[ad_1]
Z cyklu wpis zupełnie nie w moim stylu: kiedy 1. sierpnia o 17 wyją syreny, zawsze dostaję gęsiej skórki.
Choć co do zasady ułomna ze mnie romantyczka. Patriotyzm postrzegam pragmatycznie: płacić podatki, nie śmiecić, myśleć o przyrodzie, dbać o pracowników, kulawe kotki, wszystkie dzieci, ludzi, którzy w życiu mieli mniej szczęścia, nie malować domu na seledynowo – "Bo kcem" – kupować lokalne produkty, myśleć o przyszłości, myśleć o przyszłości oraz myśleć o przyszłości – patrząc przy tym przez pryzmat dobra wspólnego.
Do tego przez większość życia uważałam, że ludzie są z natury raczej dobrzy i nie chcą wojen: one wybuchają, bo gotują je nam narcyzi i psychopaci, którzy – zgodnie z właściwą im dyspozycją osobowościową – dostają się na wyżyny władzy, a potem patyczkują między sobą, pociągając innych za sobą.
W ubiegłym roku byłam w Chorwacji. Morze, kamyczki, muszelki, szczypiące kraby, meczące kozy, tłuste koty, setnie. Po tygodniu wjechałam w interior – do Bośni, azymut na Sarajewo. Nigdy do niego nie dojechałam.
Południe kraju, góry, pustkowie, gdzieniegdzie zamarłe wsie, nic nie wskazuje na to, że toczy się w nich życie. Z każdym kilometrem życia było równie mało, ale śmierci – coraz więcej. Zaczęło się od chorwackich flag powiewających na dachach zrujnowanych domów, z przejeżdżajcego złomu, będącego niegdyś Zastavą, groźną minę zrobił do mnie portret Ante Gotoviny, któremu zresztą zaraz potem wjechałam w grdykę – tj. w wielki jego mural tuż nad tunelem – a masa innych, nieidentyfikowalnych dla mnie narodowych symboli krzyczała do mnie: "Jesteśmy dumni i groźni". Z jedynego we wsi baru, którego ściany Gotoviną i innymi "bohaterami" narodu chorwackiego były zasłane, po prostu wyszłam.
Zrobiło mi się duszno, i to bynajmniej nie dlatego, że termometr w aucie wskazywał 45 stopnii Celsjusza. Byłam na wakacjach, a nagle poczułam się, jakby zaraz z tych wszystkich chałup mieli wyskoczyć bojownicy z przechowanymi od lat 90. moździerzami i zacząć ostrzeliwać rdzawe bośniackie zbocza.
Po tygodniu spędzonym w raju kontrast pomiędzy rejonem, gdzie ludzie – niezależnie od poglądów – po prostu żyją, a rejonem, w którym całym swoim jestestwem manifestują narodowe traumy, słuszne i nie pretensje i resentymenty, był nie do zniesienia. Po 3 godzinach jazdy zawróciłam nad morze.
Mamy rok 2018, od Powstania Warszawskiego minęły 74 lata. Codziennie wracam do domu za autami prowadzonymi przez 30-letnich powstańców i w ostatnich miesiącach zmieniam zdanie. Ludzie nie są z natury pokojowi. To, że niektórzy w swojej dumie są po prostu żenujący, to nasz najmniejszy problem.
[ad_2]
Źródło
Opublikowano: 2018-08-01 19:33:23