w rekordowym tempie masowo zwalniano pracowników. „W większości ankietowanych placówek (69,5 proc.) w mijającym roku zmalała liczba pracowników. Nie zmieniła się w co piątej (21 proc.), a wzrosła w co dziesiątej (9,5 proc.). Wzrost zatrudnienia odnotowały najczęściej banki spółdzielcze (24 proc.). Bankowcy szczebla oddziałów spodziewają się dalszej redukcji zatrudnienia w przyszłym roku, bowiem 69,5 proc. przewiduje spadek zatrudnienia w swoich placówkach. Wzrostu zatrudnienia oczekuje jedynie 5,5 proc., a utrzymania do na obecnym poziomie 25 proc.. Spadek zatrudnienia przewiduje 84 proc. placówek banków z przewagą kapitału krajowego, 78 proc. z przewagą kapitału zagranicznego oraz 31 proc. placówek banków spółdzielczych. Według zdecydowanej większości bankowców w ciągu najbliższych dwóch lat liczba miejsc pracy w całym sektorze bankowym zmniejszy się znacznie (54 proc.) lub nieco (34 proc.). Utrzymania obecnej liczby stanowisk pracy spodziewa się 8,5 proc., a zwiększenia 3,5 proc.. Restrukturyzacja zatrudnienia jest, zatem dla większości bankowców nieunikniona. Liczyli się zresztą z nią już wcześniej, bowiem przed dwoma laty ograniczenia liczby miejsc pracy w sektorze bankowym spodziewało się już 82 proc. bankowców. Pozostaje oczywiście pytanie: Dlaczego przy tak niebotycznych zyskach „restrukturyzacja zatrudnienia była dla większości bankowców nieunikniona”? Jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy to chęć dalszego zwiększania zysków. W bankach pogorszyła się obsługa klientów. Pojawiły się coraz dłuższe kolejki, bo obciążeni pracą zwolnionych kolegów pracownicy banków nie byli w stanie nadążyć. Należy do codziennej praktyki w tym sektorze „zabieranie pracy do domu”, choć z pewnością branie dokumentów finansowych klientów poza obręb banku wiąże się z naruszeniem wielu przepisów. I mimo takiego zwiększonego wysiłku, wydłużonego czasu pracy, wzrostu zysków, pracownicy nie odczuli wzrostu wynagrodzeń. „Daje się zaobserwować zastosowanie specyficznych strategii wynagrodzeń ze względu na cechy lokalnego rynku pracy (np. najmniejsze różnice wynagrodzeń wysokiej klasy specjalistów o znacznym potencjale mobilności i największe na stanowiskach w segmentach o cechach rynku pracodawcy)” Innymi słowy, im większe bezrobocie na danym lokalnym rynku pracy tym niższe płace, a wzrost płac notują tylko ci wysoko kwalifikowani fachowcy, którzy odznaczają się mobilnością, czyli posiadają zdolność porównywania ofert i możliwość zmiany miejsca zamieszkania, co jest cechą osób o wyższym statusie materialnym. Cytowany tu profesor Szambelańczyk zwraca też uwagę na powszechne „przedkładanie zarządzania przez cele wiążącego dochody pracowników ze stopniem realizacji celów nad metody wartościowania pracy jako metody ustalania wynagrodzeń opartej przede wszystkich na doświadczeniu organizacyjnym”. W sytuacji, kiedy dużą część zwolniono, a obowiązki zwolnionych powierzono tym, którzy pozostali, przyjęcie akordu za podstawę wynagradzania wydaje się logiczną i jedyną metodą utrzymania banku w ruchu.
Przyczyny, dla których niżej opłacani pracownicy rzadziej zmieniają pracę jest słabsza orientacja w realiach płacowych na rynku pracy: „By funkcjonowały prawa ekonomii, „gracze” muszą być poinformowani, jakie mają możliwości. (…) .. zamożni ludzie poszukujący pracy uważnie studiują pakiety płac i dodatkowych korzyści oferowane przez potencjalnych pracodawców, oglądają w telewizji wiadomości gospodarcze, by się dowiedzieć, czy złożona im propozycja nie odbiega od ofert w innych regionach lub dziedzinach, i prawdopodobnie nieco się targują, zanim decydują się podjąć pracę. Nie ma jednak palmtopów, kanałów telewizji kablowej ani witryn internetowych, które służyłyby radą kobiecie poszukującej nisko opłacanej pracy. Może się ona jedynie kierować wywieszkami „zatrudnimy” i ogłoszeniami, a większość z nich wstydliwie nie podaje liczb.”
Co drugi ankietowany przez CBOS deklaruje, że dla polepszenia swojej sytuacji materialnej więcej pracuje, bierze dodatkowe zlecenia, podejmuje pracę sezonową. Bijemy rekord świata w pracy po godzinach pracy! – pisze Wprost. – W taki sposób powiększa swe dochody już, co czwarty zatrudniony na etacie Polak! Według badań CBOS, w 1993 r. dodatkową pracę zarobkową podjęło 12 proc. Polaków, w 2003 r. – już 26 proc. W USA i Kanadzie do pensji dorabia 10 proc. zatrudnionych, we Francji – 4 proc., w Niemczech – 3 proc., a w Hiszpanii i we Włoszech – zaledwie ok. 2 proc. Irlandzka Agencja Pracy w raporcie z końca października 2003 r. stwierdziła na podstawie własnych badań, że 20 proc. zatrudnionych Polaków pracuje – licząc łącznie z dodatkowym zarobkowaniem – ponad 60 godzin tygodniowo. W Czechach takie osoby stanowią 8 proc. zatrudnionych, na Węgrzech – 10 proc., a krajach Unii – tylko 6 proc. Liberalne media utrzymują, ze zjawisko to wynika „z chęci poprawienia swojej sytuacji materialnej”. Doświadczenie i badania nad motywacją podejmowania dodatkowej pracy wskazują jednak częściej na zwykłą ekonomiczną konieczność, niż chęć podniesienia standardu życia. Nie jesteśmy radosnymi pracoholikami, których rozpiera energia i zapał do pracy, tylko zapracowującymi się na śmierć biedakami, którym, gdyby nie dodatkowa praca nie starczałoby do pierwszego. Zapewne gdyby nie konieczność pozostawania w pierwszej pracy dłużej niż wynika to z norm kodeksu pracy odsetek podejmujących dodatkowe zatrudnienie byłby jeszcze wyższy. Zwłaszcza, że te dodatkowe godziny opłacane są zwykle niezgodnie z prawem pracy, tak jak te przepracowane w regulaminowym czasie pracy, albo wcale.
Ten reżim czasowy w zatrudnieniu powoduje, że znakomita większość polskiego społeczeństwa ma kłopoty ze znalezieniem czasu na wypoczynek, a czas poza praca służy głównie odzyskaniu sił do dalszej pracy. Ma to fatalny wpływ na życie rodzinne, powoduje zaniedbywanie wychowawcze dzieci, zrywanie więzi między małżonkami, domownikami. W uboższych rodzinach dylemat jest prosty: nisko wynagradzani pracujący rodzice mogą albo większość czasu spędzać w pracy i zapewnić dzieciom podstawowe warunki egzystencji, albo rezygnując z takiej wyniszczającej walki o byt poświęcić im więcej czasu, godząc się na to, ze wiele podstawowych potrzeb materialnych pozostanie nie zaspokojonych. Mówiąc prościej mogą dzieci albo zagłodzić albo zaniedbać. Brak ustawowej minimalnej stawki godzinowej, która istnieje np. w Anglii czy USA, powoduje, że wiele więcej nisko opłacanych godzin pracy trzeba przepracować, żeby utrzymać rodzinę. Instytucja stawki godzinowej obok ustawowej płacy minimalnej nabiera tym większego znaczenia im więcej osób pracuje u nas bez umowy lub w oparciu o tzw. śmieciowe umowy o pracę (cywilnoprawne). Sytuacja braku czasu na prywatne życie poza pracą dotyczy również tej części społeczeństwa, której status materialny jest stosunkowo wysoki. Tu najważniejszym czynnikiem jest napędzany przez reklamy i pracodawców wyścig szczurów, pęd do realizacji szczęścia poprzez maksymalizację konsumpcji. W takich rodzinach dzieci mają wszystko, oprócz rodziców. I nie zauważane przez tych, którzy nie mieli szans zobaczyć jak dorastają, nie zauważą, kiedy staruszkowie będą się starzeć. I też zapewnią im wszystko, luksusowe domy dla starców.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że Polacy, a zwłaszcza Polki nie znajdują czasu ani siły na aktywność obywatelską, stowarzyszeniową, związkową, polityczną. We Francji jest około 800 000 stowarzyszeń i co roku powstaje 60 000 nowych. W Polsce ruch stowarzyszeniowy właściwie nie istnieje. W debacie publicznej urzędowym „chłopcem do bicia” są prezesi odziedziczonych po okresie Polski Ludowej spółdzielni mieszkaniowych. Krytyka poczynań władz spółdzielczych jest jak najbardziej słuszna, tyle tylko, że prawo spółdzielcze i statuty spółdzielni są formalnie jak najbardziej demokratyczne i gdyby ludzie mieli czas i siłę by uczestniczyć w zebraniach grup członkowskich oraz Walnych Zgromadzeniach, samowolę prezesów dałoby się ukrócić. Można oczywiście snuć rozważania nad tradycjami, postawami, poglądami społeczeństwa, które nie sięga po dostępne instrumenty współdecydowania o własnym losie. Jednak obecność na tego typu zebraniach w przeważającej mierze ludzi starych, nie aktywnych na rynku pracy jest dowodem na to, że takie rozmyślania są bezprzedmiotowe, ludzie młodzi i w średnim wieku są zbyt zaabsorbowani walką o byt, aby móc uczestniczyć w demokracji.
To samo dotyczy demokracji na szczeblu lokalnym. Dość nagminna reelekcja wybieranych w wyborach powszechnych wójtów, burmistrzów, prezydentów miast jest wynikiem braku społeczeństwa obywatelskiego. Ośrodek władzy jest w dużej mierze jedynym ośrodkiem opiniotwórczym i nawet politycy samorządowi działający w oczywisty sposób na szkodę danej społeczności mogą liczyć na wybór i to nierzadko w pierwszej turze wyborów. A przecież tam gdzie jednak udaje się zawiązać jakąś organizacje społeczną patrząca władzy na ręce w niewielkich stosunkowo społecznościach wpływanie na werdykt wyborczy i zachowanie władzy jest stosunkowo najłatwiejsze. A gdzie się udaje? Tam gdzie ludzie mają dość dobrą pozycję zawodową i materialną by znaleźć czas wolny na rekreację i działalność społeczną. Takim przykładem jest warszawski Ursynów. Ursynów to wielka 300-tysięczna, nowoczesna dzielnica, która już w okresie gierkowskim skupiała ówczesne elity, ludzi aparatu władzy i inteligencję. Ursynów to dzielnica gdzie w weekend aż roi się od ludzi zażywających czynnego wypoczynku na rowerach. Wygrało tam stowarzyszenie Nasz Ursynów i zdołało odsunąć od władzy faworyzowaną Platformę Obywatelską, na którą w ostatnich wyborach parlamentarnych chciało głosować tak wielu wyborców, że trzeba było dowozić dodatkowe karty do głosowania. Przypadek Ursynowa jest wyjątkowy, bo to dzielnica będąca enklawą zamożności. Pokazuje jednak dobitnie, że demokracja zaczyna działać tam gdzie ludzie nie muszą zaharowywać się na śmierć i mają czas na społeczną i polityczną aktywność.


