Zdjęcie zrobiła moja żona, przedstawia ono pozostałości po zamkniętej cukrowni w węgierskim miasteczku Szerencs. Oglądaliśmy ten widok akurat w przeddzień świętowania 15-lecia obecności Polski i kilku innych krajów naszego regionu w Unii Europejskiej. 10 dni spędziliśmy na Węgrzech i Słowacji, a dokładnie mówiąc głównie na węgierskiej podupadłej prowincji i w kiepskich dzielnicach miast Słowacji. Każdego roku spędzamy tam w sumie z miesiąc, ostatnio z półtora. Każdy kolejny taki wyjazd uzmysławia mi nędzę polskiej debaty publicznej i dziennikarstwa. Te taśmowo produkowane teksty o upadku demokracji, ciemnym ludzie, narastaniu złych tendencji, samych strasznych rzeczach w krajach naszego regionu. Teksty pisane dla zamożnych mediów, za granty, w sytej kawiarni, przez ludzi z co najmniej niezłą pozycją społeczną i dobrymi widokami na przyszłość – jeśli nie przez ludzi elity pieniądza, to przez ludzi z elity znajomości, wpływów, dobrej pracy, możliwości, kontaktów itp. Tacy ludzie czasami piszą swoje teksty przy biurkach, ale część z nich rzeczywiście odwiedza opisywane miejsca. I trochę już nie mieści mi się w głowie, że oni/one nie widzą i nie rozumieją, dlaczego dzieje się tak, jak się dzieje, dlaczego "ciemny lud" nie chce w okolicznych krajach wielbić wartości europejskich, dlaczego głosuje na "faszystów" lub faszystów, dlaczego ma w nosie górnolotne nowoczesne slogany.
Może dlatego, że poza praskimi, warszawskimi, bratysławskimi czy budapeszteńskimi kawiarniami, redakcjami i kampusami rzeczywistość tamtych krajów ma niewiele wspólnego z sielanką. Przypomina raczej Szerencs, 10-tysięczne miasteczko, w którym prawie wszyscy żyli z cukrowni założonej w roku 1889, przez pewien czas największej w Europie, od lat 40. robiącej też popularne czekolady. Dziś w Szerencs nie ma cukrowni. Niemiecki koncern Nordzucker kupił ją w 2003 i po niespełna dekadzie zlikwidował. Wydzieloną fabrykę czekolad wykupił w międzyczasie międzynarodowy koncern Nestle i też zlikwidował, zachowując dla siebie oczywiście samą markę słodyczy, żeby przypadkiem nikt nie wznowił produkcji. Dziś po Szerencs hula wiatr, sterczą ocalałe kominy zamkniętej cukrowni, a zamiast niej samej istnieje "park pamięci" zakładu – wydzielone z jego terenu kilka metrów kwadratowych, na których postawiono metalową makietę cukrowni. Miejscowi pijaczkowie przesiadują tam z piwem, bo właściwie co innego mieliby robić. Zamiast cukrowni mają makietę cukrowni. Ale przecież mogli założyć firmę, iść na studia w Budapeszcie, zrobić tam karierę, dostawać wierszówki w liberalnych mediach, aplikować o grant i Erasmusa. Mogli? Przecież autorzy takich dobrych rad sami nie wierzą w nie, chyba że są niesamowicie durni i ślepi.
Takich miejsc są dziesiątki. Hula wiatr po tych zapyziałych prowincjonalnych miasteczkach. Sátoraljaújhely, Sárospatak, Trebiszov, Tokaj, Stará Ľubovňa i tak dalej, i temu podobne, wszystkie te mieściny są niemal martwe, nie dzieje się tam prawie nic, czasami pogrywają historyczną świetnością czy jakąś turystyczną atrakcją, ale to wszystko wieje upadkiem. Do niektórych z nich jeździmy razem lub w pojedynkę od lat i widzimy, że nie ma tam nic i nie będzie nic. Czasami za unijne odnowi się zabytek czy urząd, czasami kupi autobusy miejskie, ale tak poza tym przybywa głównie nieruchomości na sprzedaż, większość z nich stoi pusta od lat, przybywa też ludzi starych, a ubywa młodych. Jest tylko rolnictwo, wyręb drewna, proste ciężkie prace za żałosne stawki. I porozklejane wszędzie oferty wyjazdu do pracy – do Niemiec, do kilku dużych miast regionu, a raczej do stref inwestycji zagranicznych pod tymi miastami, do wożenia prostych produktów przez pół Europy, żeby w domu bywać raz w tygodniu lub rzadziej. Zapraszamy na poniewierkę, żadnej innej oferty tam nie ma.
