Tak tak, wewnątrz jest dokładnie to, czego się spodziewacie: zsymetryzowanie nietolerancyjnego LGBT z agresywnym Ordo Iu

Adriana Rozwadowska:

Tak tak, wewnątrz jest dokładnie to, czego się spodziewacie: zsymetryzowanie nietolerancyjnego LGBT z agresywnym Ordo Iuris.
Okazuje się także, że mamy w Polsce dwie idee: idea zmuszania kobiet do rodzenia zdeformowanych dzieci czy idea leczenia z homoseksualizmu ściera się i równoważy z ideą…

Więcej

Obraz może zawierać: 2 osoby, tekst „Witold Gadomski Wojna kulturowa to nie moja wojna Wojciech Maziarski Demokrata nie może powiedzieć: to nie moja wojna”

Źródło
Opublikowano: 2020-08-16 13:54:58

Jaki model wspólnoty w obliczu pandemii proponuje nam Olga Tokarczuk i dlaczego mogłaby się pod nim podpisać Dominika Ku

Jan Śpiewak:

Jaki model wspólnoty w obliczu pandemii proponuje nam Olga Tokarczuk i dlaczego mogłaby się pod nim podpisać Dominika Kulczyk? Tłumaczą Paweł Kaczmarski i Łukasz Żurek.

Paweł Kaczmarski, Łukasz Żurek – „Coś nas coś nas testuje. Empatyczny liberalizm Olgi Tokarczuk”

Unia Europejska kompletnie nie radzi sobie z kryzysem wywołanym przez Covid-19. Kraje europejskiej północy, na czele z Holandią i Niemcami, skutecznie zablokowały taki sposób pomocy najgorzej dotkniętym państwom członkowskim (Włochom, Hiszpanii), który równo rozkładałby ryzyko i odpowiedzialność za nadzwyczajne finansowe kroki mające pomóc w walce z kryzysem (tym już trwającym i tym dopiero nadchodzącym). Ten mechanizm, nazywany koronaobligacjami (corona bonds), mógł stać się widocznym przejawem faktycznej solidarności w ramach Unii Europejskiej. Zamiast niego, kraje najmocniej dotknięte pandemią będą mogły skorzystać z innych, wysoko warunkowych form „pomocy” (przede wszystkim pożyczek w ramach Europejskiego Mechanizmu Stabilności), co wciągnie je nieuchronnie w spiralę politycznie motywowanego długu i skończy się drugą (trzecią, czwartą…) Grecją, ale pozwoli Północy utrzymać wewnątrzunijną hegemonię i pozycję moralnej wyższości. Niemcy co prawda zrezygnowali z doktryny schwarze Null na potrzeby własnych działań antykryzysowych – rychło w czas, chciałoby się powiedzieć; jeśli nazwa instrumentu finansowego brzmi jak coś, co mógłby wysadzać w powietrze Daniel Craig w ostatnich scenach nowego filmu o Bondzie, to może nigdy nie należało go stosować – ale wiadomo, zasłużyli sobie na to dyscypliną i latami wyrzeczeń. Leniwym Włochom, do których wirus trafił od niechlujnych, brudnych Chińczyków, podobne ustępstwa zwyczajnie się nie należą.

Nic nowego, powiedzieliby wieloletni socjalistyczni uniosceptycy w rodzaju Thomasa Faziego; Unia powstała po to, by bronić interesów kapitału i neoliberalnej wizji świata. Coś się jednak zmieniło. Janis Warufakis, założyciel paneuropejskiego Diem25, publicznie zadeklarował, że stracił resztki wiary w UE i retroaktywnie wspiera decyzję Brytyjczyków o wyjściu z Unii. Tymczasem wśród samych Włochów poparcie dla Italexitu skoczyło o 20 punktów procentowych względem jesieni 2018.

Oczywiście w krajach takich jak Polska, gdzie komentatorzy życia społecznego – dziennikarze, publicyści, część tak zwanych ludzi kultury – widzą Unię Europejską tylko w kategoriach symbolicznych, jako sposób sygnalizowania swojego stosunku do świata (czy jesteśmy tolerancyjni, otwarci na inność, elastyczni, nowocześni etc.), powyższe tematy będą dyskutowane co najwyżej na marginesach debaty publicznej i w wywiadach Sroczyńskiego. Jako wymówkę dla dziennikarskiego zaniechania usłyszymy z pewnością, że Polska nie jest w strefie euro, więc te sprawy nie muszą nas obchodzić; ale neoliberalne zabobony na temat długu i pochodzenia pieniądza, na których ufundowana są strefa euro i UE w ogóle, mają się dobrze także w Polsce. Bez ich obalenia każda tarcza antykryzysowa będzie niewystarczająca, każdy zastrzyk gotówki nie tylko za mały, ale i skierowany w niewłaściwe miejsce (jest tu materiał na jakiś dowcip o zastrzykach dożylnych i tych drugich). Tymczasem cokolwiek UE zrobi w odpowiedzi na kryzys, dla centrystów będzie to już dowodem na jej sprawność, niezależnie od konkretnej formy owej odpowiedzi. Wszystko, co wykracza poza absolutną, całkowitą bierność zostanie w jakiś sposób obrócone w argument na rzecz Unii i, pośrednio, neoliberalnego świata. Dla polskich liberałów, podobnie jak dla konserwatystów – i niestety również części lewicy – UE to ostatecznie nie konkretna organizacja, a ogólny stan ducha.

***

Może nie powinno więc dziwić, że kilka tygodni na łamach Frankfurter Allgemeine Zeitung Olga Tokarczuk ogłosiła, iż największą pandemijną porażką Unii Europejskiej było… zamknięcie granic poszczególnych państw członkowskich:

„Tym samym objawiły się nam smutne prawdy – że w chwili zagrożenia wraca myślenie w zamykających i wykluczających kategoriach narodów i granic. W tym trudnym momencie okazało się, jak słaba w praktyce jest idea wspólnoty europejskiej. Unia właściwie oddała mecz walkowerem, przekazując decyzje w czasach kryzysu państwom narodowym. Zamknięcie granic państwowych uważam za największą porażkę tego marnego czasu – wróciły stare egoizmy i kategorie „swoi” i „obcy”, czyli to, co przez ostatnie lata zwalczaliśmy z nadzieją, że nigdy więcej nie będzie formatowało nam umysłów.”

Oczywiście, w praktyce oparcie antykryzysowych działań na afektywnych intuicjach noblistki skończyłoby się katastrofą. Jeśli zgodnie z naukowym konsensusem akceptujemy fakt, że w zdecydowanej większości przypadków ograniczenie kontaktów międzyludzkich i przemieszczania się jest konieczne do skutecznej walki z Covid-19, to akurat najmniej inwazyjną formą takich ograniczeń jest wstrzymanie podróży długodystansowych i zamknięcie lotnisk.

(Co oczywiście nie znaczy, że można zwyczajnie zignorować potrzeby przygranicznych społeczności, gdzie wiele osób podróżuje codziennie „na drugą stronę” choćby do pracy. To jednak szczególne przypadki.)

W wypowiedzi noblistki rażą nie tylko potencjalnie makabryczne skutki stosowania się do jej zaleceń. Rzecz również, chciałoby się powiedzieć, w priorytetach – w tym, co autorka widzi jako wartości nadrzędne, a co przemilcza. W momencie, w którym miliony sprekaryzowanych pracowników nie mogą wyjść normalnie do pracy – pracy, której potrzebują, żeby utrzymać się przy życiu – a inni, owszem, wychodzą, ale ryzykują przy tym codziennie zdrowiem i życiem, Tokarczuk narzeka na to, że przez kilka miesięcy nie może swobodnie jeździć po Europie. W momencie, w którym szybko narasta niepokój związany z autorytarnymi i faszyzującymi tendencjami wzmocnionego nagle aparatu policyjnego – tego aparatu, który nagle gotów jest sprawdzać, co kupiliśmy w spożywczym za rogiem, albo odpowiadać fizyczną przemocą na brak maseczki – Tokarczuk żali się, że nie może wsiąść w samolot do Madrytu. Trudno o większy kontrast, o dwie bardziej różne wizje ruchu czy przemieszczania się jako społecznego dobra.

Przemieszczanie się jest bowiem od zawsze u pisarki czynnością politycznie niewinną. Jasne, Bieguni to książka o egzystencjalnym znaczeniu podróży i ruchu, o ich nieopanowanej potrzebie i zaskakujących nieraz implikacjach; ale przecież (zajrzyjmy na wszelki wypadek jeszcze raz) nie znajdziemy tu pogłębionego komentarza o ludzkim przemieszczaniu się – konkretnie – w globalnym kapitalizmie, o konsekwencjach przepływu pracy i jej outsourcingu, o migracjach i transnarodowym charakterze kapitału. Granice, mobilność, wspólnota, otwartość – to dla Tokarczuk wszystko rekwizyty, stany ducha.

Tradycyjnie idealistyczna Tokarczuk nie wydaje się więc rozumieć, że unijne „otwarte granice” to nie szczytny humanistyczny ideał, ale instytucjonalna zasada, reguła o biopolitycznych konsekwencjach, mająca zarówno jasne, jak i ciemne oblicze. Ruch bezwizowy, na którym skupia się pisarka, stanowi tej reguły życzliwą powierzchowność – istotną zwłaszcza w kraju, w którym możliwość wyjazdu za zachodnią granicę ciągle postrzegana jest (czemu trudno się dziwić) w kategoriach cywilizacyjnej zdobyczy. „Otwarte granice” w wydaniu UE to jednak również podstawa jej neoliberalnej konstytucji – wolny przepływ pracy i kapitału, pasożytnicze agencje pracy tymczasowej, broń na związki zawodowe i narzędzie deregulacji; to permanentna ucieczka kapitału na północ w ramach strefy euro, to nędza Grecji, Włoch, Hiszpanii. Unijne „otwarte granice” to wreszcie – paradoksalnie – również granice zamknięte: grodzone obozy dla uchodźców, zgettoizowane banlieues, przypominające więzienia magazyny Amazona i pełne migrantów łodzie tonące na Morzu Śródziemnym. Zależność między jednym i drugim – swobodnym przepływem pracy i kapitału między państwami UE a policyjną, wojskową, państwową przemocą – jest strukturalna raczej niż przypadkowa; tak, jak „wolnościowy” według własnych deklaracji neoliberalizm nie może istnieć bez silnego, biurokratycznego i zmilitaryzowanego państwa. Tokarczuk upomina się gdzie indziej o imigrantów, ale nie rozumie tej zależności; dlatego nie rozumie też, że walka o faktyczne prawo do wolnego przemieszczania się – polityczne, a nie, jak w Biegunach, moralno-egzystencjalne – jest nie do pogodzenia z obroną UE. Owo przeoczenie nie jest zaś kwestią przypadku, jednorazowego potknięcia – wynika z zasadniczych ograniczeń liberalnej wyobraźni politycznej pisarki, jest naturalną konsekwencją przyjętej przez nią od lat perspektywy.
Same pandemiczne komentarze noblistki zostają zaś ubrane w być może zaskakującą dla jej fanów retorykę elitarystycznej, antydemokratycznej pogardy. Unia Europejska popełniła zdaniem pisarki błąd, bo „przekazała decyzje” państwom narodowym; to UE jest domyślnie suwerennym podmiotem europejskiej polityki, który „przekazuje” wedle uznania swoje kompetencje wybieranym przez obywateli rządom i parlamentom. Nic więc dziwnego, że cała „idea wspólnoty europejskiej” może upaść z dnia na dzień tylko dlatego, że brukselska centrala nie przyśle w porę depeszy z instrukcjami. Ot, paradoksy polskiego liberalnego centryzmu: tak, chcemy wolności i otwartości, zwłaszcza w sferze symboli, ale jedynym wyobrażalnym ich gwarantem jest dla nas silna i niewybieralna ręka technokratów, zdolnych opanować nieprzewidywalną i podatną na populistyczne wahania demokrację mas.