Źródło
Opublikowano: 2012-12-21 10:00:23

Dziel i rządź, czyli konflikty zastępcze

Piotr Ikonowicz:


Dziel i rządź, czyli konflikty zastępcze

Drugim sposobem kanalizowania niezadowolenia społecznego jest eksploatowanie konfliktów zastępczych. Przez długi okres po 1989 r. był to konflikt historyczny zwolenników „Solidarności” i komuchów, czyli ludzi identyfikujących się z poprzednim systemem. Z punktu widzenia interesów świata pracy konflikt ten był konfliktem całkowicie sztucznym, choć chętnie podtrzymywanym przez elity. Zarówno bowiem elity obozu Solidarności jak i te z PZPR zawarły przy okrągłym stole kompromis kontynuowany w Sejmie „kontraktowym”, który działał na szkodę pracowników niezależnie od ich afiliacji związkowej. Prywatyzacja, przyspieszana mechanizmem ograniczenia wzrostu wynagrodzeń w przedsiębiorstwach państwowych (tzw. popiwek – podatek od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń) uderzały w załogi pracownicze, zmuszając je do zgody na prywatyzację, która oznaczała przede wszystkim zwolnienia grupowe i ogólnie wzrost bezrobocia oraz zmniejszenie siły nabywczej wynagrodzeń. Każdy z partnerów tego kompromisu mógł po prostu winą za wspólny skok na kasę obarczyć drugą stronę konfliktu wołając „łapaj złodzieja” , aby wymigać się od odpowiedzialności przed własnym zapleczem wyborczym.
Dziś, kiedy z racji upływu czasu tamten konflikt wygasa, zastąpiono go nowym, również zastępczym, na Polskę nowoczesną, europejską i zacofaną, moherową, klerykalną, na wierzących i nie wierzących. Te sztuczne konflikty mają zawładnąć do tego stopnia zbiorową wyobraźnią by nie pojawiły się w debacie publicznej sprawy najważniejsze, decydujące o stratyfikacji społecznej, społecznym podziale pracy i dystrybucji dochodu narodowego. Żaden z głównych aktorów sceny politycznej,. Żadna z pięciu obecnych w Parlamencie partii nie podważa milczącego konsensusu w ramach, którego w debacie porusza się kwestie drugorzędne, odsuwając zasadnicze na dalszy plan. Bo w tych zasadniczych sprawach partie te są niemal jednomyślne.
Zamieszanie w ludzkich głowach jest już dziś tak wielkie, że coraz większy posłuch znajdują nawoływania do jedności sił politycznych dla dobra kraju. Wrażenie powszechnego konfliktu i nieustających kłótni każe ludziom upatrywać przyczyny ich trudnej sytuacji raczej w sporach niż w faktycznej jednomyślności klasy politycznej, która pod osłoną sztucznych utarczek wspólnie służy interesom grup uprzywilejowanych tym, którzy mają przeciw tym, którzy nie mają. Hałaśliwy, oparty na brutalnej retoryce styl uprawiania polityki, gdzie rzeczowa dyskusja jest nie do pomyślenia, sprawia, że politycy są obiektem największej niechęci ze strony opinii publicznej, a nie ich mocodawcy, korporacje i przedsiębiorcy, którzy dzięki tak ukształtowanemu systemowi politycznemu mogą zawsze liczyć na tanią i zdyscyplinowaną siłę roboczą.


Źródło
Opublikowano: 2012-12-21 09:42:23

Dlaczego się nie buntujemy?

Piotr Ikonowicz:


Dlaczego się nie buntujemy?

Cytowana tu już „Diagnoza społeczna 2009” jest podwójnie pouczająca. Po pierwsze dlatego, że ujawnia wiele ciekawych faktów i danych statystycznych, po drugie, bo przedstawia je w sposób wiele mówiący o sterowaniu świadomością społeczną. Dowiadujemy się z niej, że „Jednoznaczna ocena reform w Polsce po 1989 r. jest dla badanych zadaniem niewiele mniej trudnym niż kilkanaście lat temu – nie może się na nią zdecydować 51 proc. Badanych (w 1997 r. 60%). Wśród badanych, którzy dokonali oceny reform, pogląd, że reformy się nie udały, dominuje (36%) nad poglądem, że się udały (12,5%)”. I dalej czytamy: „pozytywne oceny reform spotyka się częściej w wielkich miastach, wśród ludzi z wyższym wykształceniem. Na niższych szczeblach drabiny społecznej wyraźnie rośnie udział tych, którzy oceniają reformy jako nieudane lub nie potrafią ocenić.

Te reformy to synonim transformacji ustrojowej. Za udane uważa je zaledwie 12,5% badanych. Za nieudane trzy razy więcej. Jednak pierwsze zdanie, które wprowadza nas mówi, że „ludzie mają trudności z oceną, a nie, że więcej jest jej (trzy razy) przeciwników niż zwolenników”. Informacja, że popierają je ludzie z dużych miast i wykształceni sugeruje, że ci mądrzejsi, lepsi są „za”. Ludzi, którzy nie mają zdania jest więcej wśród tych, którym się nie powiodło.

Można zaryzykować tezę, że większość z tych 51%, które odpowiadają, że nie potrafią ocenić czy reformy się udały, to ludzie, którzy nie radzą sobie z dysonansem poznawczym między urzędowym optymizmem a trudnościami życia codziennego w nowym systemie. Nauczeni identyfikować się z tymi, którzy wygrali w głębi duszy wiedzą jednak, że oni do wygranych nie należą.

Może jednak wciąż zdumiewać, że skoro większość źle ocenia reformy, połowa wstrzymuje się od głosu, a tylko znikoma mniejszość ocenia je dobrze są one wciąż kontynuowane bez głębszej dyskusji publicznej, co do ich treści i głównych kierunków oraz skutków społecznych. Zwolennicy reform w ich obecnym neoliberalnym kształcie, mający w opinii publicznej zaledwie 12,5% regularnie zdobywają zdecydowaną większość parlamentarną.
Dlaczego więc ludzie się nie zbuntują? Nie wyjdą na ulicę? Albo chociaż wyraźnie nie zaprotestują? Dlaczego społeczeństwo siedzi cicho, skoro ma inne zdanie na temat reform niż elity?


Źródło
Opublikowano: 2012-12-21 09:16:57

Każdemu to, na co zasłużył

Piotr Ikonowicz:


Każdemu to, na co zasłużył

Niewątpliwym zaprzeczeniem dla tej wizji jest istnienie i fizyczna obecność ludzi wykluczonych, biednych, bezrobotnych, bezdomnych. Tym gorzej zatem dla nich. Oni są „niesłuszni”, bo zakłócają spójną wizję niekończącego się wzrostu i postępu. Stąd piętnowanie tych, którzy przegrali. Ludzie wyeksmitowani, stają się niechcianymi sąsiadami. Ludzie bezrobotni zostają nierobami, ludzie niedojadający i nie potrafiący wyżywić swoich dzieci, patologią. To zręczne zamienianie skutku z przyczyną, jest tym łatwiejsze, że biedacy budzą lęk w tych, którzy jeszcze utrzymują się na powierzchni, a od lęku już tylko krok do wrogości. Co chwila słyszy się o bestialstwach popełnianych na bezdomnych. Kilka lat temu grupa gimnazjalistów w Głogowie zadeptała na śmierć bezdomnego. Takie akty to nie przypadek, tylko wynik etyki naszych czasów, gdzie „Silniejszy wygrywa”. „Kto zada pierwszy cios, przeżyje”. Dopóki jesteś silny możesz uniknąć kary, niezależnie od tego, co zrobisz słabszemu”. Fakt, iż pozbawienie ofiar człowieczeństwa dehumanizuje sprawców, bagatelizuje się jako mało istotny, jeżeli w ogóle się go dostrzega. Liczy się tylko to by dostać się na szczyt i na nim pozostać.” Brzmi znajomo? A przecież Bauman nie pisze tu o Polsce roku 2010, tylko o holokauście. W świecie skomercjalizowanym brak szacunku dla drugiego człowieka otwiera drogę okrucieństwu, z jakim uczniowie nagminnie znęcają się nad nauczycielami. Nauczyciel wprawdzie więcej wie od uczniów, więc teoretycznie nie jest stroną słabszą, ale wystarczy, że mało zarabia, aby był godzien pogardy. Liczy się, bowiem nie wiedza, lecz status majątkowy. Nisko uposażony nauczyciel należy do tych, którzy przegrali, a z przegranymi młodzież ani myśli się utożsamiać czy choćby solidaryzować.

