Nie lubię słowa „populizm”. W polskiej debacie publicznej służy ono do walenia po głowie każdego, kto nie jest centrystą

Nie lubię słowa „populizm”. W polskiej debacie publicznej służy ono do walenia po głowie każdego, kto nie jest centrystą. Dlatego populistą staje się zarówno prawicowy radykał szczujący na uchodźców, jak i lewicowa działaczka upominająca się o wyższą płacę minimalną lub wyższe podatki. To bezsensu. Wolę słowo „demagogia”, które wskazuje na ludzi schlebiających swoim odbiorcom i mówiących im to, co ci chcą usłyszeć, nie licząc się z merytorycznymi podstawami swoich tez.

Po stronie liberalnej wzorowym przykładem demagogii jest publicystyka Jana Hartmana. Większość tekstów polskiego filozofa odwołuje się do prostego podziału. Jest arystokracja ducha i jest motłoch. Są ludzie dbający o rzeczy piękne i dobre oraz cała reszta, która chciałaby żyć na zasiłkach i na koszt innych. I tyle. Hartmana nie interesuje bogata literatura na temat nierówności społecznych i tego, jak niszczą one spójność społeczeństwa. Nie dba on zbytnio o wpływ edukacji na obywateli, co nie dziwi, bo kilka miesięcy temu obwieścił, że szkoła nie potrafi uczynić z dzieci chłopów inteligentów (dlatego np. ja w klasyfikacji Hartmana mogę mieć dowolną liczbę tytułów i publikacji, a i tak pozostanę chłopem, najwyżej drobnomieszczaninem). Nie interesuje się on też tym, jak na stan społeczeństwa wpływa fakt, że główne kanały komunikacyjne są podporządkowane algorytmom internetowym i interesom korporacyjnym.

Inteligenckość i elitarność publicysty Hartmana nie polega zatem na wykonywaniu jakiegoś rodzaju pracy intelektualnej. W jego tekstach nie ma bowiem odwołań do najnowszej literatury naukowej, danych czy statystyk. Jest po prostu mielona w nieskończoność różnica między człowiekiem wyższym, który ma poglądy takie jak Hartman, i człowiekiem niższym, który ma poglądy inne.

zaspakaja w ten sposób pragnienie części społeczeństwa. Tak samo zresztą jak Andrzej Saramonowicz czy Zbigniew Mikołejko, którzy odwołują się do tych samych podziałów i symboli. Bo w Polsce jest sporo osób sfrustrowanych, przepracowanych, niedocenianych – wszystko, co im pozostaje, to symboliczne odróżnienie się od motłochu. Weźcie sobie takiego pracownika uniwersyteckiego. Wynagrodzenie? Mocno średnie. Prestiż społeczny? Wolne żarty. Wpływ na społeczeństwo? W okolicach zera. Co zostaje takiej osobie? Poczucie wyższości wobec niewykształconego, tępego ludu jest kuszącym zamiennikiem odpowiedniego statusu społecznego. Pewnie dlatego część środowiska akademickiego tak zachwycała się Piotrem Nowakiem, który w swojej książce „Hodowanie troglodytów” pisał wprost, że brzydzi się ludem.

Nie mówię, że większość społeczności uniwersyteckiej tak myśli. Na szczęście raczej nie. Chodzi mi o to, że łatwo zrozumieć, dlaczego dla części osób wywody Hartmana czy innego Saramonowicza mogą być tak atrakcyjne. Czyż stwierdzenie – jak to zrobił Saramonowicz – że jedynym powodem wygranej -u jest ludzka głupota nie jest w pewnym sensie przytulną interpretacją świata? Wszystko jest proste jak konstrukcja cepa, role dobra i zła zostały rozdane, nie trzeba zbytnio wysilać myśli, można skupić się na wymyślaniu kolejnych obelg. To samo po prawej stronie robią bracia Karnowscy czy – idąc po linii akademickiej – Ryszard Legutko. Tylko zamiast motłochu mają lemingi.

Ale to jest droga donikąd. Nie pomaga ani zrozumieć świata, ani go zmienić. Po stokroć lepiej zapisywać się do związków zawodowych, działać w organizacjach politycznych lub pozarządowych i strajkować. Albo po prostu przeczytać książkę, która ma jakiekolwiek zakorzenienie w rzeczywistości społecznej. Na przykład z takiego „Ducha równości” Richarda Wilkinsona i Kate Pickett dowiecie się o świecie (także Polsce) nieporównanie więcej niż z całej publicystyki Hartmana.

Źródło
Opublikowano: 2018-12-18 11:51:10