***

W późniejszym o kilka dni wywiadzie, przeprowadzonym z noblistką przez Michała Nogasia, Tokarczuk miała okazję wycofać się ze swojego komentarza albo przynajmniej opatrzyć go jakimś przypisem. W zamian zdecydowała się na zaawansowaną technikę erystyczną nazywaną czasem brnięciem na upartego:

„Jednym z największych rozczarowań ostatnich tygodni było zamknięcie granic. Pierwszy atawistyczny odruch skierowany był przeciwko wspólnocie; regresywny powrót do przeszłości i złudnego poczucia bezpieczeństwa. Rozumiem sanitarną rolę takiego działania, ale zaniepokoiło mnie, że nie pomyślano o tym, żeby zdecydować się na zamknięcie jedynie najbardziej zarażonych regionów, odcięciu Lombardii i dużych miast, gdzie szaleje wirus. A tak od razu wszyscy się od siebie odcięli, i to w sposób wzbudzający wszelkie możliwe resentymenty i animozje: Polacy od Niemców, Francuzi od Hiszpanów…”

Czy da się wymyślić bardziej groteskowy przykład liberalnego wyparcia? Nie myślmy o świecie, myślmy o symbolach: odetnijmy od świata zdruzgotaną przez koronawirusa Lombardię, żeby zachować „otwarte” granice, żeby bronić się przed nieokreślonym „resentymentem” i wyobrażonym „regresywnym powrotem do przeszłości”. W swoim geograficznym uniesieniu Tokarczuk proponuje nawet krótką historiozoficzną refleksję:

„Gdy mówię o Unii, to myślę przede wszystkim o idei wspólnoty na tym niedużym półwyspie zwanym Europą. Zamieszkują go różne kultury mówiące odmiennymi językami, mające czasem wspólną, a czasem odrębną historię. Etnie te w XIX wieku wykształciły państwa narodowe. A jednak udało się je na nowo zjednoczyć, otworzyć granice, pozwolić ludziom spotykać się, być ze sobą.”

Trudno powiedzieć, jak duże było czytelnicze zapotrzebowanie na crossover między pisarstwem Olgi Tokarczuk i Tomasza Terlikowskiego – ale znaleźliśmy najwyraźniej mocny punkt wspólny dla tej dwójki autorów. Owa wyobrażona zjednoczona Europa sprzed złych i niedobrych państw narodowych to przecież nic innego jak wariacja na temat christianitas, nietkniętego przez takie pomysły jak samostanowienie czy suwerenność ludowa. Nie trzeba być jednak fanem nowoczesnego państwa (niżej podpisani na przykład zdecydowanie nie są), by widzieć jego historię w nieco bardziej zniuansowany sposób – i niekoniecznie dowartościowywać „z automatu” wszystko, co ponadpaństwowe.

Z otwartych granic korzystałaby w czasie pandemii oczywiście tylko uprzywilejowana garstka (Tokarczuk przyznaje, że planowała na najbliższe miesiące długie tournée autorskie po Europie), ale chodzi przecież o to, żeby te otwarte granice w ogóle były, żeby nie przestawałyby symbolizować i wysyłać sygnałów, żeby pozostawały widocznym dowodem na to, jacy jesteśmy tolerancyjni i nowocześni. Zamiast myśleć o konkretnych, namacalnych, materialnych wyrazach europejskiej solidarności, autorka Biegunów namawia nas do myślenia o tej solidarności w kategoriach duchowo-symbolicznych, zachowania pewnej mentalności. Gdyby literatura obchodziła kogokolwiek w Hollywood, moglibyśmy wyobrazić sobie Tokarczuk mordującą wspólnie z Gal Gadot Imagine Lennona.

***

Cały wywiad w Wyborczej pokazuje zresztą proces przemiany pisarki w ikonę kultury – w źródło ogólnej mądrości i moralności dla klasy średniej. Rzecz jasne, winą za to można by obciążyć Nogasia, który w środku globalnego kryzysu zwraca się do Tokarczuk z pytaniami o przyszłość ludzkości i stosunek Polaków do idei państwa. Można by więc powiedzieć, że to dziennikarz robi z Tokarczuk autorytet od spraw wszelakich – gdyby nie fakt, że ona sama wydaje się w tej roli doskonale odnajdywać. Już bowiem w początkowym fragmencie rozmowy okazuje się, że najwyraźniej wraz z literackim Noblem otrzymuje się zarówno nagrodę pieniężną, jak i wgląd pod podszewkę bytu:

„Nie wiem, czy to fatum, demon, Natura, Bóg, coś bezosobowego, przypadek? Testuje nas i to na bardzo wielu poziomach. Mówi: „Sprawdzam!”.

Na poziomie indywidualnym odkrywamy te swoje potrzeby, o których już zapomnieliśmy – spokoju, osobności, oderwania, refleksji, nudy.”

Być może za jakiś czas, kiedy będziemy w stanie spojrzeć na epidemię COVID-19 z dystansem, takie poczciwe banały nie będą nas uderzały, co najwyżej kłuły lekko (tak, jak dzieje się to np. w przypadku moralizujących opowieści o II wojnie światowej jako teście dla ludzkiej moralności). Tymczasem zauważmy, że Tokarczuk w wyliczeniu możliwych podmiotów odpowiedzialnych za zesłanie „plagi” na ludzkość serwuje content dla każdej grupy współczesnych konsumentów wiary. Jest coś dla ironistów-ateistów („przypadek”, „fatum”), dla osób odczuwających sympatię wobec hipotezy Gai („Natura”), potem dla wierzących w osobowego Boga, ale pewnie takiego po liftingu w wykonaniu ks. Bonieckiego („demon”, „Bóg”), a w końcu dla tych wszystkich wielkomiejskich przedstawicieli branży kreatywnej, którzy na wszelki wypadek wierzą w „coś bezosobowego”. Światowa epidemia przestaje mieć więc wymiar polityczny, zamienia się albo w rodzaj doświadczenia wewnętrznego, pretekst do zadumy albo ulotny nastrój, pozwalający zostać „świadomym konsumentem” lub motywujący do zmiany pracy. Dla współczesnej klasy średniej, która przegląda się jak w lustrze w wypowiedzi Tokarczuk, polityczne rozpływa się w afektywnym; problemy wymagające konkretnych działań zostają zredukowane do pustych gestów lub po prostu wyboru określonych symboli.

Rozmowę Tokarczuk z Nogasiem organizuje jednak nie refleksja teologiczna, lecz retoryczne skakanie z kwiatka na kwiatek. Już kawałek dalej pisarka decyduje się jakby zejść na ziemię, by doprecyzować, jakie to „testy” przeżywa dziś ludzkość:

„Przekonamy się, jakie społeczeństwo udało nam się po 1989 roku zbudować. Solidarne czy może przeciwni – głęboko nierówne, w którym bogaci będą mieli dostęp do płatnej opieki medycznej i kwarantanny w prywatnych ośrodkach na Mazurach, a ci biedniejsi będą godzinami stać w kolejkach do lekarzy i dalej prowadzić tramwaje lub pracować w supermarketach?”

Wcześniej Tokarczuk upomina się o „lekarzy i pielęgniarki”, „listonoszy i kurierów”, gani również ekonomistów nadużywających metafory krótkiej kołdry w kontekście wzmacniania polityki socjalnej państwa w czasie epidemii. Zanim jednak wręczymy Tokarczuk oficjalną legitymację towarzyszki, zauważmy, że tak naprawdę przedmiotem jej zainteresowania nie są nierówności klasowe i ich źródło, lecz tylko uczucie z pewnym wektorem klasowym, „dobroczynność”, z jaką klasy posiadające powinny podchodzić do swoich braci mniejszych.

Świetnym przykładem mechanizmu pacyfikowania problemu klasy przez liberalnych intelektualistów jest następujący fragment wywiadu:

„Pamiętam, jak rozmawiałam kiedyś z ludźmi pracującymi w lesie przy produkcji węgla drzewnego. To ciężka, niezbyt dobrze płatna praca. Oni, umazani tą sadzą, przesiąknięci dymem, cały czas powtarzali: „Przecież nie ma nic za darmo, nie ma nic za darmo”. Powtarzali to jak mantrę. Święcie wierzyli w tę prawdę, nieświadomi, że to jedno z większych kłamstw, bo – dziwnym zbiegiem okoliczności – faktycznie jest tak, że im jesteś bogatszy, tym więcej rzeczy masz za darmo.”

Na pozór – nie ma się z czym nie zgadzać. Co prawda „jedno z większych kłamstw” wydaje się dla Tokarczuk po prostu jakoś tak istnieć w świecie i nie służyć niczyim interesom, ale życzliwy pisarce czytelnik zapewne powiedziałby, że przecież doskonale wiadomo, o co chodzi (o kapitalizm). Tymczasem już następna wypowiedź uświadamia nam, że czepialstwo było jednak uzasadnione:

„Takich wnyków myślowych jest bardzo dużo. Mój ulubiony, z którym walczę brzmi: „Nie żałuj róż, kiedy płoną lasy”, uczący nas fałszywego pragmatyzmu. Kiedy mówiłam o trenowaniu wyobraźni, właśnie coś takiego miałam na myśli.”

Okazuje się, że Tokarczuk przywołuje konkretny wycinek neoliberalnej ideologii („nie ma nic za darmo”) tylko po to, aby koniec końców zredukować go do frazeologizmu („Nie żałuj róż, kiedy płoną lasy”). Konsekwentne podążanie logiką Tokarczuk musiałoby doprowadzić do uznania pozycji klasowej za kwestię tkwienia w pewnych „schematach myślowych”, co z kolei skutkowałoby reprodukowaniem dobrze znanych pouczeń, które tak lubi klasa średnia. Jeśli tylko ludzie „umazani sadzą, przesiąknięci dymem” zaczęliby „trenować wyobraźnię” i przestali powtarzać komunały, być może udałoby im się wyrwać z nędzy, może nawet założyliby firmę albo nauczyli się programować…

Nie dziwi zatem, że w innym miejscu Tokarczuk czyni z podziału klasowego rodzaj narodowej traumy, przeżywanej przez jednostki w „poczuciach”, „kompleksach” i psychicznych „miotaniach”:

„To jest głębokie pęknięcie w naszym społeczeństwie –zarówno poczucie arystokratycznej wyższości, jak i kompleks chłopskiej niższości formatuje naszą zbiorową psyche, a my miotamy się między jednym i drugim Jesteśmy sklejeni z tych dwóch różnych postaci – polska odmiana doktora Jekylla i Mistera Hyde’a.”

