Wraz z rosnącą frustracją libków, samozwańczych obrońców demokracji, których wścieka demokratyczne niewybieranie ich jedynie słusznej partii, coraz częściej zaczynają się pojawiać postulaty, które z demokracją mają tyle wspólnego, co pewien Austriak z socjalizmem.
Wspominaliśmy swego czasu o tym, że Ewa Stępniak z lubelskiego skrzydła Partii Zielonych otwarcie popierała propozycję eliminacji rodzin o „wyuczonej bezradności kupowanych państwowym socjalem za głosy wyborcze i utwierdzanych w ciemnocie, lenistwie oraz nieinnowacyjności” (cytat z Urbasia), a gdy zwrócono jej uwagę na co najmniej niestosowność takich postulatów, szła w zaparte, twierdząc, że ma takie samo zdanie, bo „nie można hodować patologii”.
Nie jest to przy tym postulat radykalny jak na środowiska libkowe, dość przypomnieć wiadra pomyj, którymi libki chlustają na wszystkie strony, gdy podniesie się temat 500+. Swego czasu towarzyszył mu nawet plakat propagandowy, który nie odbiegał wymową od plakatów propagujących likwidację „pasożytnictwa” za czasów pewnego kopniętego Austriaka.
Teraz z kolei pojawiają się postulaty subtelniejsze, choć równie, jeśli nie bardziej antydemokratyczne. Ot, na przykład postulat wprowadzenia testów na inteligencję, od których wyniku zależeć będzie możliwość głosowania w wyborach, albo powiązania możliwości głosowania z ilością zarabianych pieniędzy – czyli przywrócenie archaicznego cenzusu majątkowego.
I nie, nie jest to prawo Poego, są to autentyczne libkowe postulaty, z którymi każdy, kto miał do czynienia z sekcjami komentarzy w języku polskim, miał styczność.
Postulat uzależnienia aktywnego prawa wyborczego od ilorazu inteligencji, pomijając oczywisty wymiar eugeniczny, do złudzenia przypomina działania konserwatystów mające na celu utrudnienie, jeśli wręcz uniemożliwienie udziału w wyborach grupom ludności, które uważają za niewygodne. Oczywistym przykładem są tutaj Stany Zjednoczone, w których testy umiejętności czytania i pisania – pozornie niewinne – były narzędziem pozbawiania milionów Amerykanów prawa głosu. Było to szczególnie silne na Południu, gdzie po przegranej wojnie domowej Południowcy blokowali uczestnictwo czarnej mniejszości w wyborach, m.in. poprzez ww. testy, oczywiście przeprowadzane przez białych urzędników i głównie wobec nie-białych obywateli. Dopiero Voting Rights Act z 1965 roku (sto lat po wojnie domowej*!) zabronił używania tego typu testów, jako niezgodnych z gwarantowanym przez czternastą (!) poprawkę do Konstytucji prawem wyborczym.
Nie była to wyłącznie domena USA, podobne testy istniały także w innych kolonialnych państwach i także były wymierzone w ludność nie-białą, by pozbawić ją prawa głosu.
O ironio, większość postulujących likwidację powszechnych praw wyborczych to także fani Bidena i jego przemówienia, postrzegający go jako niestrudzonego obrońcy demokracji. Co bardziej nieogarnięci, jak opisywany przez nas kilkukrotnie destylat patologii III RP, Walduś Kuczyński, uznają nawet przemówienie cysorza za najważniejsze wydarzenie polityczne ostatnich dekad.
Pozostaje drugi pomysł likwidacji największego osiągnięcia ostatniego stulecia, powszechnego prawa wyborczego: Cenzus majątkowy.
Zanim przejdziemy do meritum, przypomnimy, że cenzusy majątkowe są jednym z najstarszych kryteriów decydujących o prawie wyborczym bądź jego braku. Najczęściej prawo głosu wiązano z posiadaniem określonej ilości ziemi, a często ograniczano je także ze względu na wyznawaną religię, pochodzenie etniczne, miejsce zamieszkania, no i oczywiście posiadanie penisa albo waginy. Wagina była czynnikiem dyskwalifikującym właściwie aż do XX wieku. Powszechne prawa wyborcze, niezależne od genitaliów, majątku, wyznania, koloru skóry, przynależności etnicznej, czy poglądów politycznych są niekwestionowaną zdobyczą cywilizacyjną i fundamentem współczesnej demokracji.
