O 9:30 rusza nasza konferencja:
Przywrócić godność
W naszym społeczeństwie przeważa opinia, że biedy, niedostatku należy się wstydzić. Już samo korzystanie pomocy społecznej jest czymś hańbiącym. Ludzi nie dających sobie rady, ledwo wiążących koniec z końcem zwykło się traktować jak osoby leniwe, roszczeniowe, społecznie nieprzydatne, a więc niewiele warte.
W świetle tych opinii trudno się dziwić, że wiele osób wzdraga się przed przyznaniem, że mają kłopoty finansowe. Przeciwnie są skłonni utrzymywać wręcz, że zaliczają się do „klasy średniej”. Według badania IBRIS-u ponad 70% Polaków uważa się za klasę średnią. Trzydzieści z górą lat neoliberalnej indoktrynacji przekreśliło ideę nie tylko równości, sprawiedliwości społecznej, ale nawet solidaryzmu społecznego. Każdy ma sam dbać o siebie i sobie radzić po to, żeby ci, którzy już sobie radzą nie musieli dzielić się owocami swego sukcesu. Stąd przekonanie, że zasiłki socjalne są złe, bo rozleniwiają. Szczególnie paradoksalne jest, że w świetle badań grupa respondentów, która uważa, że „zasiłki rozleniwiają” najliczniejsza jest w elektoracie lewicy. W kraju, w którym większość wyborców lewicy i w ogóle większość społeczeństwa odrzuca ideę redystrybucji budżetowej, która miałaby choć trochę niwelować narastające, dramatycznie rozwarstwienie społeczne, podjęcie inicjatywy mającej na celu zwiększenie pomocy państwa dla tych, którzy sobie gorzej radzą, jest niezwykle trudne. Nawet ci, którym zwykle brakuje do pierwszego, z przyczyn godnościowych, bronią zaciekle interesu ekonomicznego najbogatszych współobywateli i z nimi, a nie tymi na dole, wolą się utożsamiać.
W demokracji, żeby dokonać jakiejś zmiany, a zwłaszcza zmiany sposobu dzielenia dochodu narodowego, trzeba przekonać większość do słuszności pomysłu. Nasza konferencja będzie nosiła tytuł „Przywrócić godność”, bo jeżeli chcemy, żeby ludzie w Polsce, która jest krajem bogatym nie cierpieli nędzy, musimy przekonać opinię publiczną, że ci „na dole” są jak najbardziej warci pomocy. W tym celu trzeba zburzyć wiele neoliberalnych mitów, takich jak choćby mit o lenistwie biedaków.
Jesteśmy społeczeństwem zapracowanym. W wymiarze czasowym (przepracowanych dni w roku) z 1806 godzinami pracy plasujemy się tuż za leniwymi rzekomo Grekami, na drugim miejscu w UE. Polscy pracownicy mają jeden z najdłuższych tygodni pracy na świecie – 39,7 godziny. Jednak w niektórych państwach czas pracy jest jeszcze dłuższy, np. w Kolumbii, gdzie tygodniowo trzeba przepracować 47,6 godziny. Z danych OECD wynika, że najkrócej pracują Holendrzy (średnio 29,4 godziny w tygodniu).
I nie jest wcale tak, że wystarczy długo, ciężko pracować by nie cierpieć niedostatku. Bo zatrudnieni na czarno dostają coraz częściej stawki niższe od ustawowych, podobnie zresztą dzieje się z tymi, którzy pracują na umowach cywilnoprawnych. Nagminne jest wymuszanie podpisywania (kwitowania) wypłat zgodnych z ustawową płacą godzinową, mimo że realne wypłaty są niższe. Odmowa pójścia na taki „układ” równa się zwykle utracie zatrudnienia. Wreszcie osoby, które otrzymują niskie stawki godzinowe muszą siłą rzeczy wyrobić więcej godzin, mimo że ostatecznie i tak zarabiają nieporównanie gorzej od tych, którzy mają wyższe stawki. Tak więc bliższe prawdy jest twierdzenie, że im niższe płace tym warunki zatrudnienia gorsze i tym dłuższy wymagany od pracownika czas pozostawania w pracy.