Psychologizowanie stosunków społecznych nie przeszkadza jednak Tokarczuk pisać dalej o nierównościach ściśle ekonomicznych. Nie chodzi bowiem o to, że obracająca się w świecie afektów i symboli pisarka nie dostrzega istnienia owych nierówności; narzekanie na groteskowe rozwarstwienie bogactwa i dochodu stało się w debacie publicznej normą, pozwalają sobie na nie nawet najgorsi neoliberałowie. Psychologizacja nierówności nie polega na ich zupełnym przemilczaniu, ale na redukcji do afektów i moralności – do kwestii „zbiorowej psyche”, abstrakcyjnego poczucia niesprawiedliwości etc. W liberalnej wizji świata oferowanej przez Tokarczuk zamiata się pod dywan nie tyle same nierówności, co ich źródło: klasową, antagonistyczną strukturę społeczeństwa. (Trudno winić wyposzczonych lewicowych czytelników i czytelniczki, że po latach neoliberalnego „wszystko idzie zgodnie z planem” gotowe są przyklaskiwać każdemu, kto publicznie mówi cokolwiek o systemowych, ekonomicznych nierównościach – to ostatnie samo z siebie jednak socjalisty nie czyni. Ważniejsze, jak się o nich mówi). Odpowiedzią na abstrakcyjnie pojmowaną „niesprawiedliwość” może być tylko równie abstrakcyjna empatia, rozumiana przez Tokarczuk nie jako impuls do praktycznych działań, lecz bycie nastrojonym na cierpienie wszelkich istot żywych. Empatią – tym niewyczerpywalnym źródłem ciepłych uczuć – nie można obdarzać kogoś bardziej lub mniej, jej promieniowanie rozchodzi się więc równo po całym świecie, zamieniając konkretne problemy i zjawiska w ich karykatury, oczyszczone co prawda z ideologii, ale z pewnością pełne hopes and prayers.

Co ważne, od podmiotu skupionego na odczuwaniu empatii wobec świata nie wymaga się refleksji nad tym, czy przypadkiem różne pozornie odległe zjawiska (kryzys klimatyczny, pandemia, nierówności społeczne…) nie mają wspólnej przyczyny. Wypowiedzi Tokarczuk na temat ostatnich wydarzeń dobitnie uświadamiają to, co jeszcze kilka miesięcy wcześniej mogło pozostać niezauważone: jeden z centralnych motywów jej mowy noblowskiej, czyli zachęta do śledzenia „sieci powiązań i wpływów”, „kojarzenia faktów, szukania porządków”, za który tak wiele osób chwaliło pisarkę, jest metafizyczną wydmuszką. W kontekście wypowiedzi o nieokreślonym podmiocie testującym ludzkość, sieci i zależności, które rzekomo tak interesują Tokarczuk, przypominają bardziej niesamowite zbiegi okoliczności rodem z filmów Kieślowskiego.

***

W kilka dni po publikacji ostatnich wypowiedzi Tokarczuk, głos w kwestii „życia po pandemii” zabrała jej fanka, Dominika Kulczyk. Córka afery Orlenu zgadza się, że „coś nas testuje”; ogłasza, że „świat z jakiegoś powodu zafundował sobie i nam rewolucję”, i dodaje:

„Dzieje się historia, zmienia się DNA świata. Tak, pandemia to nasz sprawdzian, sprawdzian naszego człowieczeństwa, naszej jakości i godności.

Tu nie ma miejsca na półśrodki i szarości. Wiele się przy okazji dowiemy o sobie i o świecie, w którym żyjemy. I oby ta lekcja, nawet jeśli nieprosta, a czasem wręcz dramatyczna, była dla nas przynajmniej pożyteczna.

Żeby nauczyła nas pokory. Tego, że trzeba żyć bardziej, lepiej i głębiej. I bardziej być człowiekiem.

Że można żyć wolniej. Można spokojniej, można inaczej, z dużo większą uważnością być ze sobą, z rodziną, z najbliższymi.”

Ci, którym owe słowa przypominają o najskuteczniejszej nauczycielce rewolucyjnej pokory i wolności, automacie J.-I. Guillotina, będą rozczarowani. Kulczyk (przeczuwając zapewne, na którym końcu rewolucyjnej sprawiedliwości sama by się znalazła) mówi ostatecznie o rewolucji empatii, czułości, relacji. Koronawirus to lekcja uważności dla wszystkich, bo przecież „wszyscy” doświadczamy pandemii tak samo… Jeśli Tokarczuk czuła jeszcze potrzebę mówienia o etniach i nierównościach, Kulczyk już tylko czuje; pandemia to u niej ciepło i dotyk ludzkich dłoni. Efekt domina; logiczna konkluzja.

***

Według przecieków z ostatnich dni, wśród pomysłów Komisji Europejskiej na przeciwdziałanie recesji znalazła się – jako zastępnik spójnego programu pomocowego – kampania crowdfundingowa, przeprowadzona potencjalnie wśród obywateli, firm i rządów na całym kontynencie. Pomysł zapewne nie doczeka się realizacji – przynajmniej nie w tak otwarcie groteskowej formie – ale jedno jest pewne: w Polsce Tokarczuk mogłaby zostać twarzą koronawirusowej zrzuty.

Nietrudno zresztą wyobrazić sobie cały ciąg zdarzeń. Nad Wisłą patronem medialnym zbiórki zostanie Radio Nowy Świat; to na jego antenie Jurek Owsiak zlicytuje maseczkę podpisaną wspólnie przez trzech byłych prezydentów. Pierwsze wpłaty od indywidualnych obywateli – obliczone starannie na 110% średniej krajowej – pochodzić będą od Dominiki Wielowieyskiej i Witolda Gadomskiego. „Polityka” i „Newsweek” dostaną okolicznościową okładkę; TVN24 okolicznościowe grafiki. Jacek Jaśkowiak odsłoni w Poznaniu antyrecesyjny mural. Jacek Sutryk przez streaming poprowadzi nas wszystkich w Odzie do Radości. Rafał Trzaskowski odsłoni antyrecesyjny mural w Warszawie. Premier Morawiecki (albo premier Gowin) usiądzie za biurkiem, poluzuje krawat i westchnie z ulgą dokładnie dwa razy. Wie, że bez liberałów konserwatywny rząd upadłby w tym kraju w przeciągu tygodnia.

I tylko Prezes nie będzie miał czasu zwrócić na to wszystko uwagi; opętany żałobą, on jeden dostrzegł w porę, że coś nas faktycznie testuje. Widzi liczbę i figurę ukryte w pasku Wiadomości TVP; zauważył, że z kalendarza ukradziono dni i że nie wszystkie gwiazdy są na swoim miejscu. Wie, że od kilku miesięcy nocne warszawskie powietrze rozbrzmiewa inkantacjami w bluźnierczym języku, gardłowym szeptem wzywającym imienia Hyarlgorghothepa-Q’Halth-Ura, szalonego boga Zewnętrznych Otchłani.


Źródło
Opublikowano: 2020-05-09 14:56:04

Ten ultraliberalny sadysta gada to, co zwykle. Oczywiście wielu wrażliwców jest oburzonych, że on tak gada. No ale niech

Remigiusz Okraska:

Ten ultraliberalny sadysta gada to, co zwykle. Oczywiście wielu wrażliwców jest oburzonych, że on tak gada. No ale niech no tylko jakiś populista czy furiat napisze, że tak samo gada np. Frasyniuk, wtedy połowa wrażliwców zacznie rozdzierać szaty, że jak można tak ostro, szanujmy legendy, nie gadajmy jak jakiś pis, trzeba chronić naszą młodą demokrację, a nie wbijać jej nóż w plecy itd. Albo niech no ktoś wspomni, że nie warto publikować w szmacie prasowej, która tegoż Balcerowicza promowała jako autorytet ekonomiczny, to wtedy jest zaraz mowa, że tak nie można, trzeba docierać do fanów Witolda Gadomskiego i przeciągać ich na lepszą stronę mocy, poza tym w szmacie istnieje przecież lewe skrzydło, jakoś tak do 2014 roku co prawda bezobjawowe i głęboko zakonpsirowane, ale trzeba bić pokłony, gdy ktoś za świetne pensje napisze nam w 2020 o nierównościach społecznych i że złe są one.


Źródło
Opublikowano: 2020-05-06 14:10:56

Do pośmiania i refleksji.

Tomasz Markiewka:

Do pośmiania i refleksji.

Niezastąpiony Witold Gadomski pisze, że koronawirus „pojawił się w Chinach, rządzonych twardą ręką przez Partię Komunistyczną, która sprawuje kontrolę nad gospodarką”. W sensie: wina komunizmu. To ciekawe, bo gdy Gadomski chwalił neoliberalny kapitalizm za to, jak wielu ludzi wyciągnął ze skrajnej biedy, to nie miał problemu, żeby zaliczyć do tych statystyk kilkaset milionów osób wyciągniętych z biedy właśnie przez Chiny. Jak to więc jest? Chiny są komunistyczne, gdy dzieje się w nich coś złego (a więc stanowią kolejny dowód na szkodliwość lewactwa), i kapitalistyczne, gdy dzieje się w nich coś dobrego (stanowiąc kolejny dowód na wspaniałość wolnego rynku)?

Na to wygląda. I nie jest to specjalna nowość. Pisałem jakiś czas temu, że liberalni publicyści nie mają absolutnie żadnego problemu z uznaniem, że Stany Zjednoczone w latach 50.-70. XX wieku były przykładem kapitalistycznych sukcesów, choć najwyższa stawka podatku dochodowego przekroczyła tam w pewnym momencie 90%, a jednocześnie uważają, że najmniejsza podwyżka podatków dla najbogatszych Polaków, nawet do 50%, to prosta droga w stronę komunizmu. I tak ze wszystkim.

Kiedy coś złego dzieje się w państwie z socjalistycznym rządem, to jest to bezpośrednia wina socjalistycznej polityki. Na przykład za kłopoty Wenezueli odpowiada wyłącznie socjalistyczne rozdawnictwo, a nie na przykład gospodarka oparta w całości na eksporcie jednego surowca albo wieloletnie sankcje USA. Ale gdy w takiej Finlandii, która tak naprawdę jest państwem o wiele bardziej socjalnym niż Wenezuela, wszystko idzie dobrze, to jest to wyłącznie zasługa wolnego rynku, w związku z czym – zdaniem entuzjastów kapitalizmu – Polska powinna iść w kierunku finlandzkiego dobrobytu, robiąc wszystko na odwrót niż Finlandia (obniżyć podatki dla najbogatszych, zmniejszyć inwestycje w dobra publiczne, itd.).

I tak od 30 lat.

