Aborcyjny Dream Team:


Ania ze Świdnicy💔 brakuje nam już słów.

9 czerwca Ania była na wizycie kontrolnej. – Był COVID-19, więc do gabinetu lekarza, który nas prowadził, nie mogłem wejść – mówi Łukasz ze Świdnicy. – Ale Ania wyszła szczęśliwa. Mówiła, że wszystko jest dobrze. było zdrowe, dobrze rozwinięte, serduszko biło, wyniki były dobre. Teraz musiało tylko nabrać masy i urosnąć.

Młodzi rodzice, którzy byli parą od 13 lat, a od pięciu ślubie, byli szczęśliwi. O starali się od dawna. Pierwszą ciążę Ania straciła w piątym tygodniu, a kolejną w piątym miesiącu. Wierzyli, że za trzecim razem się uda i wszystko będzie w porządku.

13 czerwca poczuła się źle i mąż zabrał ją do szpitala Latawiec w Świdnicy. – Wieczorem poczuła się słabo – mówi pan Łukasz. – Miała dreszcze. Wzięła prysznic i położyła się spać. Ale gorączka zaczęła rosnąć. Próbowaliśmy się skontaktować z naszym lekarzem prowadzącym, jednak okazało się, że jest na urlopie. Postanowiliśmy więc pojechać do szpitala.

Pan Łukasz szacuje, że było godzinie 20.
W szpitalu Ania była już tak słaba, że posadzono ją na wózku. Na szpitalnym oddziale ratunkowym zajęto się nią bardzo szybko, choć procedury musiały potrwać. W szpitalu panowały obostrzenia covidowe. – Gdy w końcu nas przyjęli, żona nie miała już siły ustać – mówi pan Łukasza. – Położyła się na kozetce, ściągnąłem jej ubranie, buty, przeniosłem ją na fotel. Wtedy dowiedziałem się, że już nie żyje.

Ani Ania, ani Łukasz nie zdawali sobie sprawy z tego, jak poważny jest stan dziewczyny i że jej cierpienie nie skończy się szybko. – Gdy Anię zabrali na oddział, nie wiedziałem, że widzę ją ostatni raz – mówi jej mąż.

Od tego momentu małżeństwo kontaktowało się już tylko internetowo. – Ania pisała do mnie całą noc – mówi pan Łukasz. – Wszystkie ma prokuratura. Wiem, że gorączka rosła, że miała już 40 stopni, że bolało ją wszystko.

Ania przeżyła już dwa razy utratę ciąży. Miała świadomość tego, jak wyglądają procedury. Informowała, że oksytocynę, która ma wywołać poród, podano jej dopiero około trzeciej w nocy. – Teraz lekarze twierdzą, że podali jej preparat od razu – mówi pan Łukasz. – Ania pisała co innego. Ona była świadoma, wiedziała, co się czuje w takiej sytuacji.

Podanie oksytocyny oznaczało, że skazana jest na poród martwego dziecka. Ostatni raz do męża napisała około 4.30. Wtedy przyszła pielęgniarka i kazała jej się przespać, „bo trochę to wszystko potrwa”.

Od tego czasu Łukasz nie miał z nią kontaktu. Zachowała się jeszcze rozmowa, którą odbyła z siostrą tej nocy i którą też przekazano prokuratorowi. – Bardzo się niepokoiłem – mówi pan Łukasz. – Ania wcześniej, gdy to się działo, zawsze dawała znać, gdy było już tym wszystkim. Tym razem nie było z nią kontaktu. Nie wiedziałem, co się dzieje.

Dlatego mężczyzna nad ranem pojechał do Latawca. Mniej więcej w tym samym czasie zadzwonił do niego lekarz prowadzący, który wrócił z urlopu, i powiedział, że idzie na blok operacyjny, bo Ania „bardzo krwawi z macicy do brzucha”. – Do tego czasu kazali jej rodzić – mówi pan Łukasz. – Ten lekarz, który się Anią opiekował i podejmował decyzję, i jakaś lekarka, która nie była decyzyjna. Dawali jej oksytocynę i miała rodzić martwe dziecko…

Jednak organizm Ani był już zbyt słaby. – Ona już nie dała rady – mówi Łukasz. – Wtedy straciła przytomność.

Na sali operacyjnej rozpoczęła się walka o jej życie. – Wyciągnęli z niej to dziecko – mówi mąż Ani. – Usunęli jej macicę, by – jak powiedział lekarz – ratować jej życie. Mówił mi potem, że myśleli tak: trudno, nie będzie już miała dzieci, ale uratujemy życie.

Mężczyzna do dziś nie rozumie, dlaczego to życie chcieli lekarze ratować tak późno. Nigdy nikt nie odpowiedział mu na to pytanie. – jakimś czasie wyszli do mnie i teściowej i kazali pożegnać się z Anią, bo jej serce przestało bić – mówi.

Cały artykuł ⬇️
https://walbrzych.wyborcza.pl/walbrzych/7,178336,27773934,historia-izy-z-pszczyny-nie-jest-jedyna-w-swidnicy-zmarla-.html?_ga=2.121195968.994814961.1636224008-1416010747.1636035727#S.tylko_na_wyborcza.pl-K.C-B.5-L.1.maly


Źródło
Opublikowano: 2021-11-07 19:03:18