Chcąc wyjaśnić zjawisko wykluczenia społecznego we współczesnym zglobalizowanym świecie Bauman wyjaśnia mechanizm deprecjonowania ofiar przed ich skrzywdzeniem na przykładzie zagłady Żydów: „zanim zamknięto w gettach Żydów niemieckich oraz tych pochodzących z innych krajów okupowanej przez nazistów Europy (a także Romów i Sinti), zanim ich wywieziono do obozów śmierci, rozstrzelano lub zagazowano, zostali uznani za zbiorowego homo sacer – kategorie ludzi, których życie pozbawione jest jakiejkolwiek faktycznej wartości i których wymordowanie nie pociąga za sobą jakichkolwiek moralnych konsekwencji oraz nie podlega karze. Zgodnie z nazistowską wizją Neue Ordnung byli unwertes Leben – niegodni aby żyć ..”

Obecność ludzi „zbędnych”, niezaradnych, wyrzuconych poza nawias życia społeczno-gospodarczego i publicznego zadaje kłam tezie o końcu historii, o osiągnięciu przez Polskę i inne kraje bloku wschodniego optymalnego, najlepszego z możliwych systemu opartego na demokracji i gospodarce rynkowej. Dlatego cała machina propagandowa pro systemowych partii politycznych, system edukacyjny, media głównego nurtu prześcigają się w piętnowaniu ofiar wpisanego w koncepcję neoliberalną darwinizmu społecznego, w którym właśnie nierówności społeczne przedstawiane są jako motor postępu: „Istnienie nielicznych bardzo bogatych jednostek jest niezbędne dla finansowania postępu, który uczyni bogatszymi pozostałych, zatem nierówności tych nie da się usunąć bez szkody dla postępu.” Kiedy jednak tak się nie dzieje, kiedy efektem nierówności jest powstawanie ludzi-odpadów, to pojawia się z zastanawiającą regularnością pomysł izolowania ich od „zdrowej” reszty społeczeństwa. Stąd tworzenie osiedli kontenerowych dla eksmitowanych. Przy czym największy opór społeczny bierze się nie z solidarności czy moralnego oburzenia na takie traktowanie ludzi, ale z obawy przed niepożądanym sąsiedztwem osób, które z chwilą złego potraktowania przez władze publiczne podlegają stygmatyzacji i stają się niepożądanymi sąsiadami. Dlatego w Gdańsku takie osiedle postanowiono zlokalizować jakże symbolicznie, obok wysypiska śmieci. Uzasadniając decyzję o budowie osiedla kontenerowego dla eksmitowanych obok wysypiska śmieci wiceprezydent Gdańska Maciej Lisicki „przytoczył list mieszkanki Gdańska, w którym skarżyła się ona na „libacje”, „orgie seksualne”, „wybijanie szyb na klatce schodowej” i „niezamykanie drzwi wejściowych zimą”. W Bytomiu zaplanowano, że osiedle kontenerowe dla eksmitowanych będzie ogrodzone i monitorowane przez specjalnie tam otwarty posterunek policji.

Loic Wacquant nazywa takie osiedla „hipergettami”. Opisując amerykańskie czarne getta Wacquat zauważa, iż coraz bardziej zbliżają się one do modelu „Goffmanowskich instytucji totalnych”: Budynki komunalne, które przypominają kompleksy więzienne, nowe „osiedla” ogrodzone i strzeżone z zewnątrz przez wzmocnione patrole policji dokonujące szczegółowych kontroli” .

Ciekawe, że czynnik rasowy, tak istotny w USA czy np. Francji traci na znaczeniu i głównym kryterium wykluczenia staje się status majątkowy. W kultowym filmie Quentina Tarantino „Pulp fiction” czarny gangster zwraca się do swoich białych pomagierów per „czarnuchu” czym podkreśla ich niższą pozycję przestępczej hierarchii. Dla bohatera innego filmu, młodego włoskiego rasisty czarne gwiazdy pop kultury i sportu nie są czarnuchami, bo odnieśli sukces. W Polsce, kraju niezwykle jednolitym etnicznie rodzi się nowy rasizm, nowa ksenofobia, powstają nowe getta dla biednych, ale mechanizm deprecjacji, izolacji i dyskryminacji jest bardzo podobny. Osoby zagrożone eksmisją bardzo często wyrażają obawę, że będą musiały zamieszkać w okolicy pełnej lumpów, pijaków, łobuzów. Ta obawa bywa większa niż strach przed znalezieniem się w sub standardowych warunkach mieszkaniowych. Sam fakt, że kogoś wyeksmitowano tak bardzo stygmatyzuje, że biedni boją się biednych, których nauczono ich uważać za „patologię”. Wyobrażenie to jest o tyle niesłuszne, że jak wynika z „Diagnozy społecznej na rok 2009” przygotowanej pod kierunkiem profesora Janusza Czapińskiego, 46% Polaków ma kłopoty z płaceniem czynszu, a więc eksmisja grozi niemal, co drugiej rodzinie. Zwykle więc chodzi raczej o biednych niż „odrażających, brudnych, złych”. Bardzo interesująco pisze o fałszywej świadomości grup społecznie pokrzywdzonych Jarosław Klebaniuk: „Zdrowy rozsądek podpowiada, niektóre teorie zaś argumentują (teoria tożsamości społecznej, teoria dominacji społecznej), że system oparty na niesprawiedliwych różnicach w zamożności i dochodach, powinien być w największym stopniu kontestowany przez tych, którzy przez ten system są najbardziej pokrzywdzeni. Tymczasem liczne dane empiryczne wskazują na to, że jest wręcz odwrotnie. Redukcja dysonansu poznawczego (pomiędzy „jestem biedny” a „nie zasłużyłem na to”) wymaga przyjęcia takich idei, które pozwolą w spokoju znosić własną niedolę. Nic więc dziwnego, że choć republikańska polityka podatkowa w Stanach Zjednoczonych służy zaledwie jednemu procentowi najbogatszych, znajduje poparcie szerokich rzesz najbiedniejszych, którzy sprzeciwiają się redystrybucji czy w ogóle bardziej egalitarnym rozwiązaniom, akceptują negatywne stereotypy własnej grupy i przypisane im role społeczne. Wtedy, gdy indywidualne i grupowe interesy i potrzeby nie są zbyt wyraziste i zbyt silne, członkowie grup upośledzonych przejawiają nawet silniejsze poparcie dla systemu społecznego i władz, niż członkowie grup uprzywilejowanych.”

Po to by dowieść tezy, że niepowodzenia życiowe są wynikiem braku starań, trzeba tak przedstawiać sytuację materialną społeczeństwa, aby zjawisko biedy i wykluczenia miało charakter marginalny. Na zajęciach w liceach z podstaw przedsiębiorczości, tłumaczy się uczniom, że bezrobotni to są ludzie, którym się nie chce pracować. Taka teza, mimo iż przeczy obiektywnemu zjawisku ekonomicznemu, jakim jest bezrobocie strukturalne, które ma charakter trwały i utrzymuje się w Polsce od początku transformacji ustrojowej na wysokim poziomie. Potęguje to strach nie tylko przed niepowodzeniem, ale i związaną z tym stygmatyzacją, która jest wykluczeniem w warstwie emocjonalnej i psychicznej. Stąd bardzo często prezentuje się stan społeczeństwa na podstawie nastrojów, czyli subiektywnej oceny respondentów. Ocena ta jest zazwyczaj przesadnie optymistyczna, jako że nawet w anonimowych badaniach ludzie mają tendencję do przedstawiania swojej sytuacji jako lepszej niż jest w rzeczywistości.

Powszechna jest praktyka zaniżania danych o bezrobociu, poprzez czyszczenie kartotek, czyli tworzenie osobom pozostającym bez pracy barier w pozostawaniu w rejestrze i korzystaniu z najważniejszej związanej z tym korzyści, jaką jest ubezpieczenie zdrowotne. Ponieważ prawie 90% bezrobotnych nie ma prawa do zasiłku, muszą oni podejmować dorywcze prace w sektorze nieformalnym, co koliduje często z obowiązkiem stawiania się w urzędzie pracy. Taka nieobecność powoduje automatyczne skreślenie z rejestru i cudowne obniżenie stopy bezrobocia.

Istnieje też tendencja do manipulowania statystyką. Bardzo często podaje się do wiadomości publicznej wartość średniej krajowej płacy, którą otrzymuje stosunkowo niewielu zatrudnionych (która w 2010 r wyniosła 3165 zł), podczas gdy unika się podawania płacy najczęściej otrzymywanej wynoszącej zaledwie 1530 zł.

Również tzw. próg ubóstwa ustala się na poziomie, który sprawia, że objętych tym zjawiskiem jest nieco ponad 3% społeczeństwa, podczas gdy z wyników badań ogłaszanych przez Eurostat wynika, że 30% polskich dzieci cierpi z powodu niedożywienia.

Wszystkie te zabiegi mają sprawić, że ludzie dotknięci ubóstwem i związanym z tym wykluczeniem będą się czuć winni swego położenia, gdyż „poza tym jest wszędzie normalnie”. Jednocześnie bieda staje się rodzajem grzechu, przewinienia i wymaga nie wsparcia tylko kroków wychowawczych ze strony władz publicznych i lepiej sytuowanych obywateli. Kiedy w Mińsku Mazowieckim zawaliła się ściana domu, administratorka budynku wyjaśniała, że już dawno wyeksmitowałaby nie płacących regularnie czynszów zajmujących ów budynek lokatorów, ale nie może tego uczynić, bo eksmisja jest „za karę” a w Mińsku gorszych warunków już nie ma. Ludzie, którzy tracą dach nad głową są zmuszeni korzystać z różnego rodzaju schronisk i przytułków, które również stawiają przed sobą cele „edukacyjne” jeśli nie wręcz „resocjalizacyjne”. W praktyce oznacza to wprowadzenie pół więziennych regulaminów, konieczność proszenia o pozwolenie wyjścia i obowiązek powrotu przed określoną godziną pod groźbą utraty miejsca. Osobom takim odbiera się otrzymywane świadczenia społeczne a do wielu z nich osoby nie otrzymujące takich świadczeń nie są przyjmowane. Mimo to powszechna jest praktyka zmuszania do świadczenia nieodpłatnej pracy. Wszystko to nie pozostawia osobie będącej obiektem takiej „pomocy” na szukanie dróg wyjścia z sytuacji wykluczenia, podjęcie pracy czy ułożenia sobie życia w nowych związkach.