Źródło
Opublikowano: 2020-04-19 11:20:36

Przestańmy używać języka skrajnej prawicy. Czasy Reagana dawno minęły

Tomasz Markiewka:

Dla Krytyki Politycznej piszę o rozprzestrzenianiu się języka skrajnej prawicy w polskiej debacie politycznej:

Ekonomista Paul Krugman zauważył, że amerykańscy konserwatyści, gdy tylko słyszą o jakimś lewicowym rozwiązaniu, od razu sięgają po argument z komunizmu. Wyższe podatki dla najbogatszych? Komunizm. Lub socjalizm. Dla polityków w rodzaju Trumpa to jedno i to samo. Publiczna służba zdrowia? Komunizm. Ekologia? Komunizm. To stara prawicowa strategia. Jacques Derrida, francuski filozof, już wiele lat temu zauważył, że dopatrywanie się wszędzie komunizmu/marksizmu/socjalizmu jest ulubionym sposobem konserwatystów na obrzydzanie wszystkiego, co postępowe: „Być może nie boją się już marksistów, ale obawiają się pewnych nie-marksistów nieodrzucających dziedzictwa Marksa, kryptomarksistów, pseudomarksistów lub paramarksistów, gotowych tamtych zastąpić, ale w formie lub cudzysłowie, których zatrwożeni eksperci od antykomunizmu nie nauczyli się jeszcze demaskować”.

W III RP antykomunizm zawsze sprzedawał się dobrze, co jest zrozumiałe ze względu na naszą historię. Niemniej najbardziej absurdalne oskarżenia o komunizm były do tej pory domeną skrajnej prawicy. Arcybiskup Jędraszewski straszący „tęczową zarazą” jako przedłużeniem „czerwonej zarazy”, portal wpolityce.pl ogłaszający, że wsparcie dla LGBT to domena „skrajnej lewicy marksistowskiej”, czy Witold Waszczykowski, któremu ścieżki rowerowe kojarzą się z marksizmem.

Jednak nawet osoby uchodzące w Polsce za liberałów popadły ostatnio w obsesję doszukiwania się wszędzie zagrożenia komunizmem. Tomasz Lis na przykład dojrzał to niebezpieczeństwo w osobie amerykańskiego senatora Berniego Sandersa. Choć nie bardzo wiadomo, na czym ten komunizm miałby polegać: czy na dopominaniu się publicznej służby zdrowia, czy może bardziej na próbie wprowadzenia bezpłatnej edukacji?

Lis nie jest osamotniony po „liberalnej” stronie w swojej antykomunistycznej krucjacie. Kiedy Witoldowi Gadomskiemu zarzucono negacjonizm klimatyczny, odpowiedział: „Nie wiem, kim są moi hejterzy, ale wyobrażam ich sobie w czapkach à la Mao wykrzykujących cytaty z Czerwonej książeczki prosto w twarz burżuazyjnym wrogom”. W ogóle nawiązania do Mao są popularne: Zbigniew Hołdys nazwał partię Razem „hunwejbinami, którzy sprawiedliwie zrównaliby wszystkich Polaków tego dnia do poziomu maoistowskich mundurków z drelichu”.

Odrębny podgatunek „argumentów” stanowi porównywanie progresji podatkowej do gułagów i komunistycznego terroru. Oto garść reakcji na tekst Piotra Wójcika na ten temat: „O matulu… dobrze, że nie ma jeszcze propozycji łagrów” – pisał Sławomir Potapowicz, polityk. „Można też zamknąć bogatych w obozach” – to z kolei komentarz Piotra Beniuszysa, publicysty. „Można też […] pozbawić praw i całego majątku. Wysłać do łagru, rozstrzelać, skazać na przymusową pracę” – dodał Jerzy Skoczylas, wspomagany przez Leszka Balcerowicza, który uznał ten komentarz za „celny”.

Przestańmy używać języka skrajnej prawicy. Czasy Reagana dawno minęły

Pisze Tomasz Markiewka,

Źródło
Opublikowano: 2020-03-10 12:07:04

Witold Gadomski wygrał właśnie konkurs na Klimatyczną Bzdurę Roku 2019. Nie chcę się już wyzłośliwiać, więc nie będę gra

Tomasz Markiewka:

Witold Gadomski wygrał właśnie konkurs na Klimatyczną Bzdurę Roku 2019. Nie chcę się już wyzłośliwiać, więc nie będę gratulował jego redakcji, ale warto z tej okazji przypomnieć tekst Gadomskiego z czerwca 2019 roku:

„Zostałem uznany za klimatycznego negacjonistę. Nieznany mi bliżej Tomasz Markiewka zamieścił na Facebooku mój tekst sprzed kilku lat, w którym poddawałem w wątpliwość pogląd, jakoby emisja gazów cieplarnianych wynikająca z działalności człowieka była największym zagrożeniem dla świata. Na wpis zareagowało kilkudziesięciu, a może więcej komentatorów, w większości młodych i bardzo ideowych. Wyrazili nienawiść i słuszny gniew do wroga ludzkości, jakim się okazałem. Te same osoby z równą nienawiścią komentują moje wpisy na tematy ekonomiczne. Nie wiem, kim są moi hejterzy, ale wyobrażam ich sobie w czapkach à la Mao wykrzykujących cytaty z „Czerwonej książeczki” prosto w twarz burżuazyjnym wrogom. Mogliby też być pobożnymi mnichami żarliwie modlącymi się pod stosem, na którym płonie heretyk.

Ten sam Markiewka na zaprzyjaźnionym z „Gazetą Wyborczą” portalu Oko.press uznał, że mieć wątpliwości w sprawie klimatu to grzech, i wpisał mnie oraz kilka innych osób na „listę wstydu”. Z internetu dowiedziałem się, że Tomasz Markiewka nie jest klimatologiem ani fizykiem, chemikiem czy geologiem. Jest filozofem. Wątpię, by prowadził samodzielne badania nad klimatem i gazami cieplarnianymi i by rozumiał skomplikowane symulacje komputerowe czynione przez klimatologów. Nie ma jednak wątpliwości, które według Kartezjusza są warunkiem myślenia. Markiewka myślenie zastępuje wiarą”.

Cieszę się, że dołożyłem swoją cegiełkę do sukcesu Gadomskiego. I tylko szkoda, że redaktor ma kartezjańskie wątpliwości w odniesieniu do badań fizyków, nie ma ich natomiast w odniesieniu do wolnorynkowych dogmatów. Ale nie od dziś wiadomo, że ekonomia neoliberalna jest o wiele solidniejszą nauką niż fizyka, a rynek ma zawsze pierwszeństwo przed klimatem.

Źródło
Opublikowano: 2020-02-18 14:03:38

Dawno dawno temu, w dalekim lesie, w głębokim borze, kiedy Jolanta Pieńkowska prowadziła jeszcze „Wiadomości” w TVP, poj

Dawno dawno temu, w dalekim lesie, w głębokim borze, kiedy Jolanta Pieńkowska prowadziła jeszcze „Wiadomości” w TVP, pojawiła się plotka, że Pieńkowska celowo zakłada te dziwaczne, przestarzałe żakiety z bufkami, żeby wyglądać starzej łamane przez poważniej. Miała wtedy około 30 lat.
I to, co wtedy wydawało mi się absurdalne (dla mnie była starszą panią!), przypomina mi się wciąż, kiedy zastanawiam się, gdzie bym była, gdybym nie była kobietą. Oczywiście nie mam twardych dowodów na to, że gdzieś indziej. Ale wiecie.
Zostawmy już bycie wielokrotnie egzaminowaną, czy wiem, co to jest krzywa Laffera i prześwietlanie mojego wykształcenia (czego dziennikarze niemal nie doświadczają, dziennikarki – wciąż). Zostawmy, że kiedy siedzę wśród kilku Panów Publicystów, trudno jest dojść do głosu (- Musisz mówić głośniej – poradził mi ostatnio Grzegorz Sroczyński widząc, co się dzieje. Głośniej nie pomaga, ale stestowałam różne opcje: niżej pomaga!).
Kiedy miałam 27 lat, moja pierwsza redakcja wysłała mnie na kongres demograficzny. Przybywam i jestem proszona – przez jedną z organizatorek – żeby poczekać na boku. Po chwili dostaję smsa od przełożonego: „Pani X dzwoniła, że jesteś tak młoda, że boi się, że sobie nie poradzisz, a jej zależy, żeby kongres był opisany fachowo. Pyta, czy mogę wysłać kogoś innego, niech się wali. Trzymam kciuki!”
Minęło 6 lat. Konferencja w Znanym Liberalnym Think Tanku (podaję hasło: Florentyna, Otylia, Radosław). Przybiegam spóźniona i bynajmniej nie w garsonce (tak jakoś nie mam na stanie). Dzwonię do furtki. Wychodzi pani, mruży oczy:
– A pani do kogo?
– Na konferencję.
<chwila ciszy, myśli, jakby docierało, o, mamy to!>
– Aaaaaaaaa, no tak. Proszę!
I wiecie, nie dziwię się, że nie przyporządkowała mnie od razu do zbioru pt. „konferencja” (choć w tym momencie, w tym małym budyneczku nie działo się nic innego), bo weszłam do sali w której zwyczajowo przebywają tylko mężczyźni w brodach i garniturach (i Witold Gadomski).
A niedawno znajomy zapytał mnie, czy napiszę o jego książce. Nie do końca mi to pasowało, no ale kolega, no to może napiszę?
– Okej! – odpowiedziałam.
– Ale wiesz, jest taka sprawa. Zaproponowałem to Sroczyńskiemu. Na razie się odbiłem, ale jeśli się zdecyduje, to raczej wybiorę jego, no chyba rozumiesz.
– Jasne! – odpowiedziałam. I mając pełną świadomość, kto tu ma większy dorobek, wątpię, żeby powiedział to samo koledze.
A już zupełnie niedawno przysiadła się do mnie Osobistość z Twittera – na oko w moim wieku, młodsza nawet – i skupiła wszystko to w krótkim dialogu:
– Szacun za teksty! – osobistość położyła mi rękę na ramieniu, choć klepu klepu zabrakło.
– Dziękuję.
<tu jestem zasypana perorami bez oczekiwania, że jakoś się odniosę>
– Słuchaj, a ile ty masz lat?
– A do czego ci ta wiedza?
– Bo ty masz taką młodą twarz.
– Nie sądzę, no ale?
– Ale mądrze piszesz.
– Dziękuję.
– Ile masz lat?
– Nana nana na.
– Nie powiesz?
– …
– Bo, słuchaj, ty tak fajnie piszesz, a tak młodo wyglądasz, że ja się czasami zastanawiam, czy ty w ogóle istniejesz. Powiesz?
Osobom, które uważają, że zostałam tu zasypana gradem komplementów, przetłumaczę ten mesydż: to niemożliwe, żeby kobieta koło 30 miała już coś do powiedzenia.
A teraz wyobraźmy sobie, że na tym krześle zamiast mnie siedzi jakikolwiek dziennikarz w podobnym do mojego wieku. I że mój wiek plasuje się gdzieś w połowie drogi pomiędzy Januszem Szwertnerem a Rafałem Wosiem. Czy którykolwiek musi odpowiadać na pytania o datę urodzenia? Czy rozważane są zależności ich buź z ich pracą? Czy ktoś kiedykolwiek zestawił kwestię ich fryzury z ich dziennikarstwem (bo mi się zdarzyło)? Bardzo wątpię, ale jeśli jest inaczej, proszę mnie korygować i wklejać skriny.
No i tak zastanawiam się, gdzie bym teraz była, bo wiem, ile razy słyszę: – Dzień dobry, ja mam temat, zgłaszałem go już panu Iks, panu Igrek i panu Zet (tu zazwyczaj te same trzy nazwiska), ale nie chcieli. To może pani się zainteresuje?
I jeszcze ten Pan Związkowiec, który zupełnie wprost powiedział, że zdziwił go impakt tekstu napisanego przez kobietę. Bo na początku to on wolał tego pana z Krakowa, ale pan go zignorował. Jest zaskoczony, ale teraz widzi, że popełnił błąd!
Ile tematów nie trafiło do mnie tylko dlatego, że nie jestem wystarczająco poważnym mężczyzną?
Wracając do Pieńkowskiej: dziś media śledzą już tylko jej botoksy.

