Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media – Wydawnictwo UMK

[ad_1]

Moja książka o języku neoliberalizmu jest już do kupienia na stronie wydawnictwa (http://wydawnictwo.umk.pl/…/jezyk-neoliberalizmu-filozofia-…). W ramach zachęty wklejam fragment z przedmowy Rafała Wosia. Jak łatwo zauważyć, nie jest to typowy wstęp do książki akademickiej. Niektórzy mogą kręcić nosem, mnie się podoba. Bo w pewnym sensie oddaje styl książki. Ona jest oczywiście pod wieloma względami akademicka (precyzyjne definicje podstawowych terminów, jasno wyłożone założenia teoretyczne, porządne przypisy itp.), ale pod innymi starałem się, aby była „do ludzi”. Stąd jest kilka nawiązań literackich (od Steinbecka, przez Asimova, po Pratchetta), trochę luźnego języka tam, gdzie uznałem, że to nie zaszkodzi, kilka obrazowych porównań itp. Oto przedmowa Wosia:

Słynny facecjonista z początków XX wieku, Franc Fiszer tłumaczył kiedyś, na czym polega teoria względności. Klarował to w swoim nieco figlarnym stylu mniej więcej tak: „Proszę sobie wyobrazić, że wkładami szanowny Pan nos do d… I Pan ma nos w d… I ja mam nos w d…Ale to wcale nie jest to samo”.

Przypomniała mi się ta dykteryjka, gdy czytałem świetną książkę Tomasza Szymona Markiewki. Toruński filozof pokazuje w niej przecież, że w debacie politycznej i ekonomicznej ostatnich trzydziestu lat zaszło coś bardzo podobnego. W epoce neoliberalizmu niemal wszyscy aktorzy debaty publicznej powoływali się na wolność. Tylko że to wcale nie była ta sama wolność, za którą lud Paryża między1789 a 1871 rokiem szedł parę razy na barykady. Nie była to też wolność, której domagali się czarni mieszkańcy USA w dobie ostrej walki o prawa obywatelskie w latach 60. XX wieku. I tu wolność, i tam wolność. A jednak coś zupełnie innego.

Ambicją Markiewki było napisanie książki o języku neoliberalizmu. A konkretnie o tym, jak jego zwolennicy przepisali po swojemu znaczenie fundamentalnych kategorii debaty politycznej, takich jak „wolność”. Zadanie nie było łatwe. Wydaje się bowiem, że jeszcze w połowie XX wieku wolność znaczyła w rozwiniętych społeczeństwach zachodnich coś zupełnie innego niż dziś. Była ona żelaznym punktem w słowniku większości ruchów socjalistycznych i progresywnych. Oznaczała wyzwolenie od przemocy ekonomicznej, która jest warunkiem dalszej emancypacji w kierunku odzyskania człowieczeństwa przez każdą ludzką istotę. To właśnie o wolność wadziły się z kapitalizmem ówczesne postępowe ruchy społeczne.

W drugiej połowie XX wieku neoliberałowie zdołali jednak ten stan rzeczy odwrócić. Zbudowali własne rozumienie pojęcia wolności. Sprawili, że jego znaczenie zaczęło zgadzać się z interesem najbardziej zaradnych albo uprzywilejowanych klas społecznych. Nie stało się to oczywiście w jednej chwili. Ojcowie neoliberalnego kościoła mieli na to cały okres powojenny i umieli świetnie rozegrać swoje karty. Wskazując na prawdziwe lub wyimaginowane słabości państwa dobrobytu. I używając straszaków z przeszłości (III Rzesza, faszystowskie Włochy) oraz współczesności (Związek Radziecki, Chiny Ludowe). A także rozbudzając aspiracje dawnych mas pracujących do tego, by wyrosnąć ze swojej klasy społecznej. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Ostatecznie bowiem nowe rozumienie wolności przyjęła nawet spora część beneficjentów rozbudowy zachodniego państwa dobrobytu. Często wbrew swojemu interesowi klasowemu. Ale w końcu się udało. A Reagan i Thatcher stali się na pewnym etapie bożyszczami części klas wyzyskiwanych. Mało tego. Stopniowo „prozą neoliberalizmu” zaczęła mówić nawet zachodnioeuropejska lewica. Od Clintona w Ameryce, po Schrödera w Niemczech. Neoliberalizm wygrał swoją wojnę o język. A wolność zyskała znaczenie, które dominuje w debacie publicznej do dziś. Jest ona prawem do maksymalizacji własnej indywidualnej korzyści. Świat zamienił się w dziwaczny wyścig, w którym na linii startu stają zawodowcy, dzieci i niepełnosprawni. A oglądający to widowisko utwierdzają się w przekonaniu, że przecież wszyscy maja tu takie same szanse. I gdybyśmy zaczęli ingerować w ten wyścig, uderzymy w wolność naszych biegaczy.

Ta część opowieści o językowym triumfie neoliberalizmu nie jest nowa. Została on już w ostatnich latach dobrze opisana przez najróżniejszych autorów. Zrobili to m.in. Philip Mirowski czy Daniel Stedman Jones. Powstały nawet prace opisujące, jaką rolę w tym ustanowieniu neoliberalnej hegemonii odegrało stworzenie tzw. ekonomicznej Nagrody Nobla. W naturalny sposób były to jednak historie koncentrujące się na krajach bogatego centrum. A co z peryferiami? Przecież i tutaj neoliberalizm zwyciężył bezapelacyjnie. Może nawet jeszcze bardziej niż na Zachodzie. Takich prac na polskim rynku jest wciąż mało. Tym bardziej cieszy, że Tomasz S. Markiewka polskiej perspektywy nie pominął. Przedmiotem jego analizy stał się język polskiej publicystyki. Filozof przywołał teksty decydentów ekonomicznych(Leszek Balcerowicz) oraz wpływowych komentatorów(Tomasz Wróblewski, Wojciech Maziarski). Dla podkreślenia efektu mógłby jeszcze dorzucić trochę „pozornej opozycji” (Jerzy Hausner).Byłoby mocniej, a teza uzyskałaby jeszcze dodatkowe wsparcie. Markiewce udało się jednak w ostatecznym rozrachunku dowieść prawdziwości słynnego cytatu z Keynesa, głoszącego, że wszyscy ci praktyczni ludzie zajmujący się polityką służą jakiemuś „dawno zmarłemu ekonomiście”. Nawet jeśli uważają, że są w swych sądach i ocenach zupełnie niezależni.

Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media – Wydawnictwo UMK

Tomasz Szymon Markiewka. Czy osoba biedna i zadłużona jest równie wolna jak miliarder? Czym jest przedsiębiorczość? Cechą szczególnie uzdolnionych bądź pracowitych osób czy też raczej właściwością dobrze zorganizowanych społeczeństw? Jak powstaje wolny…
[ad_2]

Źródło
Opublikowano: 2017-11-06 18:25:18