Z badań wynika, że skrajnym ubóstwem dotkniętych jest 5,2% ludności. Podstawę wyznaczania granicy ubóstwa skrajnego według GUS stanowi minimum egzystencji szacowane przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych (IPiSS). Kategoria minimum egzystencji wyznacza bardzo niski poziom zaspokojenia potrzeb. Konsumpcja poniżej tego poziomu stanowi zagrożenie dla psychofizycznego rozwoju człowieka. Tę granice stanowi dochód 640 zł. w gospodarstwach domowych jednoosobowych i 614 zł. w wieloosobowych. Co ciekawe odsetek osób dotkniętych skrajnym ubóstwem jest ponad dwa razy wyższy wśród osób żyjących z zasiłków. Również ubóstwo wzrasta wraz z liczbą dzieci na utrzymaniu, podczas gdy jest stosunkowo niższe w rodzinach bezdzietnych. To świadczy o tym, że 500+ nie jest środkiem, który wyklucza biedę i „rozleniwia”. W dokumentach Głównego Urzędu Statystycznego zwraca się uwagę, że o skrajnym ubóstwie przesądza nie tylko fakt podejmowania pracy, ale i status na rynku pracy. A więc rodzaj pracy, kwalifikacje, rodzaj umowy i wynikające z tego dochody z pracy. Otóż istnieje olbrzymia grupa społeczna określana jako „pracujący biedni”. To są ludzie doświadczający ubóstwa pomimo podjętej aktywności zawodowej. Statystyki urzędowe tego nie odnotowują, ale skądinąd wiadomo, że osoby utrzymujące się z zasiłków po to żeby w ogóle przetrwać są zmuszone podejmować zatrudnienie na szczególnie prekaryjnych (niekorzystnych) warunkach. To jest to tzw. zatrudnienie dorywcze. Bez umów a nawet bez zapewnienia ciągłości pracy i dochodów. Skrajne ubóstwo wiąże się też często z niskim wykształceniem. W tym wypadku bieda jest dziedziczona. Przy czym trudno winić dzieci nie wykształconych rodziców, w których mieszkaniach nie było półek z książkami, że nie potrafiły się wyrwać z kręgu niskich aspiracji, prostych, nisko płatnych zajęć, wreszcie ze społeczności lokalnych, w których w okresie balcerowiczowskiej transformacji zabrakło pozytywnych wzorców awansu społecznego. Osoby o mniejszym wykształceniu mają też większe trudności w posługiwaniu się nowoczesną techniką w poszukiwaniu lepszego zatrudnienia. Ich informacyjne wykluczenie sprawia, że tkwią latami w pracach, które nie dają perspektyw na wyjście z biedy i stworzenie z kolei własnym dzieciom lepszych perspektyw życiowych.
Według Eurostatu pracujących biednych jest Polsce ok. 1,7 mln. Pracujący biedny to osoba, która nie osiąga 60% mediany zarobków czyli 2 338 zł miesięcznie. W nomenklaturze unijnej określa się to jako zagrożenie ubóstwem, ale jest to typowa nowomowa, bo w dokumentach UE rzadko ktoś jest czymś dotknięty (bezdomnością, biedą, itp.) lecz zwykle określa się ludzi jako „zagrożonych”. Jednak statystyka ta jest ułomna, bo nie uwzględnia osób pracujących na czarno. Trudno też, żeby Eurostat dysponował danymi o umowach zawartych dla pozoru. Nagminna jest praktyka zatrudniania pracowników na cząstki etatu, mimo że wymaga się od nich pracy w pełnym wymiarze godzinowym. Dwa miliony mikro firm oferuje najbardziej ułomne formy zatrudnienia. Zatrudnieni w nich ludzie nie zawsze mogą liczyć na choćby ekwiwalent płacy minimalnej czy na umowę z płaceniem składek ZUS. Szacuje się, że w tym sektorze pracuje jakieś 6 mln spośród 16 milionów ludzi pracy najemnej w naszym kraju.
