Uczestniczyłem już w wystarczającej liczbie rozmów na temat podatków w Polsce, żeby nauczyć się na pamięć padających w nich argumentów. Na przykład niemal w ciemno można obstawiać, że w dyskusji pojawi się osoba, która powie: „Problem z pomysłami jest taki, że wyższe podatki tak naprawdę nie dotkną milionerów, którzy wykorzystają różne machinacje, aby ich uniknąć. Najbardziej dostanie się takim osobom jak ja, które całe życie ciężko pracowały, a teraz dowiadują się, że są bogaczami, bo zarabiają osiem tysięcy złotych na rękę. Myślicie, że to dużo? W Warszawie? Przecież to niecałe dwa tysiące euro!”.

Nie neguję tego, że taka osoba ciężko pracuje. Nie wątpię nawet w to, że jest szczera, gdy mówi, iż nie czuje się szczególnie bogata. Niemniej jednak jej argumentacja dobrze pokazuje, w jak absurdalny sposób jest ustawiona w Polsce dyskusja o podatkach i społeczeństwie dobrobytu. Zwróćcie uwagę szczególnie na to pragnienie, aby natychmiast przeliczać oscylujące wokół 10 tysięcy złotych na euro. To ciekawe, że zazwyczaj nie stosuje się takiego przelicznika wobec 500 plus, zarobków sprzątaczek, ochroniarzy, nauczycielek czy pielęgniarek. Dla nich punkt odniesienia jest inny.

Ludzie mniej zamożni – głosi popularna w Polsce narracja – powinni się cieszyć, że nie mieszkają w -u albo Wenezueli. Taki jest punkt odniesienia dla nich. Dlatego nie ma sensu, żeby przeliczali pomoc socjalną na euro i narzekali, jak marnie wygląda ona na tle Niemiec, Francji czy państw skandynawskich. Nie możecie, drodzy, porównywać się z takimi państwami, bo my nie tak zamożni jak one, więc nie stać nas ani na taki socjał, ani na takie publiczne. Musicie cierpliwie poczekać. Wyższa klasa średnia ma za to pełne prawo żalić się, że na tle europejskich zarobków są ubogimi żuczkami i próba wyższego opodatkowania ich dwóch tysięcy euro ociera się o stalinowski gułag.

A gdyby odwrócić sytuację? Gdyby powiedzieć ludziom zarabiającym w okolicach 10 tysięcy złotych: „Rozumiemy, że kiedy porównujecie się z wyższą klasą średnią w Niemczech, to wasze nie wyglądają już tak imponująco, ale nie przecież tak zamożni jak Niemcy, więc nie stać nas na to, żebyście za pomocą niskich progów podatkowych albo dzięki uciekaniu na fikcyjne próbowali nadgonić naszych zachodnich sąsiadów. Musicie cierpliwie poczekać”.

Od razu podniósłby się krzyk, że skoro państwo tak traktuje osoby zamożne, to one uciekną na Zachód. Ten argument jest zdecydowanie nadużywany. Przede wszystkim to naprawdę nie jest tak, że ci wszyscy menedżerowie czy informatycy mogą bez problemu wyjechać z Polski i szybko znaleźć dobrze płatną pracę za granicą. A nawet jeśli im się to uda, to szybko odkryją, że muszą tam zacząć płacić wyższe podatki niż w Polsce, w dodatku nikt nie ma specjalnej ochoty wysłuchiwać w Niemczech czy Francji ich jęków o stalinowskich progach podatkowych. Warto też sobie przypomnieć o tym, że w ostatnich latach nie mieliśmy problemu z exodusem menedżerów, ale na przykład pielęgniarek. To nie ludzie zarabiający „marne 2 tysiące euro” uciekali masowo z Polski. Tak bardzo chcemy stworzyć cieplarniane warunki dla osób relatywnie zamożnych, że zapominamy o tych, którzy wyciągają po 2 albo 3 tysiące złotych na rękę, a czasem nawet mniej.

Chcemy Europy? To za nią zapłaćmy! | „Nowy Obywatel” – pismo na rzecz sprawiedliwości społecznej

Uwierzyliśmy, że można zbudować u siebie europejski dobrobyt na degresywnym systemie podatkowym, w którym faworyzuje się kilka procent najbogatszych Polaków kosztem całej reszty.

Źródło
Opublikowano: 2019-11-24 20:11:24