Przekaz medialny utrwala stereotypy dotyczące ludzi bezrobotnych, biednych, samotnych matek, związków pozamałżeńskich. W polskich mediach pełno jest informacji o pijanych, nigdzie nie pracujących konkubentach biegających w pijackim szale z siekierą i mordem w oczach. Natomiast słowa konkubent, konkubina ani razu nie jest wymienione w kodeksie cywilnym, co najbardziej układnym parom prowadzącym wzorowy żywot utrudnia korzystanie z praw cywilnych, np. po śmierci jednego z partnerów.

Pracownicy socjalni są trenowani, szkoleni w obojętności i dystansowaniu się od swych podopiecznych. Jest to po części podyktowane skromnością środków przeznaczanych na pomoc społeczną, ale w o wiele większej mierze wynika z doktrynalnej zasady, że pomoc społeczna jest niemal gorsza od alkoholu, tytoniu czy narkotyków, bo uzależnia osoby ją otrzymujące. Ta absurdalna teoria każe abstrahować od niskich płac, głodowych świadczeń emerytalnych i rentowych, bezrobocia, gdyż winy za niewydolność gospodarstwa domowego i jego niemożność zbilansowania dochodów i wydatków należy szukać w tych, którzy doświadczają biedy, a nie w tych, którzy tę biedę powodują, czy obiektywnych warunkach makro-ekonomicznych. Coraz częściej zdarza się, że z powodu niemożności zapewnienia dzieciom podstawowych warunków egzystencji takich jak energia elektryczna, regularne posiłki, właściwa do pory roku odzież rodzina jest karana odebraniem władzy rodzicielskiej rodzicom i skierowaniem dzieci do domów dziecka czy adopcji. Rozwiązanie to okazuje się o wiele bardziej kosztowne niż udzielenie wsparcia rodzinie borykającej się problemami, ale zgodne z zasadą, że biedni są winni i powinni za to ponieść karę. Przy okazji ofiarami padają dzieci, które nawet na gruncie tej doktryny nie sposób o coś oskarżyć.


Źródło
Opublikowano: 2012-12-21 09:11:04

Strach jako instrument panowania nad większością

Piotr Ikonowicz:


Strach jako instrument panowania nad większością

Świat, w którym żyjemy to trudny do ogarnięcia chaos. Jedyną jego stałą cechą jest brak stałości. W tej sytuacji emerytura stała się fetyszem. Jest synonimem stabilizacji, do której tęsknią nawet stosunkowo młodzi jeszcze ludzie. W wielu środowiskach gdzie poziom bezrobocia jest wysoki od dziesięcioleci, emeryt jest kimś, jest postacią godną zazdrości, bo tylko on osiąga stały, a nie dorywczy dochód, którego nie utraci do końca życia. Ma też dużo wolnego czasu, co dla ludzi pracujących najdłużej w wymiarze godzinowym w Europie jest niedostępnym luksusem. Marzenie o jak najszybszej emeryturze to marzenie o przyjemnościach, których ludzie pracy systematycznie muszą sobie odmawiać. Za wędkowaniem, chodzeniem po lesie, uprawianiem sportu, kontaktami towarzyskimi. Ich skromny dochód może też być racjonalniej wydawany, bo mają czas na długie peregrynacje po różnych sieciach sklepów w poszukiwaniu najtańszej i najlepszej oferty. W okresie PRL emeryci spędzali ten czas na wystawaniu w kolejkach po deficytowe towary. Dziś ganiają po mieście w poszukiwaniu towarów dostępnych cenowo. Nic więc dziwnego, ludzie goniący za zarobkiem, żeby się w ogóle utrzymać i utrzymać swe rodziny, wykształcić dzieci, leczyć chorych, płacić rachunki, cierpiący nieustający lęk przed zwolnieniem z pracy marzą o emeryturze. O spokoju i poczuciu elementarnego bezpieczeństwa.

Tęsknota za wycofaniem się z wyścigu szczurów wynika przede wszystkim z realistycznej konstatacji, że tylko nieliczni wygrywają, a system nie oferuje czytelnych ścieżek społecznego awansu. Stres i niepokój dodatkowo potęguje mechanizm zadłużenia gospodarstw domowych, które nie mogąc się na bieżąco bilansować, zadłużają się coraz bardziej. Nawet ci, którym bieżące dochody wystarczają na życie zadłużają się celem zaspokojenia tak elementarnej potrzeby jak dach nad głową. Brzemię długów potęguje strach przed zwolnieniem z pracy i gotowość do ograniczenia oczekiwań płacowych. To z kolei sprawia, że zarabiają zbyt mało i muszą się dalej zadłużać. Jedynym ukojeniem, wynagrodzeniem za te męczarnie wydaje się konsumpcja, nabywanie coraz to nowych rzeczy, co jednak dodatkowo pogrąża ludzi w otchłani strachu i niepewności. Wbrew propagandowym zapewnieniom społeczeństwo polskie nie jest wcale roszczeniowe, a jego jedynym, jakże skromnym roszczeniem jest roszczenie elementarnego bezpieczeństwa i stabilizacji. Ich największym marzeniem, jak wynika z badań nie jest olśniewająca kariera, tylko udane życie rodzinne..

W państwach starej Unii względne poczucie bezpieczeństwa zaspokaja jeszcze w jakiejś mierze polityka społeczna. W Polsce, szczególnie dla ludzi młodych jedyną dostępną furtką umożliwiająca ucieczkę przed trwałym wykluczeniem społecznym jest migracja zarobkowa. Jednak obecny kryzys gospodarczy i ograniczanie opiekuńczej roli państwa w UE ogranicza znacznie możliwość skorzystania z tego rozwiązania kolejnym chętnym, a i wielu wraca z Zachodu z podwiniętym ogonem.

Człowiek przerażony instynktownie szuka jakiegoś oparcia, autorytetu. Człowiek zdezorientowany potrzebuje jakiegoś spójnego wyjaśnienia otaczającej go rzeczywistości. Odpowiedź, którą otrzymuje na swoje pytania i wątpliwości wprawdzie w oczywisty sposób przeczy rzeczywistości, ale ma jedną kapitalną zaletę. Jest uspokajająca. Wyjaśnienie neoliberalne nie jest wprawdzie spójne z rzeczywistością, ale jest jedyną obecną w przestrzeni publicznej spójną wizją świata. Ważną częścią tego wyjaśnienia jest jego wyłączność i bezalternatywność. To nic, że koszty utrzymania rosną szybciej niż dochody większości gospodarstw domowych, skoro wiadomo, że mechanizm rynkowej konkurencji wkrótce doprowadzi do obniżenia cen. Jednostkowa, indywidualistyczna, skrajnie egoistyczna wizja rzeczywistości nie pozwala dostrzegać powiązania między zjawiskami ekonomicznymi i społecznymi, a ich dostrzeżenie byłoby z pewnością bardzo niepokojące. Jednostka dowiadując się, że konkurujący ze sobą producenci będą cięli koszty w tym przede wszystkim koszty płac cieszy się, że taniej kupi i zupełnie nie zauważa, że w ten sam sposób będzie musiał zmuszony wymogami konkurencji, postąpić jego własny szef, przez co jego własna siła nabywcza i tak ulegnie obniżeniu. Kiedy banki tną koszty obniżając zatrudnienie widzi w tym objaw ekonomicznej racjonalności choć zamiast spadku oprocentowania jego kredytu, rośnie czas, który musi odstać w kolejce gdzie duża część okienek świeci pustkami. Między komunikatem o wyższym wskaźniku optymizmu inwestorów, którzy zwiększyli zyski, bo firmy giełdowe dokonały zwolnień grupowych tnąc koszty, a komunikatem o obniżonym wskaźniku optymizmu konsumentów, którzy zdziesiątkowani tymi redukcjami osłabli w zapale do zakupów też nikt nie może znaleźć związku, bo każde z tych zjawisk rozpatruje się oddzielnie. Tak więc im taniej producenci wytwarzają tym taniej konsumenci będą mogli kupić, a opinia publiczna to „kupuje” jak gdyby po to by zostać konsumentem nie trzeba było gdzieś pracować i być ofiarą racjonalizacji zatrudnienia i cięć płacowych dokonywanych „dla dobra konsumenta.”
Takie zjawiska jak oligopolistyczna zmowa cenowa nie są w ogóle komentowane, a to czego nie ma w mediach nie istnieje. Podobnie nikt nie kwestionuje tzw. outsourcingu, który teoretycznie ma zmniejszać koszty funkcjonowania firmy, a w istocie często te koszty powiększa, bo jego główną przyczyną jest dążenie do likwidacji stałej załogi pracującej na normalnych etatach, na rzecz pracowników o niepewnej pozycji podpisujących periodycznie umowy śmieciowe. Celem nie jest zmniejszenie kosztów, lecz zdyscyplinowanie siły roboczej. Ludzie, którzy się na to godzą nie wiedzą jeszcze czy kiedy ich samych to spotka, lecz indoktrynacja zmierza do tego, by identyfikowali się z prawdziwymi beneficjentami takich posunięć czyli przedsiębiorcami. Nie jest to więc tylko takie trwożliwe, „to jeszcze nie po mnie przyszli”, ale pełna identyfikacja z działaniami racjonalnymi gospodarczo, a więc korzystnymi dla ogółu obywateli, którzy z zachwytem i dumą podziwiają wykres wzrostu PKB, choć regularnie zaciągają nowe kredyty dla zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych.

Ten swoisty syndrom sztokholmski, który zmusza ofiarę do identyfikowania się z oprawcą jest możliwy z jednej strony dzięki magicznej zamianie ról społecznych, „wszyscy jesteśmy przedsiębiorcami”, choć na razie myślimy tylko jak oni. Identyfikacja ze zwycięzcą daje złudne poczucie sukcesu, które pozwala kompensować poczucie osobistego niepowodzenia w pogoni za króliczkiem dobrobytu. Z drugiej zaś strony siła perswazji jest tak duża, bo naprzeciw liberalnej machiny propagandowej obecnej nie tylko w programach publicystycznych, informacyjnych, edukacyjnych, ale także a może przede wszystkim w reklamach, nie stoi żaden godny przeciwnik, czyli inny spójny zespół poglądów wyjaśniający rzeczywistość w oparciu o fakty społeczne i gospodarcze, a nie ideologię. Nikt nam nie mówi jak jest, tylko mówią nam jak być powinno według nich i że tak jest w gruncie rzeczy jest. Jeżeli fakty temu przeczą, tym gorzej dla faktów.