Źródło
Opublikowano: 2020-01-27 13:36:26

Obiecałam sobie niedawno, że rzadziej będę pisać tu o moim redakcyjnym koledze Witoldzie Gadomskim, a zamiast tego bardz

Obiecałam sobie niedawno, że rzadziej będę pisać tu o moim redakcyjnym koledze Witoldzie Gadomskim, a zamiast tego bardziej skupię na przyszłości.
Ale wybaczcie. Jeszcze ten jeden raz, ostatni, po prostu muszę. Napisał dziś bowiem Gadomski:
„To samo pokazują polskie badania budżetów domowych, według których najbiedniejsze 20 proc. gospodarstw domowych ma niewiele mniej (a czasami więcej) telewizorów, komputerów, samochodów, lodówek – niż najbogatsze 20 proc. Ale to nie jest ciekawa informacja i na pewno nie znajdzie się na czołówkach gazet”.
Tu należy odnotować, że bogactwo biedniejszych Polaków i Polek najsilniej rosło od początku XXI wieku, kiedy to najszybciej kurczył się transport zbiorowy. Każda polska rodzina – szczególnie wiejska – kupiła sobie wtedy Volkswagena TDI, albo i dwa.
Dobrobyt, brrrrrum!, wzrósł.

Źródło
Opublikowano: 2020-01-21 17:58:02

Rok temu z okładem Uber otrzymał licencję na przewóz osób w Londynie. I już prawie-prawie wszystko miało być po bożemu,

Rok temu z okładem Uber otrzymał licencję na przewóz osób w Londynie. I już prawie-prawie wszystko miało być po bożemu, ale nie będzie, bo zwyczaje korporacji nie poddają się takiej łatwej obróbce: miasto zorientowało się właśnie, że w tym czasie 14 tys. kursów świadczyli kierowcy nieposiadający ubezpieczenia – poinformował dzisiaj Financial Times – i Uber licencję na przewóz straci.
„Przyznajemy wprawdzie, że Uber poczynił postępy, ale nie możemy zaakceptować faktu, że firma pozwoliła pasażerom na wsiadanie do samochodów, których kierowcy mogli nie mieć licencji ani ubezpieczenia” – powiedziała pani z londyńskiego biura transportowego.
To jest niesłychane: miasto prosi gigantyczną firmę, żeby spełniała jakiekolwiek wymogi, akceptuje, czeka na postępy jak u trzylatka.
Witold Gadomski był uprzejmy wkleić pod moim ostatnim postem o Uberze wideo z ostatnim zdunem, jako analogią do mnie jako tej ludystki, która pragnie zawrócić kijem postęp (pudło, bo korzystam z appek przewozowych).
Otóż to beznadziejnie nietrafiona analogia. Miałaby sens, gdyby ostatni zdun był ostatnim zdunem na umowie o pracę, którego zastąpiły tysiące zduńskich prekariuszy na śmieciówkach.
Zawód zduna zniknął, tymczasem praca taksówkarza i kierowcy Ubera nie różni się niczym, nic nie znika, więc – haha, tośmy się uśmiały – nietrafiony niezatiopiony.

Źródło
Opublikowano: 2019-11-25 12:16:30

Pytacie mnie w listach, czy już preparuję polemikę do tekstu Witka Gadomskiego

Pytacie mnie w listach, czy już preparuję polemikę do tekstu Witka Gadomskiego, który w miejscu przeznaczonym na merytoryczne argumenty porównał lewicę do psa i napisał, że owa posiada „gen nienawiści do bogatszych i bardziej zaradnych”.
Otóż nie. Właśnie spłynęło mi bowiem na skrzynkę pocztową badanie DNA Witolda, z którego wynika, że nie ma to sensu.

Źródło
Opublikowano: 2019-11-18 16:12:38

Miliarderom demokracja nie przeszkadza

Piszę dla Krytyki Politycznej:

Jest taka rzecz, co do której powinni zgodzić się liberałowie, lewica i prawica. Chodzi o ograniczenie wpływów wielkich korporacji oraz zarządzających nimi miliarderów. Ich władza urosła bowiem tak bardzo, że zagraża współczesnym demokracjom. (…)

Gdy rozmawiamy o politykach, którzy naszym zdaniem gromadzą nadmierną władzę, nie pytamy przecież o ich zasługi i pracowitość. Nie zastanawiamy się nad tym, czy Jarosław Kaczyński był czy nie był pracowity. Nie pytamy o to, czy harował od rana do wieczora na swoją pozycję czy nie. Nie dumamy nad tym, czy każdy, gdyby tylko się postarał, mógłby zdobyć tak mocną pozycję w państwie jak on.

To wszystko jest nieważne, liczy się tylko jedno pytanie: czy jego władza, a zatem władza jego partii, nie są zbyt duże i czy nie naruszają w związku z tym podstaw państwa demokratycznego? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, żadna pracowitość czy zasługi nie są w stanie tego przesłonić.

Kiedy jednak przechodzimy od polityków do biznesmenów, od przykładowego Kaczyńskiego do przykładowego Bezosa, to gdzieś po drodze gubimy tę demokratyczną intuicję. Gdybym doradzał jakiemuś geniuszowi zła, filmowemu łotrowi chcącemu objąć panowanie nad światem, to powiedziałbym bez wahania: jeśli przyszło ci działać w warunkach państwa demokratycznego, nie idź w politykę, rób karierę w biznesie.

Wielkim korporacjom i ich szefom nie tylko wiele rzeczy uchodzi na sucho. Mają wręcz rzeszę internetowych obrońców, którzy do ostatniego tchu będą bronili każdego centa miliarderów i każdego przywileju megakorporacji. Do tego grona należy zaliczyć także część dziennikarzy. Na przykład Witold Gadomski z „Gazety Wyborczej” i Sebastian Stodolak z „Dziennika Gazety Prawnej” mają na swoim koncie teksty, w których bronią rajów podatkowych.

„Bez rajów podatkowych państwo nie czułoby presji” – powiada Gadomski. Presji na co? Oczywiście na obniżanie podatków najbogatszym. To trochę tak, jakby powiedzieć, że piraci drogowi są pożyteczni, bo wywierają presję, aby jeszcze bardziej uprzywilejowywać kierowców kosztem pieszych. Nie chcą zwalniać przed pasami? Trzeba znieść ograniczenia prędkości.

Peany na temat najbogatszych i najsilniejszych, które dziwiły już Adama Smitha, można znaleźć nawet w najmniej spodziewanych miejscach. Czytasz sobie tekst na portalu piłkarskim, niby poświęcony lidze hiszpańskiej, aż tu nagle się okazuje, że jego autor wyśpiewuje pieśń pochwalną na temat założycieli Google’a. Krzysztof Stanowski, bo o nim mowa, tak bardzo nie mógł przeżyć, że Unia Europejska chce ograniczyć monopolistyczne zapędy internetowego giganta, iż postanowił wpleść ten wątek do opowieści o hiszpańskiej La Lidze.

Polityk w państwie demokratycznym rzadko cieszy się takim komfortem. Bo nawet jeśli ma obrońców – zazwyczaj nie bezinteresownych ­­– to musi się też liczyć z zawziętymi krytykami, szczególnie gdy jego władza niebezpiecznie rośnie.

Miliarderom demokracja nie przeszkadza

Pisze Tomasz S. Markiewka.

Źródło
Opublikowano: 2019-10-31 08:55:45

"A czy jak powiem koleżance, że ma ładną sukienkę, to będzie seksizm? Och, ta polityczna poprawność to taka trudna

„A czy jak powiem koleżance, że ma ładną sukienkę, to będzie seksizm? Och, ta polityczna poprawność to taka trudna sztuka!” – słychać co rusz.
No dobra, to czas na jaskrawy przykład popisu seksizmu w praktyce. Ekonomicznego Nobla otrzymały trzy osoby: pan, pan i pani – o czym napisał Witold Gadomski.
O pierwszym panu – Abhijitcie Banerjee – dowiadujemy się m.in., że jest profesorem MIT, a także gdzie studiował, gdzie się doktoryzował, jaką książkę napisał i jaką w związku z tym przyznano mu nagrodę.
W przypadku pana numer dwa – Michaela Roberta Kremera – poznajemy nie tylko arkana przebiegu jego kariery akademickiej, ale także przybliżona zostaje nam jego uszczelkowa teoria rozwoju gospodarczego.
Czas na panią – to „z pochodzenia Francuzka, prywatnie jest żoną profesora Banerjee i pracę doktorską pisała pod jego kierunkiem”. Tak drodzy i drogie. To wszystko.
No dobrze, ale może faktycznie Esther Duflo nie ma się czym pochwalić? Może mąż dopisał ją do swoich prac z litości i/lub miłości? Może w ten sposób chciał wynagrodzić jej pyszne obiady, bez których jego praca własna upływałaby mniej wartko?
Jak donosi Piotr Lewandowski z Instytutu Badań Strukturalnych, który owe dysproporcje w tekście wychwycił, Duflo:
– jest laureatką medalu Clarka dla najlepszych ekonomistów przed 40. rokiem życia
– zdobywczynią prestiżowego grantu MacArthur Foundation „dla geniuszy”
– redaktorką American Economic Review
a na dodatek
– mimo 11-letniej różnicy wieku jest cytowana częściej niż jej mąż
– większość ze swoich prac napisała samodzielnie lub z innymi autorami – nie z mężem
Można by też wspomnieć, że studiowała na MIT. Ale nawet na to zabrakło miejsca. Cóż, najważniejsze, że wiemy, z kim sypia.
Seksizmu naszego powszedniego

Źródło
Opublikowano: 2019-10-14 20:16:02

Za każdym razem, gdy czytam wypowiedzi Agaty Bielik-Robson, mam ochotę ogłosić konkurs z nagrodami.

Za każdym razem, gdy czytam wypowiedzi Agaty Bielik-Robson, mam ochotę ogłosić konkurs z nagrodami.