I jako takie jest bardzo niemile widziane przez wszelkiej maści reakcyjne libki, które chcą cofnięcia nas do XIX wieku – bo demokracja tak, ale tylko dla wybranych – w końcu gdyby pozbawić kilkanaście milionów obywateli prawa głosu oznaczałoby, że tylko szlachta, pardon, NAJLEPSI by mogli głosować.
Propozycji uratowania demokracji poprzez likwidację demokracji jest bez liku. Naszą uwagę przykuła ostatnio propozycja rzucona na Twitterze, proponująca wspomniany cenzus majątkowy. W dużym skrócie:
1. Prawa wyborcze mieliby tylko płacący podatki.
2. Siła głosu zależałaby od ilości płaconych podatków, liczonych względem średniej wysokości podatku. Od 50% do 100% stawki głos obywatela wart byłby tylko połowę głosu. Od 100 do 200% średniej stawki głos miałby wartość 1:1. Od 200% do 1000% każdy głos wart byłby 1.5 głosu, a od 1000% wzwyż każdy oddany głos liczony byłby trzykrotnie.
3. Kto płaciłby poniżej 50% średniej nie mógłby głosować.
Co ciekawe, propozycja nie odnosiłaby się wyłącznie do czynnego, ale także do biernego prawa wyborczego: Możliwość startu w wyborach byłaby uzależniona od wysokości płaconego podatku.
Logika jest cokolwiek kulawa, a twierdzenie, że ilość posiadanych pieniędzy jest wyznacznikiem kompetencji jest cokolwiek absurdalne. Jednak naprawdę zabawnie robi się w momencie, gdy przeliczymy sobie, jak wpłynęłoby to na prawa wyborcze w Polsce i stan jej demokracji.
W libkowym zamyśle powiązanie zarobków z prawem głosu miałoby wyeliminować „ignorantów i populistów”. W praktyce wyeliminowałoby to większość wyborców i zamieniło demokrację w arystokrację, jeśli nie oligarchię.
Policzmy, przyjmując 2017 rok jako punkt odniesienia, ze względu na dostępność drobiazgowych opracowań:
Czynne prawo wyborcze posiada około 30 do 31 milionów Polaków (w 2015 roku było to coś koło 30 800 000 Polaków). Powiązanie prawa wyborczego z podatkami oznaczałoby z miejsca eliminację prawie sześciu milionów wyborców; w 2017 roku formularze PIT rozliczające dochody z pracy i innych źródeł złożyło ponad 24 miliony podatników (mała uwaga: łączna suma podatników wyniosła ponad 26 milionów, ze względu na rozliczanie dzieci z rodzicami).
Ot tak, z prawie 31 milionów wyborców robi się 24 miliony. Ale dalej jest jeszcze ciekawiej.
Ze względu na skomplikowane obliczenia związane z podatkami przyjmijmy za punkt odniesienia średnią krajową płacę brutto, ogłaszaną co roku przez GUS. W 2017 roku wynosiła ona 51 258,12 PLN rocznie, czyli co najmniej 4271,51 miesięcznie.
W teoretycznym systemie wiążącym prawa wyborcze z płaconym podatkiem, a zatem zarobkami, od tego progu nasz głos byłby wart jeden punkt. Liczmy dalej.
Od dwukrotności średniej krajowej, czyli 102 516,24 PLN rocznie i 8543,01 PLN miesięcznie, nasz głos wart byłby półtora punkta, a od dziesięciokrotności, czyli 512 581,20 PLN rocznie i 42 715,10 PLN miesięcznie miałby aż trzy punkty.