Źródło
Opublikowano: 2012-12-21 08:48:56

Oświadczenie

Piotr Ikonowicz:


Oświadczenie
Ogólnopolskiego Porozumienia Związków
Zawodowych
w sprawie uelastycznienia prawa pracy

Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych stanowczo
sprzeciwia się dalszemu przerzucaniu kosztów kryzysu tylko na pracowników. Tak odbieramy pojawiające się w mediach zapowiedzi dalszego uelastyczniania prawa pracy, a w praktyce pogarszania warunków pracy i płacy pracowników.
Ograniczanie wynagrodzeń pracownic i pracowników nie wpłynie na poprawę koniunktury gospodarczej, a jedynie na dalszy wzrost zysków przedsiębiorców. OPZZ od dawna postuluje podjęcie rozmów nad „Pakietem antykryzysowym”, który odniesie się do rzeczywistych skutków kryzysu. Domagamy się wprowadzenia stałych rozwiązań zapewniających świadczenia z powodu częściowego bezrobocia, przejściowego wstrzymania pracy czy dla
zatrudnionych w niepełnym wymiarze czasu pracy. Rozwiązania takie, ale obarczone błędem zbyt wysokiego kryterium dostępu, znajdowały się w tzw. incydentalnej ustawie antykryzysowej. OPZZ domaga się podjęcia przez rząd aktywnej polityki na rzecz tworzenia nowych miejsc pracy. Nasze żądania są tym bardziej uzasadnione, że Międzynarodowa Organizacja Pracy zaleca stosowanie Konwencji MOP nr. 168, oraz Zalecenia nr 176
dotyczącego popierania zatrudnienia i ochrony przed bezrobociem. Konwencja ta reguluje zarówno problematykę bezrobocia pełnego, jak i bezrobocia częściowego:
„Każde państwo członkowskie powinno zmierzać do rozszerzenia ochrony wynikającej z konwencji, obejmując nią inne zdarzenia, w tym bezrobocie częściowe. Ochroną tą powinny być objęte następujące zdarzenia:

• utrata zarobków z powodu częściowego bezrobocia, określonego jako przejściowe skrócenie normalnego lub statutowego czasu pracy,
• zawieszenie lub zmniejszenie zarobków z powodu przejściowego wstrzymania pracy bez żadnej przerwy w stosunku pracy, w szczególności z przyczyn gospodarczych, technologicznych, strukturalnych lub podobnego rodzaju.”

Ogólnopolskie Porozumienie
Związków Zawodowych

Warszawa, 20 grudnia 2012 r.


Źródło
Opublikowano: 2012-12-20 14:58:53

Polacy nie mają pieniędzy na zakupy świąteczne

Piotr Ikonowicz:


Polacy nie mają pieniędzy na zakupy świąteczne

Widać gołym – nieuzbrojonym w narzędzia badawcze okiem, że w ostatnim – normalnie zawsze najgorętszym tygodniu przed świętami – Polacy nie mają pieniędzy na zakupy! Galerie handlowe w całym kraju świecą pustkami, nie ma kupujących. Sklepy wielko-powierzchniowe są w miarę napełnione, dyskonty oblegają kolejki kupujących taniej. Wniosek – niestety stało się to, co nieuchronne, jeżeli się ludziom nie płaci, to nie mają pieniędzy na to, żeby kupować. Niestety – gospodarka się zwija, święta które zawsze były kołem zamachowym gospodarki, w tym roku nie dadzą takiego efektu na jaki byśmy wszyscy liczyli.

Tak źle już dawno nie było, ponieważ ludzie nie mają źródeł dochodów umożliwiających im nie tylko wymarzoną akumulację kapitałów, ale przede wszystkim nie mają dochodów umożliwiających przeżywalność, na „jako takim” poziomie. Odkładanie, co miesiąc nawet najmniejszych sum jest wysiłkiem ponad miarę, nie do zrealizowania dla większości gospodarstw domowych. Roczny kalendarz wydarzeń kluczowych dla każdej rodziny zmusza jednak do pewnej temporalności, albowiem bez zachowania przynajmniej pozorów uczestnictwa w obrzędowości monotonia staje się nie do zniesienia. Do tej pory pracodawcy wiedząc o tym, starali się jak mogli wynagradzać pracowników przed okresami świąt. Dodatkowe pieniądze czy też bony towarowe – zawsze stanowiły dodatkowe wzmocnienie dla milionów polskich rodzin powodujące, że na stołach świątecznych pojawiało się więcej karpia, owoców, ciast, słodyczy i prezentów. W tym roku ten mechanizm się zaciął i to widać w sklepach – gdzie nie ma tłumów. Zwłaszcza w miejscach nieco bardziej luksusowych.

Przez lata to właśnie popyt konsumpcyjny napędzał polską gospodarkę powodował, że w budżecie uzależnionym od podatków pośrednich nie brakowało pieniędzy. Obecnie ten mechanizm zaciera się na naszych oczach – tak źle naprawdę długo nie było, bo od czasów początków transformacji nie pamiętamy takiego okresu, żeby tylu Polaków nie miało w ogóle żadnych dochodów, a dochody reszty były tak marne, że nie stać ich nawet na podstawowe dobra. Ta sytuacja nie jest zdrowa społecznie i na dłuższą metę jest nie do utrzymania, albowiem nawet tak odporne na wszelkiego rodzaju zawirowania społeczeństwo jak nasze – w końcu się zorientuje, że coś jest mocno nie tak, albowiem ceny mamy prawie jak na zachodzie Europy, a zarobki przeciętnych obywateli są porażką.

Nie można tak dłużej egzystować, po prostu to nie jest już nawet cena straconego pokolenia, które się nie narodziło, albowiem młodych Polaków na nie – nie stać, ale także kwestia przeżywalności współczesnych. Jeżeli bowiem, przeciętna Polska rodzina – przeciętne gospodarstwo domowe funkcjonuje w ten sposób, że po pobraniu dochodów – dokonuje opłaty, które nie rzadko przekraczają lub zbliżają się do połowy poborów, a za resztę musi przeżyć – dzieląc pozostałą kwotę przez ilość dni w miesiącu, często opłacając jeszcze małe kredyty – to tak się po prostu nie da żyć. Strach pomyśleć o sytuacjach, gdzie rodziny mają do spłacenia jeszcze duży kredyt mieszkaniowy – umożliwiający przecież egzystencję w ogóle!

W kontekście makroekonomicznym to, że pojedynczym gospodarstwom domowym żyjącym i pracującym na swoje utrzymanie – nie wystarcza od pensji do pensji jest swoistym fenomenem gospodarczym, stanowiącym najlepszy dowód na to, jak złe są polityki gospodarcza i społeczna rządu – a raczej jak źle jest, że tych polityk w zasadzie nie ma w ogóle!

Rząd wie, że to będzie oznaczać niższe dochody dla budżetu – żyjącego z podatków pośrednich i akcyzowych. Dlatego, musi albo poszukać sobie nowych źródeł dochodu, czego jednak nie czyni – np. nie zezwalając na opodatkowanie transakcji finansowych, albo musi pomyśleć o innej konstrukcji systemu podatkowego, żeby mieć możliwość finansowania potrzeb budżetu – przy zmniejszonych dochodach ze wzrostu gospodarczego. Rząd ma jeszcze jeden problem – chodzi po prostu o przeżywalność ludzi, albowiem o ile mogą przez dwa – trzy lata chodzić w tych samych butach i nie kupować ubrań, co więcej mogą nawet oszczędzać na ogrzewaniu i lekach, jednakże płacić za mieszkanie i kupować jedzenie muszą! Dramat Polaków polega na tym, że obecny poziom cen i wzrost natężenia kosztów stają się na tyle nieznośne, że nie da się podtrzymać ponoszenia tych dwóch zasadniczych opłat u większości gospodarstw domowych.

Jeżeli nie opanujemy procesu pauperyzacji społeczeństwa – to wówczas załamie się cały system, zabraknie na podatki, zabraknie na zakupy dóbr na rynku – w efekcie znikną miejsca pracy. W konsekwencji gospodarka jak nawet wejdzie z powrotem do stanu równowagi, to istnieje poważne niebezpieczeństwo pominięcia części – wcześniej wykluczonych ludzi. Co będzie oznaczało poszerzanie klasy wykluczonych, czyli biedę, nędze i niedostatek.

Źródło
Opublikowano: 2012-12-19 14:02:09

Definicja wspólnoty: naród a społeczeństwo

Piotr Ikonowicz:


