Łukasz Najder:
Wprawdzie przypominała nam o tym, co roku, ale i tak na kilka dni przed kolejnym Bożym Ciałem musieliśmy wszyscy raz jeszcze wysłuchać jej planów, rad i przestróg tyczący się tego wyjątkowego – dla naszej rodziny i naszej ulicy – święta. Babcia powtarzała więc znowu, gdzie należy ustawić najdorodniejszą z kolekcji jej palm – palm traktowanych przez nią z ekstraordynaryjną czułością, regularnie glansowanych skurzaczkami z delikatnego materiału, wystawianych na krzepiące wiosenne mżawki, plewionych z pożółkłych, obumarłych liści – jakie upiąć firanki, skąd pobrać ozdoby i dzban w motywy parahelleńskie, o której godzinie włączyć się w nurt ceremonii, a o której wrócić z niej do domu na obiad. Obiad w Boże Ciało należał do tych lepszych, z deserem i kruchą cielęciną. Przykazywała również, żeby już zawczasu uszykować przedłużacz. Dzięki niemu bowiem można było iluminować obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem aureolą mrugających lampek choinkowych. Obraz ów troczono do żeliwnej balustradki i prętów naszego balkonu za pomocą całego systemu dyskretnych olinowań i wywieszano wraz z kilimem – a właściwie: na nim – o barwie soczystego bordo. Wyglądanie przez okno, gdy dołem sunęła rozmodlona, gwarna fala wiernych i osób duchownych, było surowo wzbronione. Do obserwacji i partycypowaniu w tym zbiorowym akcie ducha służył balkon właśnie, ewentualnie brama lub chodnik przed kamienicą. Babcia ostrzegała, że niezastosowanie się do tego zakazu sprowadzi na głowę profana rychłą brutalną śmierć. Nigdy – ani wtedy, gdy miałem lat osiem, dziesięć, dwanaście, ani dziś – nie mogłem pojąć, jakiego rodzaju koniunkcja zachodzi pomiędzy tą niewinną, trywialną wręcz, czynnością a życiem człowieka. Solennie jednak stosowałem się do tego edyktu. Inna stała miała natomiast charakter meteorologiczny. „Po południu będzie na pewno lało” – prorokowała babcia niejako automatycznie i bardziej z obowiązku niż dla zwerbalizowania tego, co ujrzeć mogła w błysku jasnowidzenia. Bo w Boże Ciało – po procesji – zawsze psuła się pogoda i słońce zamieniało się miejscami z deszczem.
To babcia zamawiała kwiaty z ogrodu pani Malanowskiej. Kiedy więc w środowe popołudnie wracałem ze szkoły, pąsowe i białe peonie czekały już w rozstawionych w kuchni wiadrach na swoją jutrzejszą premierę. Inkrustowano nimi balkon. Były mi pierwszym widomym znakiem, że Boże Ciało jest tuż-tuż, stanowiły początek, sygnał do rozpoczęcia prac.
Pan Franek spod dwudziestego pierwszego – czyli z naprzeciwka – objawiał się raptem w swojej legendarnej, opiętej na ogromnym brzuchu koszulce Orła Łódź i metodycznie bielił wapnem do wysokości dwóch trzecich pnie akacji, w które to drzewa więcej niż bogata była nasza ulica. Rosły co parę metrów, po obu jej stronach. Po akacjach brał się za krawężniki, pieczołowicie wpierw je omiótłszy. W ślady pana Franka szła wkrótce reszta mieszkańców. Szurano miotłami, moczono szczotki i pędzle w mlecznej cieczy, śmietniki na kółkach i auta odholowywano w głąb podwórek, świeżą farbą olejną pociągano tu przybrudzoną siatkę, tam – odbity detal w furtce lub bramie. Społeczność żyła, działała. Pod wieczór intensyfikowano nawet wysiłki i przygotowania. Z piwnic i strychów wyciągano ogromne, zakurzone pudła, z nich – wytwarzane domowymi sposobami girlandy, długie sznury garnirowane kolorowymi wstążkami i florą z plastiku. Rozpinano je później – do wtóru nawoływań po nazwisku czy imieniu, śmiechów i aluzyjnego stukania kijami od rolet w parapety i szyby – między jednym balkonem a drugim, między oknami, od okna do latarni, od latarni do akacji, od akacji do któregoś z niższych dachów, po skosie, z góry na dół i z dołu w górę, ponad jezdnią i wzdłuż ścian, za ich pomocą łączono kamienice, oplatano wszystko gęstą barwną pajęczyną, nimi ubierano ten ścinek drugorzędnego miasta, równo trzydzieści adresów na południowych peryferiach Łodzi lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku.