Praca w gastronomii, małych sklepach, budownictwie charakteryzuje się szczególną intensywnością. A właśnie w tych sektorach występuje najwięcej naruszeń prawa pracy, niezgodnych z prawem form zatrudnienia. Wreszcie plaga nad plagami jaką jest opóźnianie opłaty wynagrodzeń czy wręcz w ogóle ich nie wypłacanie.
Zdarzyło mi się dowiedzieć od osoby, która zasięgała porady prawnej w sprawie mieszkaniowej, że cała ośmioosobowa załoga sklepu sieci Żabka (amerykańska korporacja) pracuje bez umów o pracę. Kiedy o tym napisałem w felietonie, centrala Żabki natychmiast się odezwała z prośbą o podanie bliższych informacji – byłby to donos, więc nie podałem – ale i tak załogę tej placówki natychmiast w całości wymieniono. Wystarczy zainteresować się dowolnym placem budowy, aby się okazało, że mało kto ma tam jakąś umowę o pracę. Są wręcz całe miejscowości gdzieś w Polsce gdzie trudno spotkać kogokolwiek kto taką umowę posiada.
Słowem badania nad ubóstwem pracujących wymagają o wiele więcej niż oficjalne statystyki. Jedno jest jednak oczywiste. Im cięższa praca tym gorsze warunki zatrudnienia i relatywnie niższe dochody. Bo biedni pracują najciężej i najdłużej. I może nie są z natury pracowitsi od zamożnych, ale z pewnością są do owej „pracowitości” przymuszeni.
Obok ubóstwa skrajnego, które dotyka 5,2% ludności, jest jeszcze pojęcie ubóstwa ustawowego. Uwzględnienie tzw. granicy ustawowej wskazuje na grupę osób, które zgodnie z obowiązującymi przepisami są potencjalnie uprawnione do ubiegania się o przyznanie świadczenia pieniężnego z pomocy społecznej. W 2020 r. zasięg ubóstwa ustawowego wyniósł 9,1%. Jeżeli w jakiejś rodzinie dochód jest niższy niż 701 zł na osobę, to mu pomoc społeczna może do tych 701 zł dopłacić, ale nie więcej. Do tej kategorii z pewnością należą osoby zmuszone żyć z zasiłku stałego z powodu trwałej niezdolności do pracy w kwocie 645 zł. Są oni zobligowani by kwitując odbiór zasiłku składać pisemne zobowiązanie, że nie podejmą żadnego zatrudnienia. A pomoc społeczna może im dopłacić jeszcze najwyżej 56 zł. żeby dobili do kwoty 701 zł. Większość innych zasiłków, np. dodatek mieszkaniowy czy energetyczny jest odliczany od kwoty zasiłku. Tak więc jeżeli zasiłkobiorca dostanie np. dodatek energetyczny w kwocie 100 zł czy mieszkaniowy w wysokości 250 zł to o tyle umniejszona zostaje wypłata zasiłku stałego.
Od pierwszego stycznia 2022 r. mają podwyższyć ten zasiłek do 714 zł. Ogólnie rzecz biorąc pomoc społeczna to 700 zł na osobę. Jak za te pieniądze opłacić rachunki i wyżyć? Niestety pomoc społeczna nie dołącza żadnej instrukcji obsługi. Jest jednak rzeczą powszechnie znaną, że ludzie do tych głodowych zasiłków dorabiają, bo muszą, żeby nie stracić dachu nad głową, kupować leki, żeby żyć. Często dorabiają na czarno, bo podpisali zobowiązanie, że powstrzymają się od zarobkowania, więc gdyby się wydało, że pracują cofnięto by im zasiłki, a także dlatego że mają na głowie komorników. Tymczasem w tej strefie dochodowej strategia przetrwania (survival) nakazuje łączyć zasiłki z dochodami z dorywczych prac.
