Otóż doskonale rozumiem, co mogą czuć kibice Legii, którzy 20 lat czekali na Ligę Mistrzów i galaktyczne ekipy w Warszawie, supergrę, a dzisiaj nie obejrzą na żywo Realu – karą za burdy kibolskie jest rozegranie tego meczu przy pustych trybunach – bo w drugiej połowie lat 80., kiedy stary porządek już zwijał się w konwulsjach i srał brokatem, ustawiłem się w bardzo długiej kolejce na ulicy Rzgowskiej, gdyż poszła fama, iż rzucili winogrona. To była prawda. Stałem tam i stałem, stało tam i pół Łodzi, a przynajmniej wszyscy mieszkańcy łódzkich Chojen, mężczyźni, kobiety, młodzież płci obojga, zbowidowcy, emeryci, ludzie na rencie, branża włókiennicza, biurowa, przemysł ciężki, weterani ostatnich wojen, osoby przyjezdne, Armia Czerwona, agenci gnuśnego Zachodu i delegacja paryskiej "Kultury" w szykownym przebraniu. To Czapski bodaj miał na sobie popielatą kangurkę. Stałem i stałem, staliśmy, a czas mijał, godzina, potem – druga. Rozpromienieni, spłakani szczęśliwcy wynosili ze sklepu torby wypełnione złocistymi gronami i degustowali je od razu tam – w naszej przytomności, na naszych oczach. Łykałem ślinę. Kto nie żył wtedy, ten nie rozumie, uzmysławiam zatem tym z miotu pookrągłostołowego: cytrusy były ajfonami PRL-u. Minęła godzina trzecia, zdrętwiałem od pasa w dół. Współkolejkowicze mdleli, organizowali małe insurekcje wymierzone w handel zagraniczny i resorty owocowo-warzywne, lamentowali, czy aby dla każdego starczy, marli po cichu. Zesztywniałe truchełka układaliśmy alfabetycznie na trawniku. W końcu sukces: dostałem się do środka. Przeszedł mię dreszcz na samą myśl o winogronowej uczcie i szacunku, jakim zostanę otoczony przez domowników, którzy to dzięki mojej odwadze i wytrwałości zasną tego dnia ze wspomnieniem rajskiego miąższu na języku. Stałem więc i stałem, jeszcze tylko ten pan, ta pani, ten pan. I… chuj. W jednej chwili zmieniłem się z podnieconego konsumenta w przegranego króla, który ogląda swoje ziemie tuż po wizycie Hunów. Ułożone w stosy puste skrzyneczki, zmierzwiona folia z napisami w egzotycznym języku, bibułki w plamach, strzaskane gałązki, tu i tam rozmaślony owoc. Nie ma – skończyły się. Ale ja nie mogłem się z tym pogodzić. łamiącym głosem poprosiłem o kilogram, półtora. Uznano mnie za niegroźnego szaleńca. Nie ma. A może, a może, coś się znajdzie? Nie ma. Na zapleczu? Nie ma. Nie ma. Nie ma. Trzy godziny czekania, nie ma.
– Ale za to mamy wciąż w sprzedaży jabłka, paczkowane suszone morele i kalarepę – sprzedawczyni o miękkim sercu usiłowała pocieszyć przegranego dwunastolatka. –
"ONE TEŻ SA BARDZO ZDROWE I SMAKUJĄ!"
Źródło
Opublikowano: 2016-09-30 11:04:52