Pamiętam sprzed lat taką liberalną narrację, że gdy otworzą się granice, ludzie będą wyjeżdżali, poznają inne kultury i obyczaje, to się unowocześnią, uwrażliwią, otworzą na Innego, nauczą tolerancji, odnajdą piękno różnorodności i wartości humanistycznych. A oni, owszem, wyjechali, ale po to, żeby być pariasami harującymi za stawki co prawda lepsze niż w ojczyźnie, ale i tak z dołu drabiny płacowej. Albo wyjechali, bo musieli, gdyż w ich ojczyźnie "inwestor zagraniczny" zamykał cukrownie. Albo wyjechali, ale nie z ojczyzny, lecz do jej dużych miast, żeby pod nimi skręcać samochody czy lodówki dla "inwestora zagranicznego". Czy zyskali dzięki Unii i otwartym granicom? Oczywiście w wielu aspektach tak. Ale w innych stracili. A przede wszystkim w jeszcze bardziej ostrym świetle ujrzeli swoją biedę, peryferyjność, brak perspektyw, tułaczkę za chlebem. Tak, PKB wzrosło, inwestycje napłynęły, to czy tamto odnowiono i kupiono za dotacje, wszyscy mają używane zachodnie samochody, one czasami są nawet w niezłym stanie, ale parias pozostał pariasem. I chyba jeszcze dotkliwiej czuje, że nim jest.
Czy dziwne jest to, że ci ludzie nie wiwatują na cześć wartości europejskich i że głosują na ludzi pomstujących na wartości europejskie? Moim zdaniem wcale nie jest to dziwne z perspektywy Szerencs i podobnych miejsc zapomnianych przez wszystkich. Chyba nawet zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej. Ta gra nie toczy się na ich zasadach i oni to podskórnie czują. Nie muszą wcale być i często nie są krwiożerczymi nacjonalistami i ksenofobicznymi ciemniakami. Po prostu wywody nacjonalistów i ksenofobów są w tym regionie często jedyną ofertą i jedyną strawą duchową dla tych, którzy nie wygrali, którzy tkwią w zapyziałych węgierskich miasteczkach czy w zapyziałych blokowiskach Koszyc lub Bardejova. Nie dla nich są modne knajpy, centra handlowe, odnowione deptaki i muzea sztuki nowoczesnej. Są dla 10, może 20% populacji, a reszta może w takich miejscach zaledwie sprzątać za kiepskie pieniądze lub czasami wydać ostatnie pieniądze, żeby poczuć się lepiej przez kwadrans. W tym świecie, w którym nie ma dla nich miejsca, jedynymi, którzy zwracają się do nich bez pogardy, bez wyższości i bez pouczeń, są nieprzyjemni faceci z nieprzyjemnymi hasłami. Ci faceci często ich oszukują, mają im do zaoferowania tylko szczucie na jeszcze słabszych, na wyimaginowanych wrogów, czasami w duchu zapewne nimi gardzą i traktują jako mięso armatnie w swoich politycznych rozgrywkach, ale innej oferty nie ma. Jak bardzo liberalny salon nie byłby oburzony nacjonalistycznymi czy ksenofobicznymi hasłami, nie zmienia to faktu, że ludziom z Szerencs czy Čiernej nad Tisou łatwiej utożsamić się ze swoją flagą, frazesem patriotycznym, farmazonami o "wielkich Węgrzech" lub wizjami "silnej Słowacji" niż z opowieściami o Europie nowoczesnej i tolerancyjnej. Te ostatnie slogany brzmią w tych mieścinach jak kpina czy autoparodia.
Czy to dobrze? Sądzę, że nie. Uważam, że pariasi Polski B, Węgier B, Słowacji B, Czech B, Rumunii B itd. zasługują na o wiele więcej niż nacjonalistyczne opowiastki, szczucie ich na podobnych pariasów o innym kolorze skóry, rola mięsa armatniego w politycznych rozgrywkach. Chciałbym dla nich Europy egalitarnej, dbającej o najsłabszych, nowoczesnej nie frazesem, lecz czynem. Europy, w której możesz zostać w Szerencs, bo jest po co zostawać, bo jest tam dobra praca, dobre płace, perspektywy i bezpieczna przyszłość. Europy, dla której te wszystkie kraje nie są tylko zagłębiem taniej siły roboczej i rynkiem zbytu. Ale taka Europa nie istnieje. Dlatego nie dziwi mnie pochód nacjonalizmu i ksenofobii w tych krajach, nie dziwi mnie to, że w Słowacji B wśród setek widzianych billboardów postawionych w ramach kampanii wyborczej do europarlamentu 95% głosi hasła co najmniej eurosceptyczne.
Można zwalać winę na "ciemnotę ludu", można doszukiwać się spisków Putina, ale oznacza to tylko tyle, że popierduje się smętne i intelektualnie leniwe frazesy z praskiej, warszawskiej, bratysławskiej czy budapeszteńskiej sytej kawiarni. I że nie ma się żadnego, ale to zupełnie żadnego pomysłu na to, co skutecznego, uczciwego i przekonującego można przeciwstawić pochodowi nacjonalistów w tych krajach. Można napisać jeszcze tysiące "analiz" i "manifestów" przeciwko nim, wygłosić setki pogadanek o tolerancji i demokracji, dostać dziesiątki grantów i przepuścić je w liberalnej kawiarni, a i tak wiatr będzie wiał coraz bardziej w żagle tych, którzy potrafią pariasom z Szerencs czy Bardejova zaoferować coś, co przynajmniej wydaje się miodem na ich sterane, popękane serca. A liberalna kawiarnia będzie coraz bardziej bezradna.
Źródło
Opublikowano: 2019-05-04 19:35:20