Definicja wspólnoty: naród a społeczeństwo

Od kwietnia 1997 roku mamy, przynajmniej formalnie jakieś reguły gry, jakiś zbiór norm, którymi powinien się kierować ustawodawca, a także władza wykonawcza. Analiza tego zbioru norm to zajęcie nie tylko teoretyczne zważywszy na wymóg zgodności ustaw z Konstytucją. Konstytucja jest też, co równie ważne, pierwszym manifestem ideowym nowego ustroju. W akcie tym ani razu nie pada słowo „społeczeństwo”. Jest więc „Rzeczpospolita dobrem wspólnym wszystkich obywateli”, ale jedynym co tych obywateli spaja jest wspólna tożsamość narodowa, bo skoro nie ma społeczeństwa, to i o więziach społecznych trudno mówić. Jedyną zatem kategorią wspólnoty wymienioną w Konstytucji jest naród, który sprawuje władzę i w myśl stwierdzenia Preambuły jest tożsamy z „wszystkimi obywatelami Rzeczpospolitej”. Tym jednym ruchem zapisano do narodu również mniejszości narodowe, w tym wyodrębniającą się dynamicznie mniejszość śląską. Dlaczego dokonano tak sztucznego zabiegu? Po to, żeby jedynym poza narodem będącym podmiotem o określonej tożsamości kulturowej, religijnej, historycznej, nie wprowadzać żadnej innej wspólnoty, żeby Konstytucja mogła chronić nie społeczeństwo, lecz każdego obywatela z osobna jako jednostkę. Szczególne znaczenie w porównaniu z innymi ustawami zasadniczymi ma zabarwienie słowa „naród”, które w innych językach zachodnich oznacza jednocześnie grupę etniczną o określonej tożsamości i po prostu lud. Stąd tym samym słowem posłużyli się ojcowie założyciele w Konstytucji Stanów Zjednoczonych Stanów Zjednoczonych: „We the people” – My naród/lud i demonstranci w latach 60-tych głosząc hasło „power to the people” – władza dla ludu. Władza więc wbrew istocie pojęcia demokracja nie należy do ludu, lecz do narodu. A ten w polskiej tradycji w odróżnieniu od ludu, był szlachecki. Po rosyjsku np. można powiedzieć raboczij narod, a po polsku jest to lud roboczy w odróżnieniu od narodu. I mimo, iż zgodnie z art. 1 Konstytucji „Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”, akt ten nie obejmuje żadną szczególną ochroną własności narodowej, poświęcając bardzo dużo miejsca na ochronę własności prywatnej. Nic dziwnego, że pod rządami takiej ustawy zasadniczej majątek narodowy podlega stałemu uszczupleniu na rzecz prywatnych właścicieli. Słowo społeczeństwo znikło też z debaty publicznej, zastąpione narodem, lub „Polakami” odmienianymi przez wszystkie przypadki w przemówieniach polityków wszystkich orientacji politycznych.
Skoro więc władzy w państwie nie sprawuje lud, tylko podzielony na jednostki naród, to i pojęcie społecznej gospodarki rynkowej wydaje się być do Konstytucji wstawione niczym jakieś nie pasujące tu wcale ciało obce. Nie chroni ona, bowiem żadnej innej własności poza prywatną, podczas gdy istotą pojęcia społecznej gospodarki rynkowej jest harmonijne współistnienie własności prywatnej obok spółdzielczej, komunalnej, grupowej, stowarzyszeniowej. Fakt objęcia konstytucyjną ochroną jednej formy własności z pominięciem pozostałych wskazuje na oczywistą dyskryminację i zadaje kłam odwołaniu do społecznej gospodarki rynkowej. Jedyne wspólne dobra materialne objęte konstytucyjną ochroną to dobra kulturalne (kulturowe dziedzictwo narodowe) i środowisko naturalne. Konstytucja obiecuje też chronić Polaków zagranicą, weteranów walk o niepodległość, inwalidów wojennych, ale nic nie wspomina o ludziach niezamożnych czy zagrożonych lub dotkniętych wykluczeniem społecznym. Ustawa zasadnicza zaledwie dotyka tak elementarnych kwestii jak prawo do pracy, do edukacji, leczenia, dachu nad głową, za to poziom dopuszczalnego długu publicznego podaje dokładnie w procentach. Te niespójności i niekonsekwencje nie są bynajmniej wyłącznie wynikiem kiepskiej pracy Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego, ale przede wszystkim skutkiem przyjęcia za podstawę najwyższego aktu prawodawczego w państwie, ideologii neoliberalnej.

Źródło
Opublikowano: 2012-12-19 13:19:27

Kongres USA dopuszczając tortury i coraz bardziej powszechną i nie kontrolowaną

Piotr Ikonowicz:


Kongres USA dopuszczając tortury i coraz bardziej powszechną i nie kontrolowaną inwigilację obywateli w walce z terroryzmem powoływał się na konieczność obrony demokracji. Ale czyż istotą demokracji, tym, co ją różni od tyranii, nie jest właśnie wyrzeczenie się tortur? Może się, bowiem okazać, że ewentualne zwycięstwo w tej walce będzie zwycięstwem pyrrusowym. A ludzie, którzy przestaną się bać terrorystów będą mieli powody, aby obawiać się własnego rządu.
W tym wypadku wolność, godność ludzka okazały się mniej ważne od bezpieczeństwa i skuteczności działania światowego mocarstwa. Interweniując na przestrzeni dziejów w różnych punktach globu czynią tak w obronie „amerykańskiego stylu życia”, czyli pewnego modelu ustrojowego opartego raczej na konkurencji niż współpracy. Jest to model zwiększający nierówności społeczne i premiujący zwycięzców w wyścigu w ramach zasady „winner takes all” (zwycięzca bierze wszystko). Ekspansja amerykańska jest, więc ofensywą pewnego modelu i określonej hierarchii wartości. Opiera się on na przeciwstawieniu sobie ideału wolności i równości z wyraźnym postawieniem indywidualnej swobody dążenia do egoistycznych celów jednostki ponad dobro wspólne i egalitaryzm. A zatem teorie społeczno-gospodarcze formułowane w oparciu o model amerykański kierują się specyficznym kodeksem moralnym przedkładającym egoizm ponad altruizm. Alexis de Toqueville obawiał się by demokracja nie stała się dyktaturą większości. Dzisiejsza Ameryka ze swoim zinstytucjonalizowanym lobbingiem, pozwalającym, inaczej niż w Europie, w majestacie prawa kupować interesy polityczne, stała się miejscem panowania bogatej mniejszości nad większością, która przegrywa wyścig o pieniądze i pozycje społeczne. W Ameryce, więc większość przegrywa wybory, bo taki panuje tam ustrój. Nikt tam nie udaje, że najważniejsze głosowanie nie odbywa się nie kartką wyborczą tylko pakietami akcji.
Przykład amerykański jest tym ważniejszy dla niniejszych rozważań, im bardziej jest bez pruderyjny, brutalny i wyrazisty. O tym, że demokracja nie jest wbrew swej etymologii „władzą ludu” pisał już w latach 30-tych ubiegłego wieku Ortega i Gasset: „W wyborach powszechnych masy nie podejmują decyzji, ich rola polega na przyłączaniu się do decyzji podjętej przez taką czy inną mniejszość” Zgadzając się z tą konstatacją uważam, że jest do pomyślenia taka demokracja, która rzeczywiście wyrównuje szanse, oddając decyzje w ręce większości, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będzie służyć o wiele lepiej dobru wspólnemu, Rzeczpospolitej, niż najbardziej nawet światła mniejszość.

Źródło
Opublikowano: 2012-12-19 12:39:36

Jeżeli więc to jednak każdy z nas musi dokonywać spontanicznie i suwerennie wybo

Piotr Ikonowicz:


Jeżeli więc to jednak każdy z nas musi dokonywać spontanicznie i suwerennie wyborów między dobrem a złem w procesie stawania się człowiekiem wyzwolonym to nie możemy wykluczyć, że wybierać będziemy również źle. Musimy się, zatem zgodzić z Zygmuntem Baumanem, że „…niepewność jest znajomym gruntem dla osoby moralnej i jedyną ziemią, na której moralność może wykiełkować i rozkwitnąć.”
Odrzucenie moralności niemoralnego systemu to jedno, a pewność podejmowania właściwych wyborów w drodze ku lepszemu światu to zadanie wymagające konkretnych wskazówek, zasad osadzonych w realiach toczącej się walki o sprawiedliwość. Napięcie między indywidualnym aktem moralnym dotyczącym konkretnych ludzi, o których pisze Strzelecki, a wymogami walki o dobro ogółu, wyzwolenie ludzkości, nasila się w miarę jak ta walka przestaje być teoretyczną konstrukcją Gramsciego, a staje praktyczna rewolucją Lwa Trockiego. W piśmiennictwie lewicowym na szczególną uwagę zasługują przemyślenia tego właśnie teoretyka i praktyka rewolucji.
Osią jego wywodów jest walka z ujmowaniem moralności jako czegoś stojącego poza układem sprzeczności i interesów społecznych, poza historią . Odrzuca on oskarżenie, iż bolszewicy hołdują „jezuickiej” zasadzie „cel uświęca środki”: „Czy jednak kłamstwo i przemoc „same w sobie” godne są potępienia?” – pyta rewolucjonista. „Oczywiście – tak jak i klasowe społeczeństwo, z którego się zrodziły. Społeczeństwo bez sprzeczności społecznych będzie, rzecz zrozumiała, społeczeństwem bez kłamstwa i przemocy. Jednak nie sposób przerzucić do niego mostu w inny sposób, niż rewolucyjny, tj. środkami przemocy.” I dalej „…Lenin odmawiał uznawania zasad moralnych, ustanowionych dla niewolników przez właścicieli niewolników, a nigdy przez nich nie przestrzeganych; wzywał on proletariat do rozszerzania walki klasowej także na sferę moralności. Kto korzy się przed zasadami ustanowionymi przez wroga, ten nigdy wroga nie pokona!”
Czy zatem wystarczy postawić przed sobą szlachetny cel, aby w imię jego osiągnięcia można było nie przebierać w środkach? Nie sądzę. Choć w walce z bezwzględnym przeciwnikiem rygorystyczne trzymanie się tej konstatacji zwykle osłabia pozycję tego, kto stoi po stronie humanistycznych wartości. Dlatego wypada zgodzić się z Trockim i Baumanem jednocześnie. Oceny stosowanych środków nie sposób wyjmować z historycznego i społecznego kontekstu, a i tak każda decyzja będzie wymagała odrębnego aktu woli i będzie obciążona niepewnością. Bo tylko owa niepewność daje nam szanse na zachowanie człowieczeństwa. A tylko to pozwala nie zagubić najszlachetniejszego nawet celu.