Następował wtedy mój – i nie tylko mój – ulubiony moment. Bo w tę zupełnie nadzwyczajną wigilię Bożego Ciała nie obowiązywały kodeksy i tabu, którymi zazwyczaj krępowano inwencję i żywiołowość tutejszych, krnąbrnych dość, dzieci. Puszczano nas luzem. Mogliśmy wszędzie zaglądać i włazić, wrzeszczeć, mogliśmy w końcu – i to było najważniejsze, najbardziej przejmujące – „być na dworzu”, do której nam się podobało. Wykorzystywaliśmy ów przywilej w pełni. Spośród obrazów dzieciństwa, jakie zostały w mojej pamięci, ten wciąż zachowuje swoją intensywność: sfora chłopców na lśniących rowerach gnająca przez gorącą, czerwcową noc, a ponad nimi tęczowe dekoracje, krzyki i światła.
W Boże Ciało budziły mnie głosy tych, którzy od samego rana ciągle jeszcze coś wokół poprawiali, czynili ładniejszym i trwalszym, sprzątali, byli zaangażowani. Balkony tonęły w roślinach doniczkowych i ciętych i w dewocjonaliach różnego kształtu, zastosowania i kalibru. W bramach wystawiano miniaturowe ołtarze – stół pod koronkowym obrusem, srebrny krucyfiks, gromnice i panteon katolicki utrwalony na płótnie bądź tekturze techniką naiwną – a w oknach gipsowe figurki Świętej Rodziny i fotografie papieża Jana Pawła II i prymasa Wyszyńskiego w oszklonych ramkach. Papież miał na nich zafrasowane, łagodne oblicze, prymas zaś przypominał srogiego, wymagającego wuja w dojrzałym wieku, który jeśli nagradza któregoś ze swoich nielicznych beniaminków, to wyłącznie cukierkiem ślazowym. Grubo przed godziną dziesiątą byliśmy gotowi.
Po dziesiątej procesja wlewała się w naszą ulicę. Pomimo tego, że od rogu ze Rzgowską dzieliło nas ledwie kilkadziesiąt metrów, to dopiero po wpół do jedenastej zjawiała się pod balkonem, na którym staliśmy wraz z babcią. Sunęła wolno, ociężale. Poprzedzał ją ogłuszający hałas dziesiątek mosiężnych dzwonków kołyszących się w dłoniach ministrantów i kościelnych i polifoniczne śpiewy, część z nich przepuszczona przez sprzęt nagłaśniający marki Unitra. Dziewczynki w strojach komunijnych roniły zblakłe płatki róż przed postępującym sztywno kapłanem, który na wysokości twarzy dzierżył monstrancję wykonaną z imitacji złota, sztuczne małe słońce. Dwóch nobliwych mężczyzn w garniturach i białych rękawiczkach wspierało go pod łokcie, czterech innych trzymało drzewce, na których rozpięty był suty, wzorzysty baldachim. Leciwe reprezentantki Koła Różańcowego niosły wprost na sobie dorodne, ciemnobrązowe grona koronki wykonanej z drewna w makroskali. Atletycznym młodzieńcom powierzono chorągwie – parafii, diecezji i te z lokalnymi patronami. Ich głowice osadzili sobie w skórzanych łuzach przypiętych do pasa i wznosili oburącz. Czuć było kadzidłem i odświętnym dniem, mieszaniną potu, ciepła i perfum.
Wrażenie potężniejsze od Najświętszego Sakramentu, przed którym pochylał głowę lub klękał każdy – a klękały nawet największe z okolicznych łajz, gnębiciele żon, alkoholicy, ekswięźniowie i czynni złodzieje, wytatuowani cwaniacy w ciuchach i fryzurach z poprzedniej dekady – robił na mnie tłum, morze głów i Polaków, ciągnąca się masa ludzka, setki, jeśli nie tysiące, dla których koryto naszej ulicy okazało się zbyt wąskie, przez co oni szli, szli i szli. Szli, wydając niepokojący owadzi pomruk. Nawet kiedy ich wszystkich już tutaj nie było, bo skręcili w Tuszyńską, a z Tuszyńskiej w Unicką, z Unickiej w Bednarską, z Bednarskiej – w Rzgowską, gdzie kończono i rozpuszczano procesję, to wciąż w powietrzu wisiał szum po nich i ciężar tamtej obecności. Przez dobrą chwilę ta pustka wydawała się pustką nie do zniesienia.
Natomiast po Bożym Ciele było na świecie dokładnie tak, jak zapowiadała to babcia. Deszcze padały, umierali ludzie.
Źródło
Opublikowano: 2018-05-31 22:27:28