Na uwagę zasługuje fakt, że próg ubóstwa skrajnego i ustawowego jest praktycznie prawie taki sam : 645 vs. 701 . Jedocześnie w przedziale tym odsetek osób dotkniętych ubóstwem rośnie niemal dwukrotnie od 5,2% do 9,1%. Rosnące koszty utrzymania, zwłaszcza związane z zamieszkaniem każą dojść do wniosku, że osoby uprawnione do zasiłku z pomocy społecznej są dotknięte ubóstwem skrajnym. Zwłaszcza, że progi dochodowe uprawniające do pomocy społecznej są utrzymywane długo na zbyt niskim poziomie. Często też nieadekwatnym do rosnących kosztów utrzymania – co widać szczególnie w wielkich miastach.
Państwo polskie jest skąpe dla osób ubogich, pomoc społeczna jest tak mizerna, że wręcz wymusza aktywność zawodową i to w najgorszej formie, w szarej strefie, na najmniej korzystnych warunkach, przyczyniając się do utrwalania wyzysku. A każde zwiększenie transferu socjalnego rodzi sprzeciw pracodawców, którzy po wprowadzeniu wyższych zasiłków na dziecko (500+) podnieśli lament, że odbiera im to częściowo możliwość korzystania z taniej siły roboczej, bo wcześniej, żeby wykarmić swoje dzieci kobiety podejmowały się szczególnie ciężkich i nisko opłacanych pac.
Jest faktem, że zasiłek 500+ sprawił, że skrajne ubóstwo wśród dzieci praktycznie zanikło. W kraju, w którym zasiłki dla bezrobotnych to fikcja, bo przysługują one tylko przez rok a uprawnionych do nich jest zaledwie kilkanaście procent bezrobotnych, 500+ bywało dla ludzi nie mogących znaleźć zatrudnienia swoistą deską ratunku, chroniącą przez brakiem elementarnych podstaw egzystencji całe rodziny. Trudno jednak wyobrazić sobie utrzymanie dziecka za jedynie tak skromną kwotę. Według Instytutu Adama Smitha utrzymanie dziecka do 18 roku życia kosztuje 250 tys. zł, co daje miesięczny koszt 1157 zł. Oczywiście w bardzo licznych rodzinach gdzie dzieci jest więcej niż czworo koszty jednostkowe są mniejsze na zasadzie większej skali, ale takich rodzin jest przecież niewiele. Większość rodziców żeby wychować i utrzymać swoje pociechy musi pracować i pracuje.
Inna sprawa, że wskaźnik aktywności zawodowej jest w Polsce stosunkowo niski, co w świetle istnienia dużej szarej strefy zatrudnienia nie musi być do końca prawdziwe. Tak czy inaczej aktywność zawodowa w wieku 20-64 lata wynosi 75,5 proc., zaś w Unii Europejskiej niemal 79 proc. Różnica wynosi raptem 3.5% i nie jest porażająca. Co ciekawe pandemia COVID-19 nie wpłynęła na obniżenie aktywności zawodowej. Jest oczywiste, że większości krajów UE pomoc społeczna, zasiłki są wyższe niż w Polsce, a mimo to aktywność zawodowa jest tam większa niż u nas. Czyżby zasiłki u nas rozleniwiały, a u nich nie? Najwyższy w Europie wskaźnik aktywności zawodowej osiąga Islandia, ponad 81 % gdzie system pomocy społecznej jest niezwykle szczodry. „Gmina zapewnia świadczenia socjalne i opiekę społeczną nad dziećmi, jak również usługi dla osób niepełnosprawnych. Regularne usługi obejmują doradztwo w zakresie praw społecznych, wparcie w rozwiązywaniu problemów osobistych i dyskomfortów, wsparcie finansowe zarówno w formie dotacji jak i doradztwa w sprawach finansowych, dodatków mieszkaniowych, specjalnych dodatków mieszkaniowych jak i wynajmu mieszkań socjalnych.” Głosi informacja na stronie jednej z islandzkich gmin. Ten przykład prowadzi do wniosku przeciwnego do obiegowej opinii o rozleniwiających zasiłkach. Otóż owa islandzka „opieka socjalna” najwyraźniej zachęca do pracy.