Źródło
Opublikowano: 2012-12-19 11:56:42

Marksiści dość nieufnie lub wręcz wrogo odnoszą się do roztrząsania kwestii etyc

Piotr Ikonowicz:


Marksiści dość nieufnie lub wręcz wrogo odnoszą się do roztrząsania kwestii etycznych w oderwaniu od walki klas, nazywając takie dywagacje pogardliwie „moralizowaniem”. Jest to wynik obawy przed sprowadzeniem przemiany społecznej do indywidualnego zadania moralnego. W myśl zasady: lepsi ludzie stanowić będą lepsze społeczeństwo. Zdaje się tu przeważać przekonanie, że przemiana ustrojowa jest jedyną i wyłączną drogą. Że zastąpienie wyniszczającej wzajemnie konkurencji, współpracą dla dobra wspólnego uczyni ludzi automatycznie lepszymi. Tymczasem wszelkie próby tworzenia takiego nowego systemu rozbijały się w dużej mierze o starą mieszczańską, kapitalistyczną moralność, która nakaz działania na rzecz wspólnoty odrzucała w imię egoistycznych, materialnych interesów jednostki. Potoczna, ludowa krytyka założeń socjalistycznych najlepiej wyraża się porzekadłem „bliższa koszula ciału”. Apologeci kapitalizmu umacniali to przekonanie różnymi teoriami, które w egoizmie kazały upatrywać czegoś naturalnego, nieodłącznej cechy rodzaju ludzkiego.
Antonio Gramsci przyjmuje jednak punkt widzenia odmienny i bardziej płodny od zwolenników automatycznej przemiany człowieka w wyniku zmiany w sferze stosunków produkcji, ale także od tych, którzy chcą przypisać człowiekowi jakieś z góry określone, „naturalne” cechy. Widzi on potrzebę toczenia walki o moralne imponderabilia, gdyż dostrzega, że kluczem do panowania jakiejś grupy interesów w społeczeństwie jest kultura, jest pewien moralny i intelektualny porządek uzasadniający niesprawiedliwość i wyzysk. Dlatego staje do tej walki otwarcie rzucając wyzwanie największemu konkurentowi w zakresie dobra i zła: Kościołowi, chrześcijaństwu. Odpowiadając zwolennikom zbliżenia socjalizmu z chrześcijaństwem głosi, że socjalizm jest właśnie tą religią, która powinna zabić chrześcijaństwo, zastępując w świadomości ludzi pojęcie Boga transcedentalnego katolików wiarą w człowieka, jego najlepsze siły twórcze jako jedyną rzeczywistość duchową. Jeżeli słowa Gramsciego potraktować nie jako metaforę, lecz dosłownie, to socjalizm jest wiarą, a więc jego komponentem są pewne aksjomaty etyczne, które nie podlegają dowodowi i muszą zostać przyjęte spontanicznie, w odruchu moralnym. Tak, więc można skonstatować, że wyzwolenie, upodmiotowienie społeczeństwa, ludzkości, zależy od tego, co dzieje się z jednostką, osobą ludzką. Poszukiwanie nowej kultury i nowej wiary jest elementem poszukiwania nowego człowieka, który nie czyniłby dobra pod fałszywymi, obcymi jego walce o emancypację, pretekstami. Procesem stawania się owego nowego człowieka jest wspólna z innymi walka o społeczne wyzwolenie z okowów moralności uzasadniającej stary system. To duchowe, moralne wyzwolenie jest warunkiem wyzwolenia w sferze materialnej i społecznej.

Źródło
Opublikowano: 2012-12-19 11:52:47

Celem uniknięcia tego rodzaju nieuczciwości przedstawię najpierw moje wyznanie w

Piotr Ikonowicz:


Celem uniknięcia tego rodzaju nieuczciwości przedstawię najpierw moje wyznanie wiary. Wiary, bo choćbyśmy nie wiem jak wytężali potęgę naszego umysłu nakazy moralne są takiej natury, że po to, żeby były tym, czym są, nakazami właśnie, nie można ich uzasadniać, usprawiedliwiać za pomocą jakichś praktycznych, utylitarnych funkcji, argumentów.
Jako osoba niewierząca, mam w sobie mnóstwo wiary. Wiary w możliwości twórcze, ale i moralne człowieka, będącego celem i źródłem wszelkich wyznawanych przeze mnie wartości. Kant utrzymuje, że powinniśmy działać tak, żeby każdego człowieka traktować jak cel sam w sobie . Bertrand Russell uważa, że aby pogodzić ową Kantowską zasadę ze sprawiedliwą etyką władzy politycznej działającej na rzecz dobra wspólnoty, można interpretować ją szerzej. Nie chodziłoby tu, zatem o traktowanie każdego człowieka jako dobra absolutnego, ale że przy podejmowaniu działań wpływających na wielu ludzi należy ze wszystkimi liczyć się na równi. Przy tej interpretacji – dowodzi Russell – zasadę tę można uznać za regułę kładącą moralne podstawy pod demokrację. To Russellowskie ciągnięcie Kanta ku socjalizmowi obrazuje największy dylemat lewicy rozpięty między próbą upodmiotowienia człowieka wyalienowanego przez cywilizację rynku i transakcji, a historyczną misją uszczęśliwienia ludzkości. Jak służyć ludzkości nie wyzbywając się człowieczeństwa? – Oto jest pytanie.
Bardzo pięknie pisze o tym dylemacie Jan Strzelecki: „Pierwszym z przeżyć i poznań, wywołujących dążność do podkreślenia głębokiego humanistycznego nurtu w ruchu socjalistycznym, było ujrzenie w nim – jakby na nowo – ludzkiej, nie tylko robotniczej sprawy, a raczej sprawy ludzkiej w sprawie robotniczej. To jest – pozornie – niewątpliwy truizm. U większości wybitnych pisarzy socjalistycznych znaleźć można wypowiedzi podkreślające związek tych dwu spraw. Proletariat wprowadzić ma przecież ludzkość w krainę szczęścia i wolności. Ale ludzkość występuje w tym ujęciu jako abstrakcyjna, wyidealizowana istota, nie jest zbiorem konkretnych ludzi, lecz wyobrażeniem wyabstrahowanych cnót. Jest uciśnioną księżniczką w historiozoficznej bajce. A z historiozoficznymi bajkami czas skończyć, bo tylko zasłaniają rzeczywistość. Nie chodziło, więc nam o ludzkość, chodziło o żywych ludzi, naszych przyjaciół, naszych towarzyszy pracy, znajomych z różnych zespołów okupacyjnego okresu – wreszcie o nas samych.

Źródło
Opublikowano: 2012-12-19 11:45:25

Wszelkie rozważania z zakresu nauk społecznych dotyczą interesów i wartości. Tam

Piotr Ikonowicz:


Wszelkie rozważania z zakresu nauk społecznych dotyczą interesów i wartości. Tam gdzie zamysł autora opiera się na preferowaniu określonych interesów, bez chęci ujawniania, jakich pojawia się pretensja do uniwersalizmu i obiektywizmu. Często dla uzasadnienia kluczowej, uprzywilejowanej roli jakiejś grupy społecznej w danej teorii przypisuje się jej większe znaczenie niż innym lub wręcz znaczenie kluczowe, które tylko ta i żadna inna grupa może wypełnić, dla dobra ogółu, dobra powszechnego czy po prostu, aby pewnym obiektywnym, niezależnym od człowieka prawom natury, historii, kosmosu, stało się zadość. Kamuflowanie wyznawanego systemu wartości czy służenia określonym interesom grupowym, klasowym, za pomocą pretensji do naukowości danej teorii jest tak powszechne, że nikogo już nie dziwi. Założenia aksjologiczne stają się w ten sposób dogmatem, kamieniem węgielnym, który tym łatwiej jest narzucić opinii publicznej, uczniom, im bardziej ów dogmat wyłączony jest z dyskusji. Badacz tłumaczy nam wszak jedynie pewne uniwersalne prawa natury lub historyczne konieczności. Jego udział jest tylko techniczny, nie konstytuuje porządku świata, lecz jedynie go objaśnia.
Obok oczywistej warstwy manipulatorskiej, ta metoda zdaje się także wynikać z właściwej naszym czasom pruderii, wstydowi, z jakim ludzie „dorośli” i „dojrzali” podchodzą do zagadnień z dziedziny moralności. Moralizowanie uchodzi za naiwne, a żarliwość, silne przywiązanie do moralnych imperatywów uważane jest wręcz za infantylizm. Oczywiście autor nie wyzbywa się w ten sposób swych przekonań moralnych, nie stają się też one przez to mniej subiektywne, są jedynie ukryte. Są jak krypto reklama rodzajem perswazji udającej obiektywną informację. Autor takiego tekstu próbuje nam wcisnąć jakiś produkt powołując się na obiektywne badania naukowe i pomijając kluczową dla odbiorcy informację, że za namawianie do zakupu płaci producent lub dystrybutor.

Źródło
Opublikowano: 2012-12-19 11:39:39

28 grudnia to piątek, trzy dni przed Sylwestrem. Wątpię żeby ludzie mieli na ten

Piotr Ikonowicz:


28 grudnia to piątek, trzy dni przed Sylwestrem. Wątpię żeby ludzie mieli na ten dzień jakieś bardzo ważne plany. Zachęcam więc do przyłączenia się do naszej wyprawy do Gorzowa „Na odsiecz kostrzyńskim pielęgniarkom”. Pora by cała Polska włączyła się do walki o wydarcie władzy z gardła tych blisko 7 mln nie wypłaconych wynagrodzeń. Pamiętajcie, jeżeli dziewczyny pozostaną w tej walce same, to my kiedyś też będziemy sami. Strajk w Stoczni Gdańskiej rozpoczął się od zwolnienia z pracy jednej suwnicowej. Jego rozpoczęcie wymagało odwagi. Teraz tłumaczy naszą bezczynność nawet nie strach tylko brak zwykłej ludzkiej solidarności. Jest szansa, że data 28 grudnia rozpocznie coś większego niż potrafimy sobie wyobrazić. W końcu kiedyś musi sie zacząć odbijanie od dna, odzyskiwanie przez społeczeństwo straconego terenu. Dlaczego więc nie 28 grudnia 2012 roku w Gorzowie?


Źródło
Opublikowano: 2012-12-18 10:37:47

Dary Owsiaka u komornika, samorząd bankrutem, szpital do likwidacji?

Piotr Ikonowicz:


Dary Owsiaka u komornika, samorząd bankrutem, szpital do likwidacji?

Kostrzyn n. Odrą. Miejscowość znana z organizacji przez Jerzego Owsiaka letniego koncertu, znanego jako Przystanek Woodstocku. I szpital. Ważny, bo zapewnia bezpieczeństwo uczestnikom koncertu. Szpital, a dokładnie znajdujący się w nim oddział pediatryczny w ramach życzliwości WOŚP otrzymał odeń cenną aparaturę medyczną. Lecz te informacje są już nieaktualne. W kostrzyńskim szpitalu nie ma już oddziału pediatrycznego, został zlikwidowany w sierpniu 2007 r., nie ma też darowanej aparatury, prawdopodobnie została sprzedana. Starostwo sprzedało szpitalne udziały, przejęło długi, a dziś grozi mu bankructwo.