Kilka miesięcy temu ABR pisała, że Witold Gadomski został napadnięty przez młodą lewicę za to, że „miał wątpliwości co do ekologicznej wizji zagłady spowodowanej niejako wyłącznie przez zachodnią nowoczesność” oraz „powiedział kilka dobrych słów na temat technologii”.

Potrafilibyście wskazać chociaż jedną osobę, która skrytykowała Gadomskiego nie za negowanie konsensusu naukowego, nie za lekceważenie globalnego ocieplenia, nie za porównywanie strajków klimatycznych do dziecięcej krucjaty, ale za „kilka dobrych słów na temat technologii”?

Teraz w wywiadzie dla Gazety Wyborczej ABR twierdzi, że lewica ze Zbawixa najpierw chce się bratać z ludem, a potem dziwi się, że lud rzuca kamieniami w gejów.

Znowu, potrafilibyście wskazać jakąś realną osobę, która pasuje do tego opisu?

W ogóle najnowszy wywiad z ABR jest przedni. Z jednej strony Bielik-Robson mówi „Otóż: nikogo nie należy obrażać. I kropka”, z drugiej, przyznaje, że jej zdaniem Razem to pożyteczni idioci PiS-u.

A już w ogóle zabawne jest to, że ABR oskarża młodą lewicę o to, że ta nie rozumie PRL-u. Tak jakby w 2019 roku najważniejszym problemem politycznym Polski było to, kto rozumie, a kto nie rozumie PRL-u.

Mnie się wydaje, że jeśli już, to problemem są intelektualiści, którzy bardzo chętnie wypowiadają się w mediach na temat współczesności, choć w głowie nadal toczą dawno zakończony bój z PRL-em.

Źródło
Opublikowano: 2019-10-05 19:35:49

Prześladowani centryści? Odpowiedź Agacie Bielik-Robson

Na stronie Krytyki Politycznej polemizuję z Agatą Bielik-Robson:

Jeśli ktoś pod wpływem odpowiedzi Bielik-Robson sięgnąłby po mój tekst, byłby srodze zawiedziony. Na podstawie jej opisu można by się spodziewać, że jako wierny żołnierz lewicowej armii oddaję w nim jedną salwę za drugą. Zapowiada się niezłe kino wojenne. Ale obawiam się, że mój tekst nie dorasta do zwiastuna, który przygotowała mu Bielik-Robson.

No bo gdzie właściwie oddaję pierwszy strzał w wojnie kulturowej? Wtedy, gdy przypominam, jak wyglądała walka amerykańskich sufrażystek o prawa wyborcze? Gdy cytuję Martina Luthera Kinga zawiedzionego centrystami swoich czasów? A może wtedy, gdy przyznaję, że Bielik-Robson trafnie określa własne stanowisko jako „konserwatywny liberalizm”?

To jest głębszy problem nie tylko z postawą Bielik-Robson, ale w ogóle z liberalnymi konserwatystami. Każda próba polemiki z nimi jest od razu atakiem. Każda niezgoda wypowiedzeniem wojny. Każdy inny pogląd przykładem narzucania czegoś. Oczywiście, jeśli ktoś sądzi, że wypowiedzenie na głos krytyki liberalnego konserwatyzmu jest przejawem agresji, to nic dziwnego, że uważa się za ofiarę wojenną.

Cała ta metaforyka wojenna natrafia jednak na istotną przeszkodę. Jeśli dwie armie – „walcząca prawica” i „walcząca lewica”, by użyć sformułowań Bielik-Robson – toczą wojnę kulturową, to należałoby zapytać, jaką bronią każda z nich dysponuje. I tu centrystyczne fantazje rozbijają się o rzeczywistość. Bo po stronie prawicy mamy konsekwentne szczucie na mniejszości ze strony potęgi instytucjonalnej, jaką jest Kościół, mamy kamienie rzucane w uczestników marszów równości, mamy dyskryminację prawną osób LGBT+. A co po stronie lewicy i „radykalnych” aktywistów społecznych? Tekturowa wagina i artykuły w „Krytyce Politycznej”?

Z jednej strony arcybiskup pomstuje na „tęczową zarazę”, no ale z drugiej – Markiewka krytykuje Bielik-Robson, więc generalnie tu agresja, tam agresja, tu jeden ekstremizm, a tam inny?

Centryści w ogóle cierpią na niedobór przykładów świadczących o lewicowej agresji. Dlatego sięgają po cokolwiek. Bielik-Robson w tekście dla „Gazety Wyborczej” podała przykład Witolda Gadomskiego, którego „radykalna lewica” zaatakowała za… wygłaszanie antynaukowych tez na temat katastrofy klimatycznej. Rozumiecie to? Z jednej strony skrajna prawica rzuca kamieniami w uczestników marszu równości, ale z drugiej lewica krytykuje antynaukowe teksty, więc jak tu nie stanąć pośrodku?

Prześladowani centryści? Odpowiedź Agacie Bielik-Robson

Tomasz S. Markiewka odpowiada Agacie Bielik-Robson.

Źródło
Opublikowano: 2019-08-24 09:09:54

Agata Bielik-Robson postanowiła stanąć w obronie "normalsów". Ludzi, którzy są zmęczeni polityczną wojną prawi

Agata Bielik-Robson postanowiła stanąć w obronie „normalsów”. Ludzi, którzy są zmęczeni polityczną wojną prawicy z lewicą. Liberalnych-konserwatystów, jak pisze sama ABR, unikających skrajności i chcących po prostu zajmować się filozofią, czytać książki, iść na spacer czy pielęgnować ogródek.

To jest bardzo piękny ideał, ale ABR nie dostrzega, że polityczna wojna, która ją tak męczy, toczy się między innymi o to, żeby ten ideał był dostępny dla całego społeczeństwa, a nie tylko wybranej grupy. Trudno iść spokojnie na spacer, kiedy można dostać w pysk za to, że trzymało się ukochaną osobę za rękę i „epatowało swoją seksualnością”. Trudno pielęgnować ogródek, gdy nie stać cię nawet na małe mieszkanie. Trudno czytać w spokoju książki filozoficzne, gdy katastrofa klimatyczna zagraża twojemu życiu.

W skali całego globu życie normalsów, które opisuje ABR, to przywilej dostępny dla niewielkiej części ludzkości. Polska filozofka broni normalsa Witolda Gadomskiego, który jej zdaniem jest podle atakowany za to, że wygłasza antynakowe tezy na temat globalnego ocieplenia. Jasne, z perspektywy osoby uprzywilejowanej, która nie musi – na razie – martwić się spustoszeniem czynionym przez ocieplanie klimatu, opinia Gadomskiego może być po prostu częścią ogólnej dyskusji o świecie. Ale dla wielu ludzi to nie jest tylko opinia, lecz propagowanie bzdurnych poglądów, które mają realne skutki – utrudniają walkę z katastrofą klimatyczną. Innymi słowy, utrudniają ratowanie życia.

Nie wiem, czy ABR zdaje sobie sprawę z tego, jak blisko jej do postawy arystokratki, która chciałaby poczytać książkę w swojej wyszukanej rezydencji, ale nie może się skupić, bo na zewnątrz hałasują ludzie, którzy walczą o jakieś tam prawa LGBT, o równość, godne warunki pracy, ratowanie planety i inne męczące rzeczy. Czy ci hałaśliwi barbarzyńcy nie mogliby po prostu zacząć jeść ciastek? – zastanawia się ABR. Czy nie mogliby przyjąć konserwatywno-liberalnego modelu życia? Iść na spacer? Zająć się ogródkiem?

Otóż w tym cały problem, Jaśnie Pani, że nie.

Źródło
Opublikowano: 2019-08-05 14:38:50

Rzadko czytam "Gazetę Wyborczą" w postaci papierowej, czyli w takim staroświeckim układzie spod znaku "co

Remigiusz Okraska:

Rzadko czytam „Gazetę Wyborczą” w postaci papierowej, czyli w takim staroświeckim układzie spod znaku „co jest obok czego”. Ale traf chciał, że w weekend przeczytałem właśnie taką jej postać, a był to numer z odkurzeniem starego hasła „Nie ma wolności bez solidarności”.

Piękne hasło, właśnie tak jest, nie ma wolności i nie ma powszechnej troski o wolność w zbiorowości, która składa się z jednostek o wdrukowanym egoizmie, szczutych na siebie nawzajem o „przywilej” (czyli godną pensję, dobrą pracę, emeryturę pozwalającą przeżyć spokojnie itd.), portretowanych jako roszczeniowe nieroby i homo sovieticusy, które po wywaleniu z fabryk, mieszkań czy PGRów nie założyły spółki akcyjnej i nie dostały pierwszego miliona od tatusia, jak pan Kulczyk. W takim społeczeństwie koniec końców zanika też wolność, bo nie ma troski o wolność, gdy brakuje godności i chleba.

Tak, nie ma wolności bez solidarności. A „Gazeta Wyborcza” wielbiła i głosiła wolność uprzywilejowanych i brak solidarności ze słabszymi – przez długie lata, jako czołowy organ takiej ideologii.

Ktoś powie, że lepiej późno niż wcale, znaczy się lepiej już nie być liberalnym łajdakiem niż wciąż nim być. Pewnie, że lepiej. To zróbcie to.

Bo we wspomnianym numerze opatrzonym wspomnianym hasłem jest solidarność, owszem. Ze środowiskami LGBT. To dobrze, ja też chciałbym żyć w kraju, w którym ludźmi nie poniewiera się za orientację seksualną, miłość, życie po swojemu bez krzywdzenia innych. Ale solidarność jest wtedy, gdy dotyczy wszystkich słabszych, nie tylko tych, którzy akurat są w danym momencie do czegoś potrzebni tej czy innej gazecie, środowisku, partii, władzy itd. Co tym innym ma do zaproponowania solidarna „Gazeta Wyborcza”? We wspomnianym numerze nie było o tych innych ani słowa, o tych, których przez 30 lat III RP lżono, atakowano, wyszydzano, wyśmiewano z tych samych łamów, które teraz są ponoć solidarne. O tych, których zbiorczo i sloganowo możemy nazwać „ofiarami transformacji ustrojowej” i związanego z nią modelu gospodarczego. To są setki tysięcy ludzi, miliony.

A przepraszam, poświęcono im we wspomnianym numerze nieco miejsca. Witold Gadomski, mastodont prymitywnego liberalizmu gospodarczego, odpowiedzialnego za tysiące ludzkich tragedii, napisał był w tymże właśnie numerze GW, że firma Uber, słynąca z modelu biznesowego będącego forpocztą wyzysku jeszcze brutalniejszego niż dotychczasowy, jest OK.

Taka to jest ta solidarność solidarnych solidarystów. Taka, że się rzygać chce.