Jedną z przyczyn popadania w biedę i bezradność jest brak prawdziwego wsparcia ze strony służb socjalnych państwa (gminy). Powszechna, zwłaszcza wśród samotnych matek jest depresja, która stała się choroba społeczną. Na to nakłada się brak dostępu do pomocy psychologicznej i opieki psychiatrycznej z prawdziwego zdarzenia. Przyczyną depresji są bardzo często niezapłacone rachunki, niezaspokojone potrzeby dzieci, poniżenie związane z ubóstwem, wreszcie brak perspektyw wyjścia ze spirali biedy i zadłużenia. Jeżeli dostępne na rynku oferty pracy pozwalają jedynie na wolniejsze zadłużanie się, a system wsparcia przez pomoc społeczną niczego tu nie zmienia, bierność i pogrążanie się w rozpaczy stanowią powszechną i dość spodziewaną reakcję.
Z drugiej jednak strony wiele osób, uzyskawszy nawet owo skąpe 500 zł na dziecko i trochę lepszą pracę, dzięki choćby wprowadzeniu zasady minimalnej stawki godzinowej, dostrzega „światełko w tunelu”. Bo zarobki plus zasiłki umożliwiają choćby wyjście z długów i w miarę normalną egzystencję. Albowiem bieda otępia, pozbawia nadziei. A pieniądze pomagają się podnieść jak śpiewa poeta :
„ Jezu jak się cieszę
Z tych króciutkich wskrzeszeń
Kiedy pełną kieszeń znowu mam
Znowu mogę myśleć
Trochę jakby ściślej
I wymyślać śmiało nowy plan.”
Jednym z czynników przedłużających wychodzenie z ubóstwa jest spirala długów, zwłaszcza tych lichwiarskich. Wiele osób mających dochody nominalne na niezłym, europejskim poziomie żyje na granicy minimum egzystencji, gdyż dochód jakim rozporządza po opłaceniu banków, lichwiarzy i innych rachunków jest rażąco niski. O poziomie życie decyduje zatem dochód „rozporządzalny”. Oficjalna definicja tego dochodu jest jednak myląca i brzmi następująco: „Suma bieżących dochodów gospodarstw domowych z poszczególnych źródeł, pomniejszona o zaliczki na podatek dochodowy od osób fizycznych płacone przez płatnika w imieniu podatnika, o podatki od dochodów z własności, podatki płacone przez osoby pracujące na własny rachunek, w tym przedstawicieli wolnych zawodów i osób użytkujących gospodarstwo indywidualne w rolnictwie oraz o składki na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne.” Sęk w tym, że wiele rodzin, osób, zwłaszcza tych uboższych, zadłużonych „rozporządza” na życie o wiele mniejszym dochodem, bo uszczuplonym o raty kredytu lub zajęcia komornicze. Problem dotyczy nie tylko tych ok. 3 mln osób, które mają problem ze spłatą zobowiązań, ale i z o wiele większa liczbą dłużników, którzy wprawdzie regularnie spłacaj, ale dzieje się to często kosztem zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych. W GUS-owskiej definicji „dochodu rozporządzalnego” pojawia się zdanie, że dochód ten jest przeznaczony na „wydatki i przyrost oszczędności”. Jednak większość polskiego społeczeństwa nie ma oszczędności tylko długi. Zaledwie 13% ankietowanych w przypadku utraty pracy mogłoby się utrzymać z oszczędności przez rok lub dłużej. Pozostali nie mają nic albo tyle żeby przetrwać od tygodnia do kilku miesięcy. Oficjalna propaganda utrzymuje, że ludzie nie oszczędzają z powodu inflacji i braku zysków na lokatach. Prawda jest jednak taka, że większość Polaków i Polek zarabia zbyt mało by coś odłożyć na czarną godzinę. Tymczasem górne 10% inwestuje w mieszkania i instrumenty finansowe. Spekulacja i boom na rynku nieruchomości powoduje coraz wyższe ceny mieszkań, a zatem wyższe koszty dla tych, którzy nie mają z czego oszczędzać. Koszt utrzymania mieszkania w dużym mieście sięga często 30% i więcej procent dochodu. Jeżeli do tego dodać ceny energii elektrycznej, gazu, wywozu śmieci, to okaże się, że nawet osobom nominalnie dobrze zarabiającym żyje się bardzo skromnie. Osobna kategorię stanowią rodziny/osoby zmuszone wynajmować mieszkanie po cenach wolnorynkowych. Bo na taki „luksus” trzeba przeznaczyć ekwiwalent miesięcznego wynagrodzenia.