Ale po kolei:

Szpital w Kostrzynie był placówką jedną z najbardziej zadłużonych w kraju. Długi opiewały na prawie 70 mln zł. W styczniu 2007 r. komornik zablokował konto lecznicy, w tym środki przeznaczone na pensje dla pracowników. Szpital w zasadzie przestał funkcjonować, nie miał środków ani dla pacjentów ani na wynagrodzenia dla pracowników. Pomału zarząd zamykał poszczególne oddziały. Najpierw pediatrię, na którą Szpital nie podpisał kontraktu z NFZ-tem, potem oddział chorób wewnętrznych. Oddział chirurgiczny przyjmował tylko pacjentów w stanach zagrożenia życia, okulistyka (oddział o bardzo dobrej renomie) nie świadczyła usług.

Zarząd (powiat ziemski gorzowski) zadecydował i z dniem 1 września 2008, iż Szpital zostanie sprywatyzowany jako jednostka niepubliczna. Jak poetycznie ujął to „Biuletyn Informacyjny Powiatu Gorzowskiego” nr 4(6) grudzień 2008 r.: Dla kostrzyńskiego szpitala data 1 września jest magiczna, ponieważ w tym dniu rozpoczyna się nowy etap w jego życiu. Narodziny.

We wrześniu powstał zatem nowy szpital jako NZOZ Powiatowa Spółka Komunalna „Szpital Leśny” pod zarządem prywatnej spółki Know – How ze Szczecina, posiadającej pakiet własnościowy: 51% udziałów, powiat zachował 49%. Jednak rzeczywistość nie okazała się tak bajeczna. Nowy szpital zatrudnił tylko 270 osób ze dawnej 370-osobowej załogi. Bez pracy zostały pielęgniarki, położne, laborantki i salowe. Sytuację opisuje artykuł w miejscowym dodatku do GW „Jesteśmy na bruku, bez zaległych pensji” z 15.05.2008 r. Dlaczego musimy ponosić skutki likwidacji? Nie dosyć, że nie mamy pracy, to nawet nie wypłacono nam zaległych pensji, nie mówiąc o odprawach – żali się Barbara Rosołowska. W kostrzyńskim szpitalu przepracowała 20 lat jako położna. W nowym szpitalu nie było już dla niej miejsca. Pracownicy wyliczyli, że każdy z nich powinien dostać ok. 20 tys. zł. – (…) Wydział pracy w słubickim sądzie zalały pozwy byłych pracowników przeciwko SP ZOZ. – Dotarło do nas ponad 1700 pozwów. (…) Zdaniem Rosołowskiej, cała ta sytuacja to wina powiatu. – Władze zdecydowały o likwidacji placówki, chociaż było wiadomo, że nie wystarczy pieniędzy dla pracowników. Zwalono a nas wszystkie konsekwencje prywatyzacji – żali się położna. Wicestarosta gorzowski Grzegorz Tomczak rozkłada ręce. – Nie było innego wyjścia. (…) Zawinili nasi poprzednicy, a niestety za wszystko zapłacili pracownicy – tłumaczy Tomczak. Przyznaje rację pracownikom, że pieniądze im się należą, ale do 2010 r., kiedy to ma zakończyć się proces likwidacji szpitala, wszystkie wypłaty są w gestii likwidatora. – Pieniądze na pewno nie znikną, my jako powiat, jesteśmy ich gwarantem, ale pracownicy będą musieli poczekać – dodaje.

http://gazetapraca.pl/gazetapraca/1,90443,4720897.html?fb_xd_fragment#?=…

W 2008 r. szpital w Kostrzynie „w Likwidacji” miał ponad 300 wierzycieli a oprócz tego zaległe należności dla ok. 300 pracowników. Dług wynosił ok. 7 mln zł. Dodatkowo obciążony był egzekucjami wobec ZUS i Urzędu Skarbowego. Oczywiście pieniędzy brakowało i likwidator szpitala uznał, że na spłatę wszystkich należności pracownicy będą musieli poczekać do końca 2010 r., kiedy to wszystkie długi ma przejąć powiat.

I nastał 2010 r.

Z kolejnych doniesień prasowych dowiadujemy się, ze pracownicy nadal nie odzyskali swoich płatności. O stanie finansowym szpitala informuje starosta gorzowski Józef Kruczkowski:

W grudniu 2008 r. zadłużenie wynosiło blisko 88 mln zł – Zobowiązania te powinny być przejęte przez powiat po zakończeniu procesu likwidacji SP ZOZ, czyli zgodnie z uchwałą Rady Powiatu Gorzowskiego, po 31 grudnia 2010 r. Ponieważ powiat nie ma pieniędzy na rozliczenie się z wierzycielami zamierza się starać o pomoc państwa. (Gazeta Lubuska z dnia 12.03.2010 r. „Pielęgniarki z Kostrzyna: – Co z naszymi pensjami?!”

http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/articleAID=/20100312/POWIAT22/…). Warunkiem złożenia wniosku o uczestnictwo w programie jest m.in. ustalenie ze wszystkimi wierzycielami, w formie ugody, takich wielkości zobowiązań, aby możliwe było przedstawienie bankowi obsługującemu program, wiarygodnej propozycji restrukturyzacji i spłaty zobowiązań powiatu, po przejęciu długów i otrzymaniu pomocy rządowej – dodaje J. Kruczkowski. Wśród wierzycieli SP ZOZ jest m.in. 381 pracowników zlikwidowanej placówki. Opowiadają, że długi wobec nich wynoszą od kilkunastu tysięcy złotych (pielęgniarki) do ok. 40 tys. zł (lekarze). Jak dowiedzieliśmy się od starosty Kruczkowskiego w sumie jest to ponad 4 mln zł. Ugody z nimi przygotowuje likwidator SP ZOZ Bogusław Drzewiecki. (…) Starosta liczy na pomoc Rządu.

A jaki jest stan na koniec 2010 r.?

Otóż szpital nadal nie spłacił swoich wierzytelności względem pracowników. I jest znów zadłużony. Bardzo zadłużony.

Brak oddziału pediatrycznego staje się przy tym dużym problemem. Z chorym dzieckiem czy nagłym przypadkiem rodzice muszą udawać się do Gorzowa Wlkp. czy Słubic.

Lokalne fora internetowe aż kipią od plotek, jedna z miejscowych radnych napisała, iż:

Może warto jednak sprawdzić informację, że oto sprzęt podarowany przez fundację Owsiaka dla oddziału dziecięcego w Kostrzynie (podobno wykorzystywany obecnie na oddziale noworodkowym) ostatnio zajął komornik każąc odkleić z niego znaki fundacji Owsiaka. http://forum.gazetalubuska.pl/obrazila-sie-na-owsiaka-t16790/.

W innym wpisie: Pieniądze za dzierżawę Szpitala przez spółkę oraz za sprzedaż szpitala spółce powinny trafić na konto Likwidatora a tak niezgodnie z prawem trafiły na konto starostwa i je wcieło. Likwidator miał z tych pieniędzy zająć się spłacaniem zaległości w pensjach i odprawach pracowników szpitala, pamiętajmy ze Ci ludzie pełnili służbę w ochronie i ratowaniu naszego zdrowia i życia przez 9 miesięcy nie otrzymali pensji potem i w większości zwolniono nie wypłacając odpraw bo inaczej zbankrutowało by Starostwo więc wymyślono sobie likwidacje do końca roku. http://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:SRmA0H1DU-cJ:forum….

W jeszcze innym: Szpital w Kostrzynie nie ma żadnych szans na wejście do planu B min. Kopacz bo ma gigantyczne zadłużenia, z tego powodu nie wszedł do planu szpital wojewódzki w Gorzowie, którego bardzo chciano przekształcić w spółkę. W programie tym, preferowane są szpitale do 20 mln. zł., samo wejście do programu nie gwarantuje oddłużenia, w 2009 r. wydano z tego planu zaledwie 30mln. zł, w 2010r. planuje się wydanie 350mln. zł., (…). Jeżeli wierzyciele zgodzą się na ugodę i zablokowanie odsetek na koniec kwietnia 2010r. to mogą czekać na uzyskanie pieniędzy przez wiele lat, ponieważ nikt nie daje im żadnej gwarancji. http://forum.gazetalubuska.pl/pielegniarki-z-kostrzyna-co-z-naszymi-pens…

Opisana na podstawie doniesień prasowych rzeczywistość –ponownego zadłużania sprywatyzowanego szpitala, wyprzedaży majątku (nawet darowanego), likwidacji oddziałów(pediatrii) – nie jest niestety, zjawiskiem jednostkowym. W przypadku Kostrzyna n. Odrą – małego miasta znanego szerzej tylko dzięki letniej imprezie dla młodzieży – brak prawidłowo funkcjonującego szpitala jest bardziej zauważalny. Ale taki stan rzeczy dotyka wiele szpitali powiatowych. Najpierw likwiduje się w nich oddziały pediatryczne – jako te najbardziej kosztowe, a dające najmniej profitów, a co będzie potem? Co powstanie w miejsce prywatnych szpitali gdy samorząd okaże się niewypłacalny? Wrótce zobaczymy na przykładzie tego opisanego w Kostrzynie n.Odrą.

Źródło
Opublikowano: 2012-12-18 10:14:05

Amartya Sen, laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii:W USA bezrobocie sięga

Piotr Ikonowicz:


Amartya Sen, laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii:W USA bezrobocie sięga dziś 8 proc., co jest odbierane jako kolosalna deprywacja. Warto spytać, jak uniknęły totalnego załamania kraje europejskie, które – jak Francja, Włochy i Hiszpania – od dziesięcioleci żyją ze znacznie wyższym bezrobociem. Odpowiedzią jest po części europejskie państwo opiekuńcze, gwarantujące bezrobotnym znacznie większe zabezpieczenia socjalne niż USA i zapewniające wszystkim podstawową opiekę medyczną.


Źródło
Opublikowano: 2012-12-15 12:06:37