Źródło
Opublikowano: 2019-07-30 00:05:27

Nasza liberalna starszyzna ma wyraźny problem z młodymi. Ciągle ich beszta. Leszek Balcerowicz na wieść, że młodzi biorą

Nasza liberalna starszyzna ma wyraźny problem z młodymi. Ciągle ich beszta. Leszek Balcerowicz na wieść, że młodzi biorą udział w „Strajku dla klimatu”, opieprzył ich za brak obrony demokracji. Jarosław Kurski, zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, upominał młodych, że przez swoją polityczną nonszalancję zapłacą za długi PiS-u. Paweł Wroński, dziennikarz „Wyborczej”, pouczył mnie jakiś czas temu na Twitterze, że młodzi powinni być wdzięczni za umowy śmieciowe, bo dzięki temu uniknęliśmy losu Grecji (!!!), a tak poza tym on w komunie też miał ciężko. No i wreszcie Witold Gadomski obwieścił dziś, że zamiast użalać się nad młodymi, trzeba już w szkole tłumaczyć im, że lekko nie będzie – skończyły się czasy ciepłych posadek, takich jak ta, którą od lat okupuje sam Gadomski.

Złorzeczą, pouczają, wygrażają, ale niewiele to daje. Nazywam to syndromem opuszczonego belfra. Nasi liberałowie przyzwyczaili się do tego, że odgrywają rolę nauczycieli, nie, to za mało, mistrzów, duchowych przewodników Polski. Tłumaczą, co jest nowoczesne, co jest zachodnie, co jest prawe i dobre. Opowiadają historie z PRL-u, tak jak kiedyś opowiadało się różne legendy, aby przekazać uniwersalne mądrości życiowe. Ale młodzi nie słuchają. Dlatego starszyzna wpada w szał, co przejawia się na różne brzydkie sposoby, jak na przykład wtedy, kiedy Wojciech Czuchnowski nazywa Adriana Zandberga „idiotą albo agentem”.

Starszyzna nie chce przyjąć do wiadomości, że problem leży po ich stronie – że historie, które opowiadają, dawno przestały być aktualne. Tomasz Lis jest przekonany, że opowiada o nowoczesnej Europie, ale jego opowieść przypomina raczej konserwatywne Stany Zjednoczone sprzed 40 lat. Jarosław Kurski sądzi, że przytacza ABC ekonomii, ale tak naprawdę powołuje się na dogmaty z czasów początków transformacji. Wszystkim im wydaje się, że wstrząsną społeczeństwem, wyszukując kolejne analogie, porównania i metafory nawiązujące do PRL-u. Co czasami przybiera postać nieświadomej autoparodii, jak wtedy, gdy Gadomski zaleca Josephowi Stiglitzowi zapoznanie się z historią Polski Ludowej.

Są jak profesor, który zachwycił się 30 lat temu jedną książką i uznał, że już nic więcej czytać nie musi. A dziś złości się na studentów, że ci przechadzają się po korytarzach z najnowszymi publikacjami pod pachą. Mógłby ich oczywiście podpytać, co tam czytają, mógłby porozmawiać, wejść w dialog. Czasem nawet próbuje, ale przez te wszystkie lata zbyt mocno przyzwyczaił się do monologowania, do pouczania, do tłumaczenia, co jest jedynie słuszne i dobre. Więc zostaje mu ta garstka młodych, którzy go jeszcze słuchają, a dla reszty ma tylko wyrzuty i oskarżenia o zarozumiałość.

Źródło
Opublikowano: 2019-07-27 10:51:10

KO pokazuje program. Nie ma dla nas ratunku przed burzą piaskową

Mój redakcyjny kolega i najulubieńszy oponent Witold Gadomski napisał komentarz, w którym chwali zaprezentowany dzisiaj program KO, więc szybko pobiegłam napisać własny.
Spoiler alert: według Witolda, który zawodowo i hobbystycznie tropi wszelkie przejawy nieuctwa ekonomicznego i rozdawnictwa, program zakładający zwiększenie wydatków przy jednoczesnym drastycznym obniżeniu podatków ma sens.
Moim zdaniem to nie tylko niemożliwe, ale i szkodliwe: wzmacnia jeszcze i tak już silne w Polsce przekonanie, że podatki czy składki do ZUS to dopust boży, nic z nich nie ma, a gdyby je znieść, przez Polskę popłynęłoby mleko i miód. To ta postawa jest powodem, dla którego nie mamy i nie będziemy mieć dobrych usług publicznych, ochrony zdrowia bez trzyletnich kolejek, sfrustrowanych nauczycielek i czystego powietrza. Nowoczesne państwo z podatkami zaproponowanymi przez KO nigdy nie będzie nowoczesne.

KO pokazuje program. Nie ma dla nas ratunku przed burzą piaskową

Koalicja Obywatelska kontynuuje opowiadanie bajki: że da się mieć sprawne, nowoczesne państwo z niczego, a problemy rozwiążą się same, jeśli tylko obniżymy podatki.

Źródło
Opublikowano: 2019-07-12 15:42:16

Witold Gadomski napisał dla „Gazety Wyborczej” felieton o mnie, a także o moim artykule dla oko.press. Poniżej zamieszcz

Witold Gadomski napisał dla „Gazety Wyborczej” felieton o mnie, a także o moim artykule dla oko.press. Poniżej zamieszczam fragmenty tekstu Gadomskiego i moje komentarze do nich.

„Nieznany mi bliżej Tomasz Markiewka zamieścił na Facebooku mój tekst sprzed kilku lat, w którym poddawałem w wątpliwość pogląd, jakoby emisja gazów cieplarnianych wynikająca z działalności człowieka była największym zagrożeniem dla świata”.

Gadomski nie jest do końca szczery, bo w swoim tekście nie tylko negował zagrożenia związane z globalnym ociepleniem, ale także wpływ człowieka na zmiany klimatyczne. Innymi słowy, negował naukowy konsensus, nie podając żadnych dowodów przemawiających za tym, że klimatolodzy mogą się mylić. Swoją drogą, jakie to ma znaczenie, czy jestem, czy nie jestem bliżej znany Gadomskiemu?

„Nie wiem, kim są moi hejterzy, ale wyobrażam ich sobie w czapkach à la Mao wykrzykujących cytaty z „Czerwonej książeczki” prosto w twarz burżuazyjnym wrogom”.

Z tego fragmentu dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy. Na przykład tego, że Gadomski jest prześladowany, a „Gazeta Wyborcza” jest tak pluralistyczna, że opublikuje każdą bzdurę, również porównywanie ludzi, którzy chcą walczyć z katastrofą klimatyczną, do zwolenników Mao. Bo wiadomo, że tylko komuniści nie zachwycają się Gadomskim.

„Z internetu dowiedziałem się, że Tomasz Markiewka nie jest klimatologiem ani fizykiem, chemikiem czy geologiem. Jest filozofem. (…) Markiewka myślenie zastępuje wiarą”.

Nie jestem też ekspertem od szczepionek, a mimo to stoję po stronie ich zwolenników. Nie jestem ewolucjonistą, a mimo to nie odrzucam teorii ewolucji. Czemu? Bo ufam nauce. I mam przynajmniej na tyle wiedzy, żeby wiedzieć, dlaczego powinienem to robić, czym różni się recenzowany artykuł naukowy od nierecenzowanego (wspominam o tym, bo Łukasz Warzecha pokazał wczoraj, że go to przerasta), a także jak szeroki jest konsensus w sprawie globalnego ocieplenia wśród ekspertów.

„Czy protest przeciwko globalnemu ociepleniu 15-letniej Grety Thunberg (została przyjęta przez papieża) nie przypomina krucjaty dziecięcej, która w 1212 roku miała zdobyć Jerozolimę siłą wiary i niewinności dziecięcych serc?”

Nie.

„Chrońmy środowisko, ale zachowujmy sceptycyzm, bo bez niego nie ma myślenia”.

To jest kluczowy argument i Gadomskiego, i Warzechy, który również oburzał się na mój tekst dla oko.press. Oni są po prostu zdroworozsądkowymi sceptykami. Czy to nie dzięki krytycznej postawie rozwija się nauka? Oczywiście, sceptycyzm jest cenny, ale nie w takiej formie. Jeśli w odpowiedzi na kilka tysięcy badań pokazujących katastrofalny wpływ ludzkości na klimat Gadomski z Warzechą zaczynają krzyczeć „sekta” i „ekooszołomstwo”, to w żaden sposób nie pomagają myśleniu. Panowie nie odróżniają sceptycyzmu od ignorancji.

Na zakończenie chcę pogratulować „Gazecie Wyborczej”, że w 2019 roku można na jej łamach opublikować tekst, w którym neguje się naukowy konsensus w sprawie globalnego ocieplenia, a ludzi, którzy ufają nauce, porównuje się do zwolenników Mao i do inkwizycji. W czasach, gdy naukowcy piszą coraz bardziej rozpaczliwe listy o fatalnych skutkach naszych zaniedbań oraz o tym, jak mało czasu nam zostało, Gadomski pyta, czy nie przypominają nam oni religijnej sekty. Od razu widać, że „Wyborczej” nie jest wszystko jedno.

Źródło
Opublikowano: 2019-06-23 09:45:12

W zmiany klimatyczne, czyli w naukowy konsensus, nie wierzą nie tylko prawicowe tłuki, Szyszko, Cejrowski, Żelazne Logik

Remigiusz Okraska:

W zmiany klimatyczne, czyli w naukowy konsensus, nie wierzą nie tylko prawicowe tłuki, Szyszko, Cejrowski, Żelazne Logiki, korwinki itd., lecz także np. Witold Gadomski z postępowej, liberalnej i demokratycznej „Gazety Wyborczej”. I jeśli sądzicie, że cymbała Witolda kiedyś stamtąd zwolnią, tak jak zwalniali ciut sensowniejszych dziennikarzy, to się grubo mylicie, Witold zgasi tam światło. Oby musiał je zgasić jak najszybciej.

Źródło
Opublikowano: 2019-06-13 14:50:51

Lista wybranych polskich denialistów klimatycznych, kolejność przypadkowa:

Lista wybranych polskich denialistów klimatycznych, kolejność przypadkowa:

Witold Gadomski, dziennikarz Gazety Wyborczej, której „nie jest wszystko jedno”: „Idea walki z globalnym ociepleniem coraz bardziej przypomina religię w jej gorącej fazie prozelityzmu (…) W naszym interesie jest blokowanie klimatycznych zelotów, obniżanie nadmiernie ambitnych planów Europy i świata redukcji CO2”.

Andrzej Duda, jakimś cudem prezydent Polski, w zimniejszy dzień: „Jak sobie pomyślę że płacimy za „globalne ocieplenie” i popatrzę za okno to mnie trafia szlag:/”

Roman Giertych, ulubiony ekspert Moniki Olejnik i Tomasza Lisa: „A ja lubię globalne ocieplenie i chętnie finansowałbym jego postęp. Winorośla i palmy w Polsce? Super!”

Łukasz Warzecha, znany dziennikarz prawicowy, który ładnie pisał w „Polityce” o dialogu społecznym: „Trwają próby powołania do życia sztucznej, uporczywie pompowanej idei, mającej stanowić podstawę unijnego projektu. Dziś ma nią być walka z emisją CO2 i rzekomym ociepleniem klimatu”.