Oficjalnie przeciętna polska rodzina wydaje ok. 10% swego dochodu na energię elektryczną. Oczywiście pod warunkiem, że nie zajmuje lokalu ogrzewanego prądem. Nawet osoby relatywnie zamożne mogą żyć w ubóstwie energetycznym, jeśli przeznaczają na energię przynajmniej 10% wg standardów UE, swoich przychodów lub żyją w niedogrzanych mieszkaniach. W zależności od użytej definicji, ubóstwo energetyczne obejmuje nawet 34% mieszkańców Polski.
Dochód narodowy wciąż rośnie i to szybko. Jednak jego podział jest bardzo niesprawiedliwy. Według badań zespołu Piketty’ego 10% najlepiej sytuowanych Polaków przejmuje 40% PKB. Górny 1 procent drabiny dochodowej zgarnia w Polsce 12,5 proc. krajowych dochodów, co jest drugim najwyższym wynikiem we Wspólnocie. Powodem ubóstwa w Polsce jest nadmierne bogacenie się klasy wyższej kosztem całej reszty. Sposobem na zmniejszenie nierówności są transfery socjalne, podwyższanie płacy minimalnej i wprowadzenie ustawowej minimalnej stawki godzinowej. Wymaga to z jednej strony wprowadzenia progresywnego systemu podatków dochodowych, z drugiej zaś takiej polityki społecznej, która skieruje pieniądze tam gdzie najbardziej ich brak.
I tu napotykamy na barierę ideologiczną budowaną wytrwale przez Leszka Balcerowicza i jego akolitów od początku transformacji. Według tej nowej wiary tknięcie pieniędzy zarabianych przez klasę wyższa jest świętokradztwem, gdyż klasie tej przypisuje się nadludzką moc sprawczą. To od tego, że oni właśnie będą zmotywowani do jeszcze szybszego bogacenia się zależy nasz rozwój, a nawet nasz byt. Przesłanie jest następujące: „Obojętnie jak wiele zarabiają najbogatsi, oni sobie na to zasłużyli. „
Na drugiej stronie tego równania są osoby, których dochody są tak niskie, że wymagają uzupełnienia ze wspólnej, budżetowej kasy. Otóż, według szkoły neoliberalnej pieniądze wydane na pomoc społeczną, to pieniądze wyrzucone w błoto. Biedni nie zasługują na wsparcie, bo nie dość się starali. System kapitalistyczny i jest nie tylko najdoskonalszy z możliwych, ale też i najsprawiedliwszy. Słusznie daje dużo tym na górze i słusznie każe tych na dole. Dlatego osoby skazane na ubieganie się o zasiłki są piętnowane jako nieroby, patologia, na których „uczciwi” (czytaj wypłacalni) obywatele złamanego grosza dawać nie powinni.
I ta wizja zwycięża, gdy z badań ankietowych wynika, że większość obywateli ma się za część klasy średniej. Średniej czy takiej, która nie ma nic wspólnego z tymi na dole, którzy zamiast wyciągać ręce po pomoc, powinni się bardziej postarać.
Jak przekonać ludzi, którzy panicznie boją się zaliczenia do tych na dole, że łączy ich z nimi wspólnota interesu. Że każdy kto żyje z pracy a nie kapitału, może znaleźć się w sytuacji kiedy pomoc państwa będzie mu niezbędna. Że wreszcie po to płacimy podatki, aby kiedy zajdzie potrzeba sięgać do wspólnie odłożonych funduszy i mieć na przetrwanie. To zadanie psychologicznie i politycznie niezwykle trudne, bo wymaga uznania, że realnie w Polsce najliczniejszą klasą jest klasa pracująca. Że wreszcie klasa średnia to wymysł neoliberalnej propagandy, który ma ich dyscyplinować i niszczyć wszelką solidarność, między ludźmi pracy, a tymi, którzy przegrali i zarabiają za mało, albo nie mogą już zarabiać, a przez całe pracowite życie należeli do tych 16 milionów ludzi pracy najemnej.
