Dorota Koszal wyczerpuje temat:

Dorota Koszal wyczerpuje temat:

Jako, że inba o żeńskie odmiany trwa w najlepsze, to przepraszam, ale muszę i ja, bo coś mi się mocno nie zgadza.

Jest argument, którego piękni chłopcy lewicy (również na tej grupie) coraz częściej używają jako sprzeciwu wobec odmian żeńskich. Brzmi on mniej więcej tak: "feminitywy to sprawa feministycznej lewicy, którego nie rozumieją prawdziwi ludzie pracy. komunikaty z żeńskimi formami nie pozwalają się utożsamiać z przekazem szerokim masom odbiorców, brzmią obco, więc są mało lewicowe, bo wykluczające".

Najpierw mnie to wkurzyło, bo przecież, jezu, jest zupełnie na a odwrót. I właśnie to "zupełnie na odwrót" jest bardzo ważne.

Bo przecież tak się składa, że w świecie pracy niewykwalifikowanej (lub ogólniej, mało prestiżowej/nisko płatnej) żeńskie odmiany zawodów są powszechnie używane, nikogo nie dziwią i nie budzą żadnych emocji. Na upartego, możemy pominąć bardzo sfeminizowany handel (gdzie oprócz sprzedawczyń, karierek i handlarek, dorobiliśmy się pięknego słowa "sklepowa", którego męskiej formy nigdy nie słyszałam). Ciężko jednak stwierdzić, że całe usługi, z fryzjerkami, krawcowymi, kaletniczkami, recepcjonistkami, agentkami ubezpieczeń/garnków/nieruchomości, barmanami, kucharkami, kelnerkami i – bo ja wiem – masażystkami są mało reprezentatywne. No, ale nawet na upartego, jak weźniemy się za przemysł i produkcje – tu też mamy pracownice, brakarki, brygadzistki, magazynierki. Połowa ogłoszeń o pracę w produkcji radośnie omija regułę "forma męska jest domyślna" i ma tytuł "pracownik/pracownica linii produkcyjnej". Nawet rolnictwo się trzyma całkiem dzielnie, ze swoimi gospodyniami, sadowniczkami, zbieraczkami i cudownie neutralnymi osobami do obierania cebuli.

I serio, to ludziom przychodzi naturalnie. Ta wiecznie nie zorientowana w lewicowych trendach, pracująca większość, jakoś daje sobie radę mówiąc "cukierniczka" i nie rechocząc, że "cukierniczka to takie naczynie na cukier, powinno być pani cukiernik". Kiedy chwaliłam się koledze, że wreszcie mam w pracy pierwszą programistkę, powiedział "to jeszcze nic, u nas zatrudnili spawaczkę". I nie był to ziomek, który na co dzień rozważa wyższość chirurżki nad chirurginią.

Jak długo żyję, nigdy żadna sprzedawczyni nie poprosiła mnie o zwracanie się do niej "pani sprzedawca", a brygadzistka nie rozkminiała czy "pani brygadzista" brzmi dostojniej. A dyrektorki i prezeski niejednokrotnie mnie poprawiały. To prawnicy i audytorzy (niestety prawniczki i audytorki też) uparcie nazywają mnie pełnomocnikiem. To rektuterzy i kierownicy gubią żeńską formę i nazywają mnie specjalistą. Z im "ważniejszą osobą" na poważniejszym stanowisku rozmawiam, tym większa szansa, że nie tylko będzie uzywać męskich odmian wobec moich stanowisk/funkcji, ale też będzie oczekiwać, że ja nie będę używać żeńskich. Nikt nie darzy słowa "prezeska" tak zapalczywą nienawiścią jak prezeski firm zatrudniających setki osób.

I przecież ten, powiedzmy, ludowy, trend używania żeńskich form nie kończy się na słowach ugruntowanych w słowniku. Kiedy my rozważamy czy psycholożka nie brzmi śmiesznie i czy przyjmie się magistra czy magisterka, tysiące ludzi na codzień mówi "doktorowa" i wcale nie ma na myśli żony doktora i dla wszystkich to jest oczywiste. W wszystkich urzędach z którymi współpracowałam, pracownicy niższego szczebla mówią o swoich przełożonych naczelniczka, skarbniczka czy sekretarzowa (tak, nikt nie nazywa tej funkcji sekretarką dla heheszków). Dopiero na szczeblu kadry kierowniczej zaczynają się panie sekretarz i skarbik. Ten trend dotyczy też funkcji zarządczych w zakładach pracy – nie wiem czy to z pewnej potoczności wypowiedzi, ale zasadniczo kierowniczka to kierowniczka, a nie żadna pani kierownik, i tyle.

Jasne, są wyjątki – w zawodach, w których zdecydowanie dominuje jedna zdarza się, że nie ma powszechnie stosowanej formy żeńskiej. Kierowca, drukarz czy kosmetyczka, przedszkolanka są najlepszym przykładem. Ale zasadniczo to problem z formą żeńską zaczyna się tak gdzie wykwalifikowana, a zwłaszcza wysokie stanowisko, pieniądze i władza.

No i jest to naturalne – do prostych prac kobiety zostały dopuszczone szybciej niż do stanowisk i stołków, słowa zdążyły się nam ułożyć w głowie. Plus, każdy zna jakąś magazynierkę, sprzedawczynię czy sprzątaczkę. Posłanki, ministry czy prezydentki znamy z telewizji. A skoro część tych funcji nigdy nie była pełniona przez kobiety, a w przypadku innych od lat zwracano się do nich w formie męskiej, ba – nawet same zainteresowane protestowały przeciwko stosowaniu żeńskich odmian, to skąd ma człowiek się do nich przyzwyczaić. To samo dotyczy prac wykwalifikowanych – jesteśmy pierwszym pokoleniem tak masowo kończącym studia wyższe. Jak ktoś dorastał znając kilka wykształconych osób, z czego większość byli faceci, a jedyna farmaceutka w gronie zyczyła sobie żeby ją tytułować "pani magister" to gdzie miał się osłuchać z pedagożkami i architektkami?

I tak, ministra, elektka, czy nawet prezeska – to są obce słowa dla "zwykłych ludzi". Dla 90% tej grupy też byly obce – jak nie rok, to 5 lat temu. Serio, klasa robotnicza przyzwyczai się tak szybko jak my – tylko ktoś musi najpierw te formy stosować publicznie.

tl;dr
jak macie problemy z feminitywami to miejcie, ale nie brońcie swoich uprzedzeń nieistniejącymi uprzedzeniami klasy pracującej, bo to klasa średnia i wyższa mają problem z odmianami

Źródło
Opublikowano: 2019-10-30 23:03:03