„Do ekofanatyków (…) mam zatem jedną serdeczną prośbę: odczepcie się od naszych elektrowni, przemysłu, samochodów, żarówek i komputerów. Spadajcie na bambus, gdzie wasze miejsce, i najlepiej już stamtąd nie schodźcie. Zwłaszcza, że to wasze środowisko naturalne”.

Ryszard Petru, komik, w marcu 2013: „To globalne ocieplenie trochę za daleko zaszło. Jutro w nocy – 17”.

Forum Obywatelskiego Rozwoju: „Wymogi klimatyczne UE zmuszają zarówno rządy, jak i przedsiębiorstwa do wypełniania zaleceń, które nie mają wystarczającego uzasadnienia w naukach przyrodniczych: część badań dowodzi, że wzrost średniej temperatury Ziemi i poziomu dwutlenku węgla w atmosferze jest wynikiem naturalnych procesów, zachodzących co ok. 25 tys. lat”.

Zauważcie, że denialistów łączy zazwyczaj jedna rzecz: stać ich na to, aby poradzić sobie z początkowymi skutkami katastrofy klimatycznej. Mogą więc wygadywać bzdury, bo to nie oni poniosą największe konsekwencje naszych zaniedbań. Szkoda, że w Polsce denializm klimatyczny uchodzi na sucho. Dlaczego na przykład dziennikarze nie męczą Leszka Balcerowicza pytaniami o to, czy nadal uważa, że globalne ocieplenie nie jest zagrożeniem dla Polski? Chciałbym wiedzieć, którzy obrońcy demokracji są za ratowaniem planety i ludzkości, a którzy mają to gdzieś.

Źródło
Opublikowano: 2019-06-12 17:44:19

Na Netflixie możecie obejrzeć kapitalny dokument „Knock Down The House” o amerykańskich polityczkach z klasy pracującej.

Na Netflixie możecie obejrzeć kapitalny dokument „Knock Down The House” o amerykańskich polityczkach z klasy pracującej. Najsłynniejszą z nich jest Alexandria Ocasio-Cortez, ale warto zapoznać się też z historią pozostałych kobiet.

Kiedy czytałem komentarze na temat filmu, uderzyła mnie jedna rzecz. Rzecz jasna, większość opinii dotyczyła Ocasio-Cortez, a ludzie o przeciwnych poglądach nie szczędzili jej złośliwości, ale interesujące jest to, jaki rodzaj uszczypliwości powtarzał się najczęściej. Na czoło nie wybijał się wcale zarzut z marksizmu czy socjalizmu, lecz docinki dotyczące niedojrzałości, dziecięcej mentalności i braku wiedzy o świecie.

Od razu przypomniał mi się komentarz Janusza Palikota na temat Marceliny Zawiszy z partii Razem sprzed kilku lat. „Dzieci do szkoły, a nie do polityki” – napisał Palikot na Twitterze. Oczywiście to nie przypadek, że najczęściej są to komentarze facetów skierowane do kobiet. To typowy objaw seksizmu i tłumaczenia kobietom świata. Ale mam wrażenie, że za tą postawą kryje się coś jeszcze.

Tak się traktuje osoby, którym nie podoba się status quo i które mają postępowe poglądy. Nie zliczę, ile razy spotkałem się z tego rodzaju podejściem wobec ludzi lewicy. Z traktowaniem ich jako nieodpowiedzialnych, niedojrzałych, niezorientowanych w „dorosłym świecie”. Nawet 43-letniemu Biedroniowi Tomasz Lis doradzał, aby ten „dorósł”. Sam też byłem przedmiotem takiego upupiania. Tak jak chyba każdy i każda przedstawicielka tak zwanej młodej lewicy. Często porównuje się nas do Korwina. Czasem chodzi o porównywalnie niskie poparcie (i wtedy porównanie jest fair), ale często o równą niedojrzałość poglądów. Bo wiecie, młoda lewica cytuje czołowych ekonomistów i chce sprawiedliwszych podatków, a Korwin cytuje sam siebie i uważa, że kobiety są głupsze od mężczyzn, więc ogólnie tu skrajność, tam skrajność – co za różnica?

Cel tych szyderstw jest zazwyczaj prosty. Danie do zrozumienia, że dzieci mogą sobie pomachać rączkami i czasem to jest nawet urocze, ale poważna polityka jest dla ludzi, którzy swoje poglądy ukształtowali 30 lat temu i nie chce im się zastanawiać nad tymi wszystkimi nowinkami politycznymi typu prawa człowieka albo współczesna ekonomia. Mistrzem w tym podejściu jest Witold Gadomski, który od kilkunastu lat z powodzeniem udaje, że reprezentuje główny nurt (poważnej i dorosłej) ekonomii, wmawiając czytelnikom, że sprzeciw wobec jego tez zgłasza tylko młoda lewica. Jak publicysta „Wyborczej” to robi? To proste. Albo w ogóle nie wspomina o współczesnych ekonomistach, albo nazywa ich nie ekonomistami, lecz „idolami lewicy”. I tak to się kręci.

Możemy sobie cytować dowolną liczbę czołowych ekonomistów i komentatorów politycznych, ale obrońców dorosłości to nie obchodzi. Oleją to albo powiedzą, że nie rozumiemy, co czytamy. Pocieszające jest, że coraz mniej ludzi ufa „dorosłym”. Sukces Ocasio-Cortez jest tego najlepszym przykładem. U nas na razie ten proces przemian odbywa się wolniej i skromniej, ale są pierwsze symptomy. Powstają nowe, „młode” partie, widzimy niezdolność środowiska KOD-u do przyciągnięcia młodzieży, rośnie zainteresowanie młodych katastrofą środowiskową – temat zupełnie zlekceważony przez „dorosłych”.

Zmiany są potrzebne. Żyjemy w świecie na krawędzi, katastrofa klimatyczna puka do drzwi, nierówności rosną, odradzają się ciemne siły ksenofobii i rasizmu. Rozwiązaniem nie jest próba przywrócenia utraconego świata „dorosłych” (nie jest nim też nabożna cześć wobec ich idoli), lecz robienie takiej polityki, która odpowiada na realne problemy współczesnych społeczeństw. „Dorośli” raz za razem udowadniają, że tego niestety nie potrafią.

Źródło
Opublikowano: 2019-05-04 11:12:12

Polscy liberałowie mają problem z młodzieżą. Nie potrafią jej nic zaproponować. Klasykiem jest oczywiście Bronisław Komo

Polscy liberałowie mają problem z młodzieżą. Nie potrafią jej nic zaproponować. Klasykiem jest oczywiście Bronisław Komorowski ze swoim „zmień pracę i weź kredyt”. To był cały pomysł byłego prezydenta na problemy z niskimi pensjami, drogimi mieszkaniami i plagą umów śmieciowych oraz bezpłatnych staży. Ale Komorowski jest tylko symptomem bezradności i bezczelności całego obozu obrońców III RP.

Jeszcze dobitniejszym przejawem tej postawy jest wywiad Radosława Markowskiego dla „Gazety Wyborczej” sprzed 3 lat. Największy miłośnik PO polskiej socjologii mówił w nim tak: „Niestety, mam złą wiadomość, zwłaszcza dla młodych ludzi w Europie: nie będziecie żyć coraz lepiej, będziecie mieli dużo szczęścia, jeśli zachowacie obecny poziom życia, a najlepiej zacząć się przygotowywać do tego, że będzie wam gorzej niż pokoleniom żyjącym po II wojnie światowej. Mówią o tym wszyscy odpowiedzialni demografowie i ekonomiści – takie są makrozjawiska, na które nie będzie można poradzić. Zamiast nakręcać obietnice, należy rozpocząć edukacyjne prace nad niwelowaniem ludzkich aspiracji. W przeciwnym razie skończymy otoczeni sfrustrowanymi masami”.

Tak naprawdę Markowski doradza, aby przeprowadzić młodzieży zbiorowe pranie mózgów (nazywane eufemistycznie „niwelowaniem ludzkich aspiracji”). Bo jak młodzi zrozumieją, że lepiej już było, to przestaną się rzucać i będą odpowiedzialnie głosowali na obrońców status quo. Swoją drogą, Markowski kłamie, gdy twierdzi, że odpowiedzialni ekonomiście mówią, iż nic na to nie można poradzić. Otóż największe sławy światowej ekonomii (Chang, Stiglitz, Atkinson, Krugman, Piketty, Reich i wielu innych) wysuwają tezę przeciwną: dotychczasowe rozwiązania neoliberalne zostały skompromitowane właśnie dlatego, że dla większości ludzi oznaczają stagnację albo wręcz regres, dlatego pora na zmiany w polityce gospodarczej. Markowski zaś mówi: zamiast zmieniać politykę gospodarczą, zmieńmy ludzkie aspiracje.

To samo Witold Gadomski kilka dni temu: „Większość młodych ludzi słabo zarabia i nic tego nie zmieni w najbliższych 20 latach. Jeśli chcą mieć lepiej, muszą podnosić kwalifikacje, zmieniać prace, szukać dla siebie lepszych szans”.

Jest w tym jakaś niesamowita arogancja, że ludzie mający zapewnione bezpieczeństwo finansowe i należący do pokolenia, które miało niepowtarzalną szansę wzbogacania się, pouczają teraz młodych, że lepiej już było. Tak jak pisałem: to wynik bezradności i bezczelności. Bezradności, bo jeśli ktoś bezkrytycznie wierzy w fundamentalizm rynkowy, to rzeczywiście nie jest w stanie zaproponować nic poza „weźcie kredyty, zmieńcie pracę, a jednemu na tysiąc może się uda”. Bezczelności, bo to są ludzie święcie przekonani, że reprezentują nieprawdopodobny poziom wyszukania intelektualnego – że są elitami, które muszą pouczać tępy lud.

To nie jest przypadek, że na każde pytanie przedstawiciele tego obozu odpowiadają „Najpierw odsuńmy PiS od władzy, a potem reszta”. Otóż mam złą wiadomość dla ludzi mających jakikolwiek złudzenia wobec PO i jej miłośników: żadnej reszty nie będzie. Bo tak naprawdę to jest obóz intelektualnych bankrutów, ludzi, którzy nie mają niczego do zaproponowania; ludzi, którzy rano krytykują PiS za rozdawnictwo, a wieczorem małpują jego pomysły na 500 plus, rano bronią gejów i lesbijek, a wieczorem zakazują kolejnego Marszu Równości, rano popierają nauczycieli, a wieczorem wysyłają bardziej lub mniej subtelne sygnały, że może już wystarczy z tymi protestami.

Nie wiem, może to nawet wystarczy do wygrania wyborów. Ale co potem? Co kiedy okaże się, że globalne ocieplenie nie zatrzymało się, aby świętować zwycięstwo nad Kaczyńskim, nierówności społeczne nie rozpłynęły się w powietrzu, a Donald Tusk nie zlikwidował bolączek rynku pracy swoim przesłaniem miłości. Myślicie, że jak długo można utrzymać stabilizację w kraju na przesłaniu „młodzi, nie liczcie na nic przez najbliższe 20 lat”?

Źródło
Opublikowano: 2019-04-23 18:20:11