Klasa średnia to pojęcie i zjawisko, które wykształciło się w latach 70tych XX wieku, kiedy w krajach rozwiniętych ludzie pracy zaczęli zarabiać na tyle dużo by część swych zarobków odkładać, a nawet inwestować w tzw. instrumenty finansowe. Mieliśmy więc nową kategorię ludzi, którzy wprawdzie główny dochód wciąż osiągali z pracy, ale uzupełniali go zyskami z kapitału. Z pewnością są w Polsce specjaliści, uzyskujący dochody z pracy na poziomie zachodnioeuropejskim, którzy zarabiają dość by część dochodów inwestować, a nie wydawać na bieżące potrzeby. Jest to jednak grupa stosunkowo niewielka, najwyżej kilka procent a nie 70%, jak wynika z deklaracji polskiego społeczeństwa.
Mamy więc mit klasy średniej i każdy kto jeszcze nie musi korzystać z zasiłków za część owej klasy się uważa. Mamy mit klasy wyższej, jako przewodniej siły narodu (to tak zamiast klasy robotniczej, którą tak określano za komuny) oraz mit biednych nierobów i obiboków. Dopiero rozbicie tych mitów pozwoli na wdrożenie w naszym kraju nowoczesnej polityki społecznej na poziomie europejskim.
Wymaga to takiego minimum lewicowości jak przyznanie priorytetu, uznanie za dobry, mechanizmu redystrybucji budżetowej. Chodzi o to by sprawić aby ci na górze dzielili się swymi dochodami z tymi na dole. Obecnie natomiast, prze degresywnym systemie podatkowym całe społeczeństwo składa się na dobrobyt bogatych. Redystrybucja to nie tylko znak firmowy socjaldemokracji, ale tak naprawdę istota demokracji.
Duża część elit finansowych to darmozjady. Świat, społeczeństwo, gospodarka nie mają z nich żadnego pożytku, tak jak organizm nie ma pożytku z pasożyta. Jednak obrazowa fraza Jarosława Kaczyńskiego o „sięganiu do głębokich kieszeni” nigdy nie obrosła w czyn. Wciąż każda próba sprawiedliwszego podzielenia dochodu narodowego napotyka na zaciekły opór nie tylko tych, którym próbuje się cokolwiek uszczknąć, nie tylko podporządkowanych bogaczom mediów, ale i potencjalnych beneficjentów takie sprawiedliwszego podziału. Mamy do czynienia ze swoistym „syndromem sztokholmskim”, w ramach którego pokrzywdzeni twardo stoją po stronie swych krzywdzicieli. Dzieje się tak, ponieważ lewica przegrała walkę ideową. A ta parlamentarna nawet przeszła na stronę kapitału przeciwko światowi pracy, dużej części jej nominalnych beneficjentów.
Póki ludzie pracy będą skutecznie napuszczani na tych, którzy odpadli z wyścigu szczurów, zmiany będą trudne czy wręcz niemożliwe do przeprowadzenia. Aby je jednak kiedyś przeprowadzić, warto nie tylko zastanawiać się jak przekonać większość, że biednym warto pomagać, ale też nad kształtem i zakresem takiej pomocy. Co zrobić by odsetek osób dotkniętych skrajnym ubóstwem przestał rosnąć. Jak zapobiec ciągłej pauperyzacji pracowników. Rośnięciu przepaści między dochodami z pracy i z kapitału.
I na tym, nad oboma tymi wyzwaniami będziemy się zastanawiać, by spełnić postulat przywrócenia godności tym, których z niej obdarto, by potem zostawić ich bez pomocy.
Piotr Ikonowicz
Źródło
Opublikowano: 2021-11-06 07:54:44