Ale to nie wszystko. System odcina wszystkie osoby zarabiające poniżej 50% średniej krajowej od możliwości głosowania, czyli jak zarabiasz mniej niż 25 629,06 PLN rocznie lub 2135,75 PLN miesięcznie, zwyczajnie nie masz prawa głosu.
Można by zatem założyć, że zarabiający więcej niż 50%, ale mniej niż średnią krajową dostaliby ograniczone prawo głosu, powiedzmy, ich głos wart byłby tak z pół punkta.
Jak przekładałoby się to na prawa wyborcze obywateli? Tutaj warto spojrzeć na dane Ministerstwa Finansów. W 2017 roku 50% najlepiej zarabiających podatników zarabiało od 25 858 PLN rocznie wzwyż. Tyle zarabiało dwanaście milionów Polaków.
W systemie, w którym utrata praw wyborczych następuje z osiągnięciem progu 50% średniej krajowej oznaczałoby to pozbawienie praw wyborczych osiemnastu milionów Polaków.
Ale dalej jest jeszcze lepiej. Ponownie patrząc na statystyki MF, średnią krajową w 2017 roku, czyli te trochę ponad 51 tysięcy rocznie, zarabiało coś koło pięciu milionów Polaków.
Czyli: Z grupy 12 milionów wyborców w tym systemie jakieś siedem milionów miałoby mocno ograniczoną siłę głosu, i ich głos wart byłby zaledwie pół punkta.
„Zwykłe” głosy warte jeden punkt mieliby Polacy zarabiający między średnią krajową a jej dwukrotnością, czyli do 102 516,24 PLN rocznie. Jest to grupa około 3.6 miliona obywateli.
Innymi słowy, z prawie 31 milionów wyborców mielibyśmy trochę ponad 3.5 miliona wyborców o „normalnej” sile głosu, do tego 7 milionów wyborców o ograniczonej sile głosu (równoważnej tym bogatszym 3.5 miliona), a nad nimi elitarną grupę zarabiających dwukrotność średniej krajowej lub więcej, czyli około 1.2 miliona wyborców cieszących się przywilejem głosu wartego 50% więcej niż „średniaków” oraz trzykrotnie więcej, niż obywateli drugiej kategorii.
Absurdalne i przekomplikowane? Bez wątpienia, jak wszystkie pomysły, żeby demokrację uratować poprzez jej zniszczenie i cofnięcie nas w rozwoju o sto-dwieście lat, jeśli nie więcej. Plan miał być w zamierzeniu utopijny, jednak ostatecznie wychodzi z niego koszmarek podobny do fikcyjnej Oceanii z 1984 Orwella (prole, wyborcy gorszego sortu i „średniacy”, a nad nimi świetnie zarabiająca burżuazja), albo państw faszystowskich.
Tak, pomysł ograniczania praw wyborczych na podstawie arbitralnych kryteriów, jak zarobki czy pochodzenie etniczne, jest domeną autokracji, a nie demokracji. Weźmy archetypowych faszystów: W państwie wąsatego Austriaka mieszkańców dzielono na trzy kategorie:
1. Pełnoprawnych obywateli, posiadających pełnię praw politycznych, czyli Reichsburger.
2. Obywateli drugiej kategorii, posiadających obywatelstwo, ale pozbawionych praw politycznych, czyli Staatsangehorige.
3. Poddanych albo podopiecznych Rzeszy, pozbawionych obywatelstwa i praw politycznych, ale pozostających pod kontrolą państwa, czyli Schutzangehorige.
Pamiętajcie, gdy ktoś chce ratować demokrację przed nią samą, to najprawdopodobniej wcale nie jest demokratą – wręcz przeciwnie.
Obraz: Arekmajster, Józef Chojnicki, 1782
* Swoją drogą, zauważyliście, jak w języku polskim naturalnie bierze się stronę Konfederacji? Termin „wojna secesyjna” w języku angielskim ma charakter rewizjonistyczny, w mainstreamie używa się terminu „amerykańska wojna domowa”.
Źródło: Sztuczne Chwasty
Więcej w kategorii: